Co trzeci mieszkaniec Suazi nosi nazwisko Dlamini
Do tego państwa wjeżdża się autostradą jak do Szwajcarii. Podczas odprawy na granicy uśmiechnięta dziewczyna w okienku kartkuje paszport, nie przerywając sięgania po orzeszki. Potem następuje kontrola podwozia samochodu lusterkiem. Mijamy różne napisy informacyjne i ostrzegawcze, pojawia się inna niż przed chwilą flaga. A potem znowu ta sama autostrada: najpierw imponująca, potem już w budowie. To jednak nie Szwajcaria, lecz Królestwo Suazi w południowej Afryce. Wśród kilkunastu państewek i suwerennych enklaw na świecie na terytorium Republiki Południowej Afryki znajdują się dwa minikrólestwa: Suazi i Lesoto. Na mapach to dwie ciemniejsze plamki. Kuriozum geograficzne? Żart historii?
Potomkowie Dlaminiego
Suazi to państewko o powierzchni 17 tys. km2, zamieszkane przez 1,1 mln mieszkańców. Góry i doliny, rzeki, wodospady, dużo dzikiej zwierzyny. Prawdę mówiąc, to dalszy ciąg RPA. Więc po co odrębne państwo? Suazi jest samodzielne od początków XVII wieku i zawsze - z wyjątkiem lat 1902-1966, kiedy było brytyjskim protektoratem - stanowiło samo o sobie. Prowadziło walki z Burami, Anglikami i Zulusami. Mieszkańcy mieli silne poczucie plemiennej jedności. Dziś kraj ten jest jedną z ostatnich na świecie monarchii absolutnych, z władcą Mswatim III, potomkiem Dlaminiego - pierwszego wodza w tej części Afryki.
Dziennikarze nieustannie ekscytują się dworem Mswatiego III, a niektórzy zanoszą się od śmiechu, opisując życie króla i jego 16 żon. A tak naprawdę, nie ma się z czego śmiać - tradycja jest siłą każdej zwartej społeczności. Królewskie wielożeństwo to element międzynarodowej marki Swazilandu.
Byłem trochę zaskoczony, kiedy portier w hotelu chwycił moją walizkę, wypinając pierś z identyfikatorem "Dlamini". Czyżby jakiś kuzyn monarchy? Tak, on jest właśnie "z tej rodziny" - wyjaśnił z uśmiechem. Potem dowiedziałem się, że trzecia część mieszkańców Suazi nosi nazwisko Dlamini.
Supermarket jak tramwaj
Stolica Suazi nazywa się jak w bajce - Mbabane. To wielka rozbabrana wiocha z mrowiem przechodniów i samochodów. Urbaniści musieli omijać to miejsce, a architekci wysyłali tu z Johannesburga chyba wyłącznie ekipy praktykantów. W Suazi najdalsze możliwe cele dzieli taka odległość jak z Warszawy do Grójca, Garwolina czy Skierniewic. Krajobraz przypomina ten w naszych Beskidach, ale są też eukaliptusowe lasy, jeziorka, wielkie głazy, pojedyncze kaktusy. Zdumiewają nowoczesne zapory wodne, z najciekawszą - Maguga Dam. Liczne przydrożne tablice informacyjne głoszą: "To Royal Residence", "Kings Palace", "King Sobhuza II Route". To dowód, że rzeczywiście jesteśmy w monarchii absolutnej.
Na początku mojej podróży do Pigg`s Peak zobaczyłem zespół handlowo-usługowy Mantenga Craft Centre, wyglądający niczym długi tramwaj z ciasnymi przedziałami. W którymś z tych przedziałów urzęduje Darron Raw, dyrektor biura Suazi Trails, sympatyczny Brytyjczyk, który opowiada mi o wielkich sprawach małego państwa.- Pranie pieniędzy w Suazi? - Pierwszy razo tym słyszę. - Czy chronili się tu kiedykolwiek przestępcy, mafiosi? - Nie, na pewno nie. - A Hans-Juergen Koch, niemiecki gangster milioner? - Tak, przyjechał kiedyśz Namibii, ale dawno go tu nie ma.
