Biały człowiek nie ma prawa wątpić w geniusz profesorów Geremka i Balcerowicza, w decyzje sędziów, nie może krytykować autorytetów
Wyroków sądów się nie komentuje, Leszek Balcerowicz nie podlega krytyce, NBP i Trybunał Konstytucyjny są nieomylne, a abp Życiński ma zawsze rację. Żyjemy w kraju, w którym te twierdzenia uchodzą za kanon inteligentnego obywatela. Uchodzą za bezdyskusyjne oczywistości, prawdy niepodważalne. Ale właściwie dlaczego?
Co wolno białemu człowiekowi?
W demokracji można wiele. Można poużywać sobie do woli na prezydencie, szydzić z marszałków parlamentu, zjechać prymasa i wstecznych biskupów. Ale biