Słowa lidera polskiej opozycji to nic innego jak zamach na własne państwo
Cała polska historia najnowsza sprowadza się do prostego schematu. Zawsze jest jakaś partia, która próbuje naprawiać Rzeczpospolitą i zawsze jest jakiś obóz psujów. W I Rzeczypospolitej był obóz reform i obóz wstecznictwa, którego symbolem stała się targowica. Było liberum veto złotej wolności szlacheckiej i chyłkiem, podstępem uchwalana, spóźniona co najmniej o kilka lat konstytucja majowa. W II Rzeczypospolitej była to sejmokracja krzykaczy, niewydolny parlament i obóz naprawy państwa, zwany sanacją. Był zamach na prezydenta Narutowicza i wsparty przez większość narodu, wzmacniający państwo zamach majowy Piłsudskiego. I była to znowu chyłkiem, podstępem uchwalana, spóźniona o dobrych kilka lat konstytucja kwietniowa.
W III Rzeczypospolitej od chwili jej poczęcia zaczęła się intensywna naprawa państwa. Realizowana, niestety, głównie przez tych, którzy wcześniej państwo zdołali bezkarnie popsuć. Podobnie jak poprzednie, także ta Rzeczpospolita pozostawiła po sobie konstytucję. Tyle że najpewniej przepisaną z jakiejś obcej, niepolskiej rzeczywistości, a więc na tyle niedoskonałą, że nawet nie nadano jej nazwy miesiąca, w którym powstała.
Zamach na państwo
Najnowsza naprawa Polski rozpoczęła się w atmosferze rozbudzonych nadziei i społecznych oczekiwań. Lecz oto, zgodnie z zarysowanym schematem dziejowym, dwie zwycięskie w wyborach partie, wcześniej zdeklarowanych reformatorów i naprawiaczy państwa, natychmiast po wyborach podzieliły się na obóz rządzący i obóz psujów. Zgodnie z odwieczną tradycją naszego życia politycznego problemem stało się wszystko - każdy rządowy projekt, zaczynając od uchwalenia budżetu, do którego natychmiast wniesiono kilkadziesiąt teoretycznych poprawek. Nie, żeby poprawić, uchowaj Boże, ale by popsuć.
Dla nikogo, kto zna i rozumie polską historię, nie ulega kwestii, że przy podziale na naprawiaczy i psujów nie może być mowy o żadnej naprawie państwa, żadnej nowej konstytucji czy spełnieniu polskich nadziei na uczciwe, sprawiedliwe i sprawne państwo. Nie ulega też kwestii, że polską potrzebą polityczną stały się nowe wybory, które powinny jak najszybciej zakończyć ten spektakl, a jego aktorów natychmiast zdjąć z publicznej sceny. I zapewne nie byłby w tym miejscu konieczny żaden komentarz historyka, który przypominałby, jak upadały w takiej grze dawnych psujów i dawnych naprawiaczy dawne rzeczpospolite, gdyby nie kilka słów, które padły w ferworze walki politycznej. Oto lider opozycji, wyraźnie przewidując nieuchronny, praworządny i demokratyczny bieg zdarzeń (bo czymże innym są przedwczesne wybory), postanowił uprzedzić Polaków, że "gdyby na podstawie fałszywej interpretacji konstytucji miało dojść do wyborów, oznacza to kryzys polityczny, jakiego piętnastolecie nie znało. Nie mogę wykluczyć, że tej decyzji nie zaakceptujemy. Nie mamy możliwości, by usunąć prezydenta z urzędu. Trzeba by wypowiedzieć obywatelskie nieposłuszeństwo!". To już nie są terminy przyjęte w demokracjach. To już nie jest nawet zwyczajne polskie psucie państwa i przeszkadzanie tym, którzy lepiej czy gorzej, ale próbują coś naprawić. Kiedy ktoś - ktokolwiek by to był - ucieka się w imię osobistych racji do szantażu, do zapowiedzi wzniecenia obywatelskiego nieposłuszeństwa, zaczyna się polityczna awantura, niegdyś zwana rokoszem, a dziś - zamachem na własne państwo.
