Z turyńskich aren będzie wiało nudą, bo skeleton, curling czy snowboardowy halfpipe to sporty niszowe
Na papierze wszystko wygląda świetnie - olimpiada w Turynie bije rekordy. Największa w historii liczba zawodników - 2550 z 80 krajów (do Salt Lake City cztery lata temu swoje reprezentacje wysłało 77 państw), będzie rywalizować w 84 konkurencjach (poprzednio 78). Telewizje zapłaciły rekordowe 748 mln dolarów (o 22 mln dolarów więcej niż na poprzednich igrzyskach) za prawo do transmisji zawodów, które mają być pokazywane w ponad 180 krajach. Organizatorzy i sponsorzy olimpiady doszli do wniosku, że zimowe igrzyska trzeba "zglobalizować" i jeśli w wielu częściach świata nie widać zainteresowania rozgrywanymi konkurencjami, trzeba się uciec do sztuczek i maskarady, by je wywołać.
Narciarze z tropików
Na olimpiadzie zimowej w Calgary (1988 r.) sensacją stali się jamajscy bobsleiści, bijąc popularnością nie tylko mistrzów we własnej dyscyplinie, ale nawet wielokrotnych zwycięzców w innych konkurencjach. O grupie sportowców z wyspy słynącej z muzyki reggae, wolnej miłości oraz narkotyków napisano dziesiątki artykułów, a nawet nakręcono film. Jamajczycy doskonale wpisali się w wizerunek wesołych looserów, stworzony wcześniej przez skoczka Eddiego Edwardsa, lądującego zawsze 20 metrów bliżej od najgorszego zawodnika. Firma Nike szybko zwietrzyła interes i podpisała z nimi kontrakt reklamowy. Nieważne, że słabi (chociaż i tak wyprzedzili Polaków!) - ludzie ich polubili, chcą za nich płacić, bo biznes to biznes.
Jamajczycy zapoczątkowali modę na egzotycznych olimpijczyków. Firma Nike namówiła dwóch kenijskich lekkoatletów - Philipa Boita i Henry'ego Bitoka, by zaczęli trenować biegi na nartach. Obu wypłacono 250 tys. dolarów stypendium sportowego, następnie wysłano do Finlandii. Na olimpiadzie w Nagano w 1998 r. pojawił się tylko Boit, który na mecie biegu na 10 km zameldował się 20 minut po zwycięzcy Bjornie Daelhiem. Występ pierwszego w historii zimowych olimpiad przedstawiciela Afryki subsaharyjskiej tak przykuł uwagę mediów, że Nike uznał go za swój sukces.
W Turynie będzie spora grupa egzotycznych zawodników. Wśród nich m.in. snowboardzista z Wysp Bahama Kory Wright oraz irakijski skeletonista Faisal Faisal. Kwalifikacji nie przeszła wenezuelska saneczkarka Iginii Boccalandro. Po trzech kolejnych upadkach najpierw straciła palec, a na koniec wylądowała w szpitalu.
Igrzyska przekrętów
Z punktu widzenia organizatorów igrzysk to wielka szkoda, że nie będzie sportowców mających kłopot z utrzymaniem się na lodzie czy torze saneczkowym, bo takie popisy mogłyby podreperować wskaźniki oglądalności w kolejnym rejonie świata. Byłyby też na pewno lepszym widowiskiem niź olimpiada w Salt Lake City, która była wielkim skandalem. Zaczęło się od szwindli przy wyborze miasta na gospodarza igrzysk w 2002 r. - okazało się, że wielu członków Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego poparło tę kandydaturę w zamian za drogie prezenty i wycieczki. Przebieg igrzysk pozostawił niesmak, bo więcej ekscytacji od rywalizacji sportowej wzbudzały afery, jakie wybuchały przez cały czas zmagań. Na początku była awantura podczas zawodów w łyżwiarstwie figurowym. Mimo że występ kanadyjskich tancerzy Jamie Sale i Davida Pelletiera oczarował wszystkich, którzy go oglądali, para otrzymała srebrne medale. Złoto, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zgarnęli przeciętni Rosjanie Jelena Bierezna i Anton Sicharulidze. Część sędziów łapówkami przekonano do głosowania na rosyjską parę. Ostatecznie złoto przyznano Kanadyjczykom.