Darron podkreśla, że w Swazilandzie nigdy nie było apartheidu. To był kraj, w którym zawierano mieszane małżeństwa. Pytam, czy to prawda, że niedawno ujawniono aferę z importem samochodów z udziałem ministrów?- Podobno, ale mało się tym interesowałem - odpowiada Brytyjczyk. Wiadomo, że po śmierci poprzedniego króla przez dwa lata rządziła państwem królowa zwana Słonicą. - To był czas wielkich niepokojów, następca tronu miał 16 lat i nie mógł zasiąść na tronie - tłumaczy Darron Raw. Pojawili się wtedy zwolennicy wprowadzenia republiki. Niektórzy do dziś siedzą w więzieniu.
Trans Sawubony
Długo szukałem miejsca w hotelu, bo odbywał się jakiś kongres. Minikrólestwo dysponuje 25 hotelami wysokiej klasy i 40 pensjonatami i żaden z nich nie narzeka na brak gości. Większość przybyszy zmierza w stronę Hlane Royal National Park lub rezerwatu Mkhaya, gdzie mogą oglądać lwy, nosorożce, słonie czy lamparty. Ale turyści przyjeżdżają tu także dla magii i tajemniczych uzdrowień. Jeżeli jest prawdą, że szamanizm odrodził się dziś na całym świecie, prawdą jest również, że w głębokiej Afryce nigdy nie przestał istnieć. Andrzej Sawa, wybitny polski fotograf z RPA, zgromadził pokaźną dokumentację działalności kapłana sztuk tajemnych ze Suazi - Sawubony. To uczeń niejakiego Sabelo Nxumalo z Zimbabwe. Sawa długo obserwował i fotografował zbierających się w okolicy Mbabane ludzi oczekujących pomocy. Sawubona wpadał w trans, starał się odkryć tkwiącą w pacjentach chorobę, polecał im picie naparów z ziół, a przede wszystkim odwoływał się do pomocy przodków. Jego praktyki odbywają się często przy akompaniamencie tańców i muzyki, kreują atmosferę tajemniczości, wręcz surrealizmu. Do Sawubony w Suazi przybywają setki ciekawskich lub szukających pomocy osób też z Ameryki i Europy.
Suazi jest obecnie, obok Botswany, krajem, w którym najszybciej przybywa zarażonych HIV. W aptece w Manzini, największym mieście królestwa, sprzedawca spytany, czy dużo osób w okolicy choruje na AIDS, zawołał: wszyscy! Oczywiście nikt nie pyta, czy wśród królewskich żon też pojawił się wirus HIV. Mswati III dopiero startuje w erotyczno-monarszym rzemiośle i chyba nie osiągnie wyników swego ojca (Sobhuzy II), który zmarł w wieku 83 lat, pozostawiając 120 oficjalne wdowy i drugie tyle konkubin.
Bal debiutantek
W pięknej dolinie Ezulwini kwitną liliowo-niebieskie jakarandy. Gdzieś w tle przebijają wysokie jak Kasprowy Wierch góry. Turyści spacerują po okolicy za dnia, jeśli nie jest za gorąco, i po zmroku - bez obawy, że spotkają lwa czy słonia. Głośno zastanawiają się nad dziwnym językiem swati, w którym wyraz złożony z sześciu liter ma aż cztery "h" (region Hhohho). Dziwią się, że w tym kraju nie ma partii, że do izby niższej parlamentu jedną trzecią deputowanych mianuje król, a dwie trzecie wybierają obywatele, do izby wyższej zaś - odwrotnie. Że wybrani przez mieszkańców wodzowie wsi nie mogą kandydować do parlamentu.
Być w królestwie członkiem parlamentu to na pewno mniejszy zaszczyt, niż zostać gwiazdą styczniowych ceremonii Incwala w górach Lebombo czy wyróżnić się w czasie święta Umhlanga i tańców Reed, związanych ze zbiorami trzciny. Ta ostatnia impreza jest w istocie czymś w rodzaju balu debiutantek i prezentacją dziewcząt królowi, który przy tej okazji wyszukuje sobie kolejną żonę.