Opozycja antyobywatelska
W dramatycznej historii polskiej demokracji mieliśmy jeden wypadek wezwania do obywatelskiego nieposłuszeństwa - w takim sensie, jak to zrobił Donald Tusk. Zakończyło się to skandalem i niechlubnym procesem brzeskim. Oto 29 czerwca 1930 r. ówczesna opozycja polityczna, skupiona w tzw. Centrolewie, czyli porozumieniu stronnictw sejmowego centrum i lewicy (Chrześcijańska Demokracja, Polska Partia Socjalistyczna, dwie partie chłopskie: PSL "Piast" i PSL "Wyzwolenie", Narodowa Partia Robotnicza), na kongresie w Krakowie w uchwalonej rezolucji wzywała do usunięcia "dyktatury Piłsudskiego" i ustąpienia prezydenta Mościckiego, który "niepomny swej przysięgi, stanął otwarcie po stronie dyktatury". Wzywano do "przygotowania oporu na każdy zamach stanu i nieuznanie rządu powstałego na skutek takiego zamachu, przy czym społeczeństwo będzie wolne od jakichkolwiek obowiązków w stosunku do tego rządu". Wzywano więc do niepłacenia podatków - najprostszej formy obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Roznamiętnionej opozycji w niczym nie przeszkadzał fakt, że na ich buntowniczy kongres wydał zgodę rzekomy dyktator Piłsudski. Nie pamiętano, że ten Sejm, który reprezentowali, obalał rządy i stawiał przed Trybunałem Stanu państwowych dygnitarzy. Żądali nowych wyborów, zapowiadając na 14 września 1930 r. marsz na Warszawę i wiece w całej Polsce. Reakcja władz państwowych była natychmiastowa. Piłsudski uznał to za zamach na państwo, grożący nawet utratą niepodległości. Tym bardziej że wydarzeniom krakowskim towarzyszyły rozruchy ukraińskie w Małopolsce Wschodniej, przebiegające pod hasłem "Polacy - za San", a także prowokacje niemieckiego ministra Treviranusa, zapowiadającego, że "nadejdzie dzień, w którym bój o słuszność uwolni Niemcy i Europę".
23 sierpnia 1930 r. Piłsudski stanął na czele rządu, by natychmiast złożyć wniosek o rozwiązanie Sejmu. Powodem była... "naprawa zasadniczych praw Rzeczypospolitej, czego obecny Sejm dokonać nie potrafi". Jednocześnie, ku osłupieniu opozycji żądającej przecież kolejnych wyborów, prezydent na wniosek marszałka ogłosił termin nowych wyborów (listopad 1930 r.).
Precedens brzeski
9 września 1930 r. 18 byłych już posłów, przywódców Centrolewu - z Witosem, Liebermanem, Ciołkoszem, Pragierem i Bagińskim na czele - zostało aresztowanych i osadzonych w wojskowym więzieniu w Brześciu. Zarzuty dotyczyły przygotowywania zamachu stanu. To bez wątpienia jeden z najmniej chlubnych rozdziałów w historii polskiej demokracji. Bezwzględny i brutalny. Więźniowie byli bici i upokarzani - zarówno stary socjalista Lieberman, jak i trzykrotny premier Rzeczypospolitej Witos. Był to epizod bolesny także dla samego Piłsudskiego, który komentując sprawę brzeską, miał powiedzieć: "Polska była w niebezpieczeństwie (...). Nie wiem, dlaczego Bóg kazał mi żyć w Polsce".
Wyrok sądu w sprawie brzeskiej, wydany rok później, jest głośny do dziś. Jedenastu polskich polityków, z byłym premierem na czele, zostało skazanych na kary od półtora do trzech lat więzienia. Mniej znany i mniej pamiętany jest wyrok, jaki w sprawie zamachu na państwo i wzywania do obywatelskiego nieposłuszeństwa wydali sami Polacy. W listopadowych wyborach 1930 r., w których frekwencja sięgnęła 75 proc., Centrolew stracił połowę mandatów, klub sejmowy PPS z 63 posłów zmalał do 24, a ludowcy utracili 39 mandatów. I nawet jeśli trudno zaprzeczyć różnym "cudom nad urną", które zdarzały się w owych wyborach, przez opozycję ironicznie nazwanych "wyborami brzeskimi", to dla nikogo nie ulega wątpliwości, że polskie społeczeństwo opowiedziało się za tymi, którzy chcieli budować i naprawiać odzyskane państwo, a przeciwko tym, którzy je psuli.