Ledwie ucichła afera z Rosjanami, na dopingu przyłapano gwiazdy biegów narciarskich: Rosjankę Larisę Łazutinę (zdobyła cztery lata temu dwa złote medale i jeden srebrny) oraz Hiszpana Johanna Mźhlegga (trzy złota). W reakcji na werdykt komisji antydopingowej rosyjska ekipa, wspierana przez polityków, oskarżyła amerykańskich organizatorów o manipulacje i zagroziła wycofaniem swych zawodników. Oskarżenia wysunęła też Korea Południowa - rozżalona dyskwalifikacją jej łyżwiarza, który zdobył złoto w shorttracku.
W cieniu skandali znalazła się heroiczna walka austrackiego alpejczyka Ste-phana Eberhartera o olimpijskie złoto (był faworytem we wszystkich pięciu dyscyplinach alpejskich, ale zwyciężył dopiero w ostatniej - slalomie gigancie), rewelacyjny występ norweskiego biatlonisty Ole Einara Bjrndalena, który zdobył cztery złote medale, czy popis 20-letniej alpejki Janicy Kostelić z Chorwacji, która wywalczyła cztery medale, w tym trzy złote.
Czajniki na lodzie
W Turynie wielkich gwiazd, które poruszają kibiców, będzie jak na lekarstwo. Na olimpiadę jadą Kostelić i Bjrndalen, ale pozostałe indywidualności można policzyć na palcach jednej ręki. Wśród nich będzie Hermann "Terminator" Maier, narciarska odmiana LanceŐa Armstronga - także wielki mistrz, który pozbierał się po ciężkim wypadku i wrócił na szczyty. Emocje budzi także Bode Miller - każdemu, kto choć trochę jeździ na nartach imponuje jego agresywny sposób jazdy. Poza tym amerykański alpejczyk ma wyrazisty styl także poza stokiem: nie kryje się z tym, że lubi imprezy i piwo, nie boi się mówić tego, co myśli - zasłynął stwierdzeniem, że walka z dopingiem to hipokryzja.
Na zainteresowanie mogą liczyć hokeiści oraz łyżwiarze figurowi, zwłaszcza że ostatecznie na igrzyska jedzie pięciokrotna mistrzyni świata Michelle Kwan. Poza tym z turyńskich aren będzie wiało nudą. Skeleton, curling czy snowboardowy halfpipe - te nazwy olimpijskich dyscyplin niewiele mówią nawet zdeklarowanym kibicom sportów zimowych. Nieliczni potrafią wyjaśnić, o co tak naprawdę w nich chodzi. Przeciętny telewidz, oglądając transmisję z zawodów w curlingu, czyli przesuwaniu po lodzie za pomocą szczotek kamiennego "czajnika", zasypia w ciągu kilku sekund.
Nie ma co liczyć na to, że którykolwiek z naszych sportowców skupi na dłużej uwagę. Jedyna od lat polska gwiazda sportów zimowych - Adam Małysz, jest w słabej formie.
Chętnych do odwiedzenia olimpijskich aren w Turynie jest niewielu. Na niecałe dwa tygodnie przed imprezą sprzedano zaledwie 60 proc. biletów na olimpijskie areny - mimo promocyjnych cen. Przedstawiciel TOROC (komitetu organizacyjnego) Giuseppe Gattino tonuje pesymistyczne nastroje, mówiąc: "To typowe dla Włochów, że robią wszystko na ostatnią chwilę". Byłoby dobrze, gdyby miał rację, bo jeśli nie, impreza będzie sportową i finansową klapą.
Marcin Harasimowicz jest dziennikarzem "Nowego Dnia"
Narciarze z tropików
Na olimpiadzie zimowej w Calgary (1988 r.) sensacją stali się jamajscy bobsleiści, bijąc popularnością nie tylko mistrzów we własnej dyscyplinie, ale nawet wielokrotnych zwycięzców w innych konkurencjach. O grupie sportowców z wyspy słynącej z muzyki reggae, wolnej miłości oraz narkotyków napisano dziesiątki artykułów, a nawet nakręcono film. Jamajczycy doskonale wpisali się w wizerunek wesołych looserów, stworzony wcześniej przez skoczka Eddiego Edwardsa, lądującego zawsze 20 metrów bliżej od najgorszego zawodnika. Firma Nike szybko zwietrzyła interes i podpisała z nimi kontrakt reklamowy. Nieważne, że słabi (chociaż i tak wyprzedzili Polaków!) - ludzie ich polubili, chcą za nich płacić, bo biznes to biznes.
