Dawni agenci nie tylko nie chcą się rozliczyć ze swojej przeszłości, ale paradują w glorii męczenników
Tomasz Nosal należy do grona skrzywdzonych faktem, że pokazałem dziennikarzom IPN-owski katalog osobowy. Gdybym tego nie zrobił - wywodzi - katalog ów nigdy nie znalazłby się w Internecie. Wydawałoby się, że można oponować wobec tego sylogizmu ("jak cep"), ale okazuje się, że można dokonać nawet jego kondensacji. Znane dziennikarki (Agnieszka Kublik, Monika Olejnik) stwierdziły - no, zgadnij Czytelniku, gdzie? - że to ja umieściłem katalog w Internecie, a na moje sprostowanie odpowiedziały, iż wprawdzie "formalnie" mam rację, ale przecież faktycznie to to samo. Gdyby Gutenberg nie wynalazł druku, Hitler nie wydrukowałby "Mein Kampf", a więc faktycznie to Gutenberg itd.
Nosal wyliczył krzywdy wyrządzone mu przeze mnie na 60 tys. zł, a w wypadku IPN - na dwukrotnie więcej. Sąd umorzył mu kwotę, którą należy wpłacić przy tego typu powództwie, choć nie wydaje się, aby doradca podatkowy był osobą, dla której rezerwowana jest ta możliwość. - Żyłem w PRL - perorował w swoim słowie wstępnym Nosal - i byłem z racji pracy w zakresie zainteresowania SB. Nie wiem, czy byłem współpracownikiem świadomym, bo IPN nie udostępnił mi ciągle moich akt, ale miałem jedną ojczyznę. Opublikowanie mojego nazwiska spowodowało utratę części klientów, mogą oni to zaświadczyć. Mogę także pozwać na świadka swoją córkę, aby świadczyła, jak bardzo zepsuły się moje stosunki rodzinne. A ja miałem jedną ojczyznę i nie wiem nawet, czy byłem współpracownikiem świadomym, bo IPN... - Trudno, aby IPN odpowiadał za przeszłość pana Nosala, który został zarejestrowany jak "kontakt operacyjny" o pseudonimie "Andrzej" - tłumaczył IPN-owski obrońca. - Przecież klienci mają prawo wybierać sobie doradcę ze względu na to, co robił. - Ale ja nie wiem, czy byłem świadomym... - włączył się Nosal - Ależ był pan. O, tu mam pana donos na to, co robili pana koledzy podczas wycieczki do NRD. Oto relacja funkcjonariusza... - A jest tam mój podpis? - to pytanie Nosal zadał cichutko. - Nie widzę. Pan był przecież tylko kontaktem... - Aaa - zatriumfował Nosal. - To może ja opowiadałem bzdury albo esbek pisał cokolwiek! - Ależ nie. Oni weryfikowali donosy. Nie tylko pan donosił. Pańskie donosy były konfrontowane z innymi, którymi dysponujemy. Pana donosy były ustne, bo był pan tylko "kontaktem", a nie tajnym współpracownikiem. Jako działacza partyjnego nie można było pana oficjalnie rejestrować. Poza tym, dlaczego IPN ma odpowiadać za listę, która ukazała się w Internecie, jeśli nie była tożsama z jego katalogiem? W Internecie był np. kaczor Donald, a w naszym katalogu kaczora nie było. - To na której liście był kaczor? - pogubił się protokolant. - Ale ja nie wiem, czy byłem współpracownikiem świadomym! - uniósł się Nosal. - Dlatego żądam, aby IPN dostarczył jako dokument procesowy moje akta, żebym mógł to sprawdzić.
Sprawa została odroczona do momentu zakończenia postępowania, które prowadzi prokuratura, aby się dowiedzieć, czy wyniesienie katalogu IPN było przestępstwem. Następni Nosalowie, którym umorzono koszty, czekają w kolejce.
Sytuacja, gdy donosiciel SB nie tylko nie wstydzi się tego, co zrobił, ale wyczuwa, że dawne honoraria może uzupełnić wyrok sądu III RP, mówi wiele o kraju, w którym żyjemy. Niestety, trudno się temu dziwić, jeśli przez kilkanaście lat nowej Polski najbardziej wpływowe ośrodki opiniotwórcze tłumaczyły, że agenci byli ofiarami, ich mocodawcy "ludźmi honoru", którzy słusznie pobierają od państwa wysokie apanaże, a nikczemnikami są ci, którzy chcą ujawnić, kto był kim w naszej najnowszej historii. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji dawni agenci nie tylko nie chcą się rozliczyć ze swojej przeszłości, ale paradują w glorii męczenników.
Ostatnio "Gazeta Wyborcza" organizuje kolejną ze swoich kampanii. Tym razem kieruje ją przeciw krakowskiemu "Dziennikowi Polskiemu", który zdecydował się dokonać lustracji swoich dziennikarzy. Wobec zarządu i redakcji sypią się insynuacje. Człowiekiem, który wykonuje to zadanie, jest Wojciech Czuchnowski. Zajmować się nim nie byłoby warto, gdyby nie pewien szczegół. W patetycznym komentarzu atakuje on Macieja Rybińskiego, który ośmielił się odsłonić mechanizm nagonki. Czuchnowski pisze, że Rybiński nie ma wstydu i wysługuje się "swoim chlebodawcom" - publicysta "Rzeczpospolitej" publikuje czasem w "Dzienniku Polskim". Otóż Czuchnowski pracował kiedyś w krakowskim (prolustracyjnym) "Czasie". Był wtedy aktywnym zwolennikiem lustracji. W "Gazecie Wyborczej" z zaciekłością ją zwalcza. Facet do wynajęcia moralizuje wielkimi słowy i piętnuje motywy. Bezwstydnie.