I może warto przypomnieć tę bolesną lekcję historii, by zrozumieć, że Polacy zawsze, także dzisiaj, wybiorą własne odzyskane państwo i własną odzyskaną nadzieję.
W III Rzeczypospolitej od chwili jej poczęcia zaczęła się intensywna naprawa państwa. Realizowana, niestety, głównie przez tych, którzy wcześniej państwo zdołali bezkarnie popsuć. Podobnie jak poprzednie, także ta Rzeczpospolita pozostawiła po sobie konstytucję. Tyle że najpewniej przepisaną z jakiejś obcej, niepolskiej rzeczywistości, a więc na tyle niedoskonałą, że nawet nie nadano jej nazwy miesiąca, w którym powstała.
Zamach na państwo
Najnowsza naprawa Polski rozpoczęła się w atmosferze rozbudzonych nadziei i społecznych oczekiwań. Lecz oto, zgodnie z zarysowanym schematem dziejowym, dwie zwycięskie w wyborach partie, wcześniej zdeklarowanych reformatorów i naprawiaczy państwa, natychmiast po wyborach podzieliły się na obóz rządzący i obóz psujów. Zgodnie z odwieczną tradycją naszego życia politycznego problemem stało się wszystko - każdy rządowy projekt, zaczynając od uchwalenia budżetu, do którego natychmiast wniesiono kilkadziesiąt teoretycznych poprawek. Nie, żeby poprawić, uchowaj Boże, ale by popsuć.
Dla nikogo, kto zna i rozumie polską historię, nie ulega kwestii, że przy podziale na naprawiaczy i psujów nie może być mowy o żadnej naprawie państwa, żadnej nowej konstytucji czy spełnieniu polskich nadziei na uczciwe, sprawiedliwe i sprawne państwo. Nie ulega też kwestii, że polską potrzebą polityczną stały się nowe wybory, które powinny jak najszybciej zakończyć ten spektakl, a jego aktorów natychmiast zdjąć z publicznej sceny. I zapewne nie byłby w tym miejscu konieczny żaden komentarz historyka, który przypominałby, jak upadały w takiej grze dawnych psujów i dawnych naprawiaczy dawne rzeczpospolite, gdyby nie kilka słów, które padły w ferworze walki politycznej. Oto lider opozycji, wyraźnie przewidując nieuchronny, praworządny i demokratyczny bieg zdarzeń (bo czymże innym są przedwczesne wybory), postanowił uprzedzić Polaków, że "gdyby na podstawie fałszywej interpretacji konstytucji miało dojść do wyborów, oznacza to kryzys polityczny, jakiego piętnastolecie nie znało. Nie mogę wykluczyć, że tej decyzji nie zaakceptujemy. Nie mamy możliwości, by usunąć prezydenta z urzędu. Trzeba by wypowiedzieć obywatelskie nieposłuszeństwo!". To już nie są terminy przyjęte w demokracjach. To już nie jest nawet zwyczajne polskie psucie państwa i przeszkadzanie tym, którzy lepiej czy gorzej, ale próbują coś naprawić. Kiedy ktoś - ktokolwiek by to był - ucieka się w imię osobistych racji do szantażu, do zapowiedzi wzniecenia obywatelskiego nieposłuszeństwa, zaczyna się polityczna awantura, niegdyś zwana rokoszem, a dziś - zamachem na własne państwo.