W opasłej gazecie "Times of Swaziland" przebieg zwyczajowych świąt jest - obok wiadomości kryminalnych - ważnym tematem. Opisuje się działania monarchy, jego podróże (często rolls-royce`ami). Pojawiają się czasem wspominki o wizycie papieża Jana Pawła II i wielkich tłumach podczas mszy na stadionie Somhlolo.
Potomkowie Dlaminiego
Suazi to państewko o powierzchni 17 tys. km2, zamieszkane przez 1,1 mln mieszkańców. Góry i doliny, rzeki, wodospady, dużo dzikiej zwierzyny. Prawdę mówiąc, to dalszy ciąg RPA. Więc po co odrębne państwo? Suazi jest samodzielne od początków XVII wieku i zawsze - z wyjątkiem lat 1902-1966, kiedy było brytyjskim protektoratem - stanowiło samo o sobie. Prowadziło walki z Burami, Anglikami i Zulusami. Mieszkańcy mieli silne poczucie plemiennej jedności. Dziś kraj ten jest jedną z ostatnich na świecie monarchii absolutnych, z władcą Mswatim III, potomkiem Dlaminiego - pierwszego wodza w tej części Afryki.
Dziennikarze nieustannie ekscytują się dworem Mswatiego III, a niektórzy zanoszą się od śmiechu, opisując życie króla i jego 16 żon. A tak naprawdę, nie ma się z czego śmiać - tradycja jest siłą każdej zwartej społeczności. Królewskie wielożeństwo to element międzynarodowej marki Swazilandu.
Byłem trochę zaskoczony, kiedy portier w hotelu chwycił moją walizkę, wypinając pierś z identyfikatorem "Dlamini". Czyżby jakiś kuzyn monarchy? Tak, on jest właśnie "z tej rodziny" - wyjaśnił z uśmiechem. Potem dowiedziałem się, że trzecia część mieszkańców Suazi nosi nazwisko Dlamini.
Supermarket jak tramwaj
Stolica Suazi nazywa się jak w bajce - Mbabane. To wielka rozbabrana wiocha z mrowiem przechodniów i samochodów. Urbaniści musieli omijać to miejsce, a architekci wysyłali tu z Johannesburga chyba wyłącznie ekipy praktykantów. W Suazi najdalsze możliwe cele dzieli taka odległość jak z Warszawy do Grójca, Garwolina czy Skierniewic. Krajobraz przypomina ten w naszych Beskidach, ale są też eukaliptusowe lasy, jeziorka, wielkie głazy, pojedyncze kaktusy. Zdumiewają nowoczesne zapory wodne, z najciekawszą - Maguga Dam. Liczne przydrożne tablice informacyjne głoszą: "To Royal Residence", "Kings Palace", "King Sobhuza II Route". To dowód, że rzeczywiście jesteśmy w monarchii absolutnej.
Na początku mojej podróży do Pigg`s Peak zobaczyłem zespół handlowo-usługowy Mantenga Craft Centre, wyglądający niczym długi tramwaj z ciasnymi przedziałami. W którymś z tych przedziałów urzęduje Darron Raw, dyrektor biura Suazi Trails, sympatyczny Brytyjczyk, który opowiada mi o wielkich sprawach małego państwa.- Pranie pieniędzy w Suazi? - Pierwszy razo tym słyszę. - Czy chronili się tu kiedykolwiek przestępcy, mafiosi? - Nie, na pewno nie. - A Hans-Juergen Koch, niemiecki gangster milioner? - Tak, przyjechał kiedyśz Namibii, ale dawno go tu nie ma.
Darron podkreśla, że w Swazilandzie nigdy nie było apartheidu. To był kraj, w którym zawierano mieszane małżeństwa. Pytam, czy to prawda, że niedawno ujawniono aferę z importem samochodów z udziałem ministrów?- Podobno, ale mało się tym interesowałem - odpowiada Brytyjczyk. Wiadomo, że po śmierci poprzedniego króla przez dwa lata rządziła państwem królowa zwana Słonicą. - To był czas wielkich niepokojów, następca tronu miał 16 lat i nie mógł zasiąść na tronie - tłumaczy Darron Raw. Pojawili się wtedy zwolennicy wprowadzenia republiki. Niektórzy do dziś siedzą w więzieniu.