Nosal wyliczył krzywdy wyrządzone mu przeze mnie na 60 tys. zł, a w wypadku IPN - na dwukrotnie więcej. Sąd umorzył mu kwotę, którą należy wpłacić przy tego typu powództwie, choć nie wydaje się, aby doradca podatkowy był osobą, dla której rezerwowana jest ta możliwość. - Żyłem w PRL - perorował w swoim słowie wstępnym Nosal - i byłem z racji pracy w zakresie zainteresowania SB. Nie wiem, czy byłem współpracownikiem świadomym, bo IPN nie udostępnił mi ciągle moich akt, ale miałem jedną ojczyznę. Opublikowanie mojego nazwiska spowodowało utratę części klientów, mogą oni to zaświadczyć. Mogę także pozwać na świadka swoją córkę, aby świadczyła, jak bardzo zepsuły się moje stosunki rodzinne. A ja miałem jedną ojczyznę i nie wiem nawet, czy byłem współpracownikiem świadomym, bo IPN... - Trudno, aby IPN odpowiadał za przeszłość pana Nosala, który został zarejestrowany jak "kontakt operacyjny" o pseudonimie "Andrzej" - tłumaczył IPN-owski obrońca. - Przecież klienci mają prawo wybierać sobie doradcę ze względu na to, co robił. - Ale ja nie wiem, czy byłem świadomym... - włączył się Nosal - Ależ był pan. O, tu mam pana donos na to, co robili pana koledzy podczas wycieczki do NRD. Oto relacja funkcjonariusza... - A jest tam mój podpis? - to pytanie Nosal zadał cichutko. - Nie widzę. Pan był przecież tylko kontaktem... - Aaa - zatriumfował Nosal. - To może ja opowiadałem bzdury albo esbek pisał cokolwiek! - Ależ nie. Oni weryfikowali donosy. Nie tylko pan donosił. Pańskie donosy były konfrontowane z innymi, którymi dysponujemy. Pana donosy były ustne, bo był pan tylko "kontaktem", a nie tajnym współpracownikiem. Jako działacza partyjnego nie można było pana oficjalnie rejestrować. Poza tym, dlaczego IPN ma odpowiadać za listę, która ukazała się w Internecie, jeśli nie była tożsama z jego katalogiem? W Internecie był np. kaczor Donald, a w naszym katalogu kaczora nie było. - To na której liście był kaczor? - pogubił się protokolant. - Ale ja nie wiem, czy byłem współpracownikiem świadomym! - uniósł się Nosal. - Dlatego żądam, aby IPN dostarczył jako dokument procesowy moje akta, żebym mógł to sprawdzić.
Sprawa została odroczona do momentu zakończenia postępowania, które prowadzi prokuratura, aby się dowiedzieć, czy wyniesienie katalogu IPN było przestępstwem. Następni Nosalowie, którym umorzono koszty, czekają w kolejce.
Sytuacja, gdy donosiciel SB nie tylko nie wstydzi się tego, co zrobił, ale wyczuwa, że dawne honoraria może uzupełnić wyrok sądu III RP, mówi wiele o kraju, w którym żyjemy. Niestety, trudno się temu dziwić, jeśli przez kilkanaście lat nowej Polski najbardziej wpływowe ośrodki opiniotwórcze tłumaczyły, że agenci byli ofiarami, ich mocodawcy "ludźmi honoru", którzy słusznie pobierają od państwa wysokie apanaże, a nikczemnikami są ci, którzy chcą ujawnić, kto był kim w naszej najnowszej historii. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji dawni agenci nie tylko nie chcą się rozliczyć ze swojej przeszłości, ale paradują w glorii męczenników.
Ostatnio "Gazeta Wyborcza" organizuje kolejną ze swoich kampanii. Tym razem kieruje ją przeciw krakowskiemu "Dziennikowi Polskiemu", który zdecydował się dokonać lustracji swoich dziennikarzy. Wobec zarządu i redakcji sypią się insynuacje. Człowiekiem, który wykonuje to zadanie, jest Wojciech Czuchnowski. Zajmować się nim nie byłoby warto, gdyby nie pewien szczegół. W patetycznym komentarzu atakuje on Macieja Rybińskiego, który ośmielił się odsłonić mechanizm nagonki. Czuchnowski pisze, że Rybiński nie ma wstydu i wysługuje się "swoim chlebodawcom" - publicysta "Rzeczpospolitej" publikuje czasem w "Dzienniku Polskim". Otóż Czuchnowski pracował kiedyś w krakowskim (prolustracyjnym) "Czasie". Był wtedy aktywnym zwolennikiem lustracji. W "Gazecie Wyborczej" z zaciekłością ją zwalcza. Facet do wynajęcia moralizuje wielkimi słowy i piętnuje motywy. Bezwstydnie.
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.