Opozycja antyobywatelska
W dramatycznej historii polskiej demokracji mieliśmy jeden wypadek wezwania do obywatelskiego nieposłuszeństwa - w takim sensie, jak to zrobił Donald Tusk. Zakończyło się to skandalem i niechlubnym procesem brzeskim. Oto 29 czerwca 1930 r. ówczesna opozycja polityczna, skupiona w tzw. Centrolewie, czyli porozumieniu stronnictw sejmowego centrum i lewicy (Chrześcijańska Demokracja, Polska Partia Socjalistyczna, dwie partie chłopskie: PSL "Piast" i PSL "Wyzwolenie", Narodowa Partia Robotnicza), na kongresie w Krakowie w uchwalonej rezolucji wzywała do usunięcia "dyktatury Piłsudskiego" i ustąpienia prezydenta Mościckiego, który "niepomny swej przysięgi, stanął otwarcie po stronie dyktatury". Wzywano do "przygotowania oporu na każdy zamach stanu i nieuznanie rządu powstałego na skutek takiego zamachu, przy czym społeczeństwo będzie wolne od jakichkolwiek obowiązków w stosunku do tego rządu". Wzywano więc do niepłacenia podatków - najprostszej formy obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Roznamiętnionej opozycji w niczym nie przeszkadzał fakt, że na ich buntowniczy kongres wydał zgodę rzekomy dyktator Piłsudski. Nie pamiętano, że ten Sejm, który reprezentowali, obalał rządy i stawiał przed Trybunałem Stanu państwowych dygnitarzy. Żądali nowych wyborów, zapowiadając na 14 września 1930 r. marsz na Warszawę i wiece w całej Polsce. Reakcja władz państwowych była natychmiastowa. Piłsudski uznał to za zamach na państwo, grożący nawet utratą niepodległości. Tym bardziej że wydarzeniom krakowskim towarzyszyły rozruchy ukraińskie w Małopolsce Wschodniej, przebiegające pod hasłem "Polacy - za San", a także prowokacje niemieckiego ministra Treviranusa, zapowiadającego, że "nadejdzie dzień, w którym bój o słuszność uwolni Niemcy i Europę".
23 sierpnia 1930 r. Piłsudski stanął na czele rządu, by natychmiast złożyć wniosek o rozwiązanie Sejmu. Powodem była... "naprawa zasadniczych praw Rzeczypospolitej, czego obecny Sejm dokonać nie potrafi". Jednocześnie, ku osłupieniu opozycji żądającej przecież kolejnych wyborów, prezydent na wniosek marszałka ogłosił termin nowych wyborów (listopad 1930 r.).
Precedens brzeski
9 września 1930 r. 18 byłych już posłów, przywódców Centrolewu - z Witosem, Liebermanem, Ciołkoszem, Pragierem i Bagińskim na czele - zostało aresztowanych i osadzonych w wojskowym więzieniu w Brześciu. Zarzuty dotyczyły przygotowywania zamachu stanu. To bez wątpienia jeden z najmniej chlubnych rozdziałów w historii polskiej demokracji. Bezwzględny i brutalny. Więźniowie byli bici i upokarzani - zarówno stary socjalista Lieberman, jak i trzykrotny premier Rzeczypospolitej Witos. Był to epizod bolesny także dla samego Piłsudskiego, który komentując sprawę brzeską, miał powiedzieć: "Polska była w niebezpieczeństwie (...). Nie wiem, dlaczego Bóg kazał mi żyć w Polsce".
Wyrok sądu w sprawie brzeskiej, wydany rok później, jest głośny do dziś. Jedenastu polskich polityków, z byłym premierem na czele, zostało skazanych na kary od półtora do trzech lat więzienia. Mniej znany i mniej pamiętany jest wyrok, jaki w sprawie zamachu na państwo i wzywania do obywatelskiego nieposłuszeństwa wydali sami Polacy. W listopadowych wyborach 1930 r., w których frekwencja sięgnęła 75 proc., Centrolew stracił połowę mandatów, klub sejmowy PPS z 63 posłów zmalał do 24, a ludowcy utracili 39 mandatów. I nawet jeśli trudno zaprzeczyć różnym "cudom nad urną", które zdarzały się w owych wyborach, przez opozycję ironicznie nazwanych "wyborami brzeskimi", to dla nikogo nie ulega wątpliwości, że polskie społeczeństwo opowiedziało się za tymi, którzy chcieli budować i naprawiać odzyskane państwo, a przeciwko tym, którzy je psuli.
I może warto przypomnieć tę bolesną lekcję historii, by zrozumieć, że Polacy zawsze, także dzisiaj, wybiorą własne odzyskane państwo i własną odzyskaną nadzieję.
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.