Jamajczycy zapoczątkowali modę na egzotycznych olimpijczyków. Firma Nike namówiła dwóch kenijskich lekkoatletów - Philipa Boita i Henry'ego Bitoka, by zaczęli trenować biegi na nartach. Obu wypłacono 250 tys. dolarów stypendium sportowego, następnie wysłano do Finlandii. Na olimpiadzie w Nagano w 1998 r. pojawił się tylko Boit, który na mecie biegu na 10 km zameldował się 20 minut po zwycięzcy Bjornie Daelhiem. Występ pierwszego w historii zimowych olimpiad przedstawiciela Afryki subsaharyjskiej tak przykuł uwagę mediów, że Nike uznał go za swój sukces.
W Turynie będzie spora grupa egzotycznych zawodników. Wśród nich m.in. snowboardzista z Wysp Bahama Kory Wright oraz irakijski skeletonista Faisal Faisal. Kwalifikacji nie przeszła wenezuelska saneczkarka Iginii Boccalandro. Po trzech kolejnych upadkach najpierw straciła palec, a na koniec wylądowała w szpitalu.
Igrzyska przekrętów
Z punktu widzenia organizatorów igrzysk to wielka szkoda, że nie będzie sportowców mających kłopot z utrzymaniem się na lodzie czy torze saneczkowym, bo takie popisy mogłyby podreperować wskaźniki oglądalności w kolejnym rejonie świata. Byłyby też na pewno lepszym widowiskiem niź olimpiada w Salt Lake City, która była wielkim skandalem. Zaczęło się od szwindli przy wyborze miasta na gospodarza igrzysk w 2002 r. - okazało się, że wielu członków Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego poparło tę kandydaturę w zamian za drogie prezenty i wycieczki. Przebieg igrzysk pozostawił niesmak, bo więcej ekscytacji od rywalizacji sportowej wzbudzały afery, jakie wybuchały przez cały czas zmagań. Na początku była awantura podczas zawodów w łyżwiarstwie figurowym. Mimo że występ kanadyjskich tancerzy Jamie Sale i Davida Pelletiera oczarował wszystkich, którzy go oglądali, para otrzymała srebrne medale. Złoto, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zgarnęli przeciętni Rosjanie Jelena Bierezna i Anton Sicharulidze. Część sędziów łapówkami przekonano do głosowania na rosyjską parę. Ostatecznie złoto przyznano Kanadyjczykom.
Ledwie ucichła afera z Rosjanami, na dopingu przyłapano gwiazdy biegów narciarskich: Rosjankę Larisę Łazutinę (zdobyła cztery lata temu dwa złote medale i jeden srebrny) oraz Hiszpana Johanna Mźhlegga (trzy złota). W reakcji na werdykt komisji antydopingowej rosyjska ekipa, wspierana przez polityków, oskarżyła amerykańskich organizatorów o manipulacje i zagroziła wycofaniem swych zawodników. Oskarżenia wysunęła też Korea Południowa - rozżalona dyskwalifikacją jej łyżwiarza, który zdobył złoto w shorttracku.
W cieniu skandali znalazła się heroiczna walka austrackiego alpejczyka Ste-phana Eberhartera o olimpijskie złoto (był faworytem we wszystkich pięciu dyscyplinach alpejskich, ale zwyciężył dopiero w ostatniej - slalomie gigancie), rewelacyjny występ norweskiego biatlonisty Ole Einara Bjrndalena, który zdobył cztery złote medale, czy popis 20-letniej alpejki Janicy Kostelić z Chorwacji, która wywalczyła cztery medale, w tym trzy złote.
Czajniki na lodzie
W Turynie wielkich gwiazd, które poruszają kibiców, będzie jak na lekarstwo. Na olimpiadę jadą Kostelić i Bjrndalen, ale pozostałe indywidualności można policzyć na palcach jednej ręki. Wśród nich będzie Hermann "Terminator" Maier, narciarska odmiana LanceŐa Armstronga - także wielki mistrz, który pozbierał się po ciężkim wypadku i wrócił na szczyty. Emocje budzi także Bode Miller - każdemu, kto choć trochę jeździ na nartach imponuje jego agresywny sposób jazdy. Poza tym amerykański alpejczyk ma wyrazisty styl także poza stokiem: nie kryje się z tym, że lubi imprezy i piwo, nie boi się mówić tego, co myśli - zasłynął stwierdzeniem, że walka z dopingiem to hipokryzja.
Na zainteresowanie mogą liczyć hokeiści oraz łyżwiarze figurowi, zwłaszcza że ostatecznie na igrzyska jedzie pięciokrotna mistrzyni świata Michelle Kwan. Poza tym z turyńskich aren będzie wiało nudą. Skeleton, curling czy snowboardowy halfpipe - te nazwy olimpijskich dyscyplin niewiele mówią nawet zdeklarowanym kibicom sportów zimowych. Nieliczni potrafią wyjaśnić, o co tak naprawdę w nich chodzi. Przeciętny telewidz, oglądając transmisję z zawodów w curlingu, czyli przesuwaniu po lodzie za pomocą szczotek kamiennego "czajnika", zasypia w ciągu kilku sekund.
Nie ma co liczyć na to, że którykolwiek z naszych sportowców skupi na dłużej uwagę. Jedyna od lat polska gwiazda sportów zimowych - Adam Małysz, jest w słabej formie.
Chętnych do odwiedzenia olimpijskich aren w Turynie jest niewielu. Na niecałe dwa tygodnie przed imprezą sprzedano zaledwie 60 proc. biletów na olimpijskie areny - mimo promocyjnych cen. Przedstawiciel TOROC (komitetu organizacyjnego) Giuseppe Gattino tonuje pesymistyczne nastroje, mówiąc: "To typowe dla Włochów, że robią wszystko na ostatnią chwilę". Byłoby dobrze, gdyby miał rację, bo jeśli nie, impreza będzie sportową i finansową klapą.
Marcin Harasimowicz jest dziennikarzem "Nowego Dnia"
POLSKA MIZERIA |
---|
W historii występów na zimowych igrzyskach (od 1924 r. do 2002 r.) Polska wywalczyła tylko sześć medali, w tym jeden złoty - Wojciech Fortuna w skokach narciarskich w Sapporo w 1972 r. Polskę w Turynie ma reprezentować 48 zawodników i zawodniczek - za 30 mln zł z budżetu, które wydano na przygotowania do imprezy w ciągu ostatnich 4 lat. To dużo, biorąc pod uwagę słabość naszych sportów zimowych. Podczas udanego występu cztery lata temu w Salt Lake City (Adam Małysz zdobył dwa medale w skokach narciarskich, a Jagna Marczułajtis była czwarta w slalomie równoległym snowboardzistek) polska reprezentacja liczyła 30 osób. Wygląda na to, że Ministerstwo Sportu inwestuje obecnie pieniądze w każdego zawodnika, który ma coś wspólnego ze śniegiem. Szkoda, że nie korzysta ze wzorów krajów rozwiniętych. Holandia na igrzyskach w Salt Lake City zdobyła trzy złote i pięć srebrnych medali - mimo to do Turynu jedzie zaledwie 35 zawodników, w tym 23 wystartuje w konkurencjach łyżwiarskich (łyżwiarstwo to sport narodowy Holandii). Podobnie postępuje dużo bogatsza od Polski Wielka Brytania. Londyn nigdy nie miał wielkich osiągnięć zimą (zdobył 19 medali na 19 igrzyskach zimowych), więc do Turynu wysyła 40 sportowców. Dla większości polskich sportowców wyjazd na olimpiadę to przyjemna wycieczka na koszt PKOl. Dla panczenisty Pawła Zygmunta ważniejsze podczas igrzysk będzie zwycięstwo w walce o miejsce w komisji zawodniczej Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego niż zajęcie kolejnego w karierze miejsca w drugiej bądź trzeciej dziesiątce. Wyjątkiem mogą być w Turynie polscy snowboardziści. Wielka pasja rodziny Ligockich oraz determinacja (od lat) Jagny Marczułajtis spowodowały, że nieoczekiwanie zaczęliśmy się w snowboardzie liczyć, ale to sport niszowy. Niespodziankę może jeszcze sprawić biegaczka Justyna Kowalczyk. Artur Kulikowski dziennikarz radiowej Trójki |
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.