Trans Sawubony
Długo szukałem miejsca w hotelu, bo odbywał się jakiś kongres. Minikrólestwo dysponuje 25 hotelami wysokiej klasy i 40 pensjonatami i żaden z nich nie narzeka na brak gości. Większość przybyszy zmierza w stronę Hlane Royal National Park lub rezerwatu Mkhaya, gdzie mogą oglądać lwy, nosorożce, słonie czy lamparty. Ale turyści przyjeżdżają tu także dla magii i tajemniczych uzdrowień. Jeżeli jest prawdą, że szamanizm odrodził się dziś na całym świecie, prawdą jest również, że w głębokiej Afryce nigdy nie przestał istnieć. Andrzej Sawa, wybitny polski fotograf z RPA, zgromadził pokaźną dokumentację działalności kapłana sztuk tajemnych ze Suazi - Sawubony. To uczeń niejakiego Sabelo Nxumalo z Zimbabwe. Sawa długo obserwował i fotografował zbierających się w okolicy Mbabane ludzi oczekujących pomocy. Sawubona wpadał w trans, starał się odkryć tkwiącą w pacjentach chorobę, polecał im picie naparów z ziół, a przede wszystkim odwoływał się do pomocy przodków. Jego praktyki odbywają się często przy akompaniamencie tańców i muzyki, kreują atmosferę tajemniczości, wręcz surrealizmu. Do Sawubony w Suazi przybywają setki ciekawskich lub szukających pomocy osób też z Ameryki i Europy.
Suazi jest obecnie, obok Botswany, krajem, w którym najszybciej przybywa zarażonych HIV. W aptece w Manzini, największym mieście królestwa, sprzedawca spytany, czy dużo osób w okolicy choruje na AIDS, zawołał: wszyscy! Oczywiście nikt nie pyta, czy wśród królewskich żon też pojawił się wirus HIV. Mswati III dopiero startuje w erotyczno-monarszym rzemiośle i chyba nie osiągnie wyników swego ojca (Sobhuzy II), który zmarł w wieku 83 lat, pozostawiając 120 oficjalne wdowy i drugie tyle konkubin.
Bal debiutantek
W pięknej dolinie Ezulwini kwitną liliowo-niebieskie jakarandy. Gdzieś w tle przebijają wysokie jak Kasprowy Wierch góry. Turyści spacerują po okolicy za dnia, jeśli nie jest za gorąco, i po zmroku - bez obawy, że spotkają lwa czy słonia. Głośno zastanawiają się nad dziwnym językiem swati, w którym wyraz złożony z sześciu liter ma aż cztery "h" (region Hhohho). Dziwią się, że w tym kraju nie ma partii, że do izby niższej parlamentu jedną trzecią deputowanych mianuje król, a dwie trzecie wybierają obywatele, do izby wyższej zaś - odwrotnie. Że wybrani przez mieszkańców wodzowie wsi nie mogą kandydować do parlamentu.
Być w królestwie członkiem parlamentu to na pewno mniejszy zaszczyt, niż zostać gwiazdą styczniowych ceremonii Incwala w górach Lebombo czy wyróżnić się w czasie święta Umhlanga i tańców Reed, związanych ze zbiorami trzciny. Ta ostatnia impreza jest w istocie czymś w rodzaju balu debiutantek i prezentacją dziewcząt królowi, który przy tej okazji wyszukuje sobie kolejną żonę.
W opasłej gazecie "Times of Swaziland" przebieg zwyczajowych świąt jest - obok wiadomości kryminalnych - ważnym tematem. Opisuje się działania monarchy, jego podróże (często rolls-royce`ami). Pojawiają się czasem wspominki o wizycie papieża Jana Pawła II i wielkich tłumach podczas mszy na stadionie Somhlolo.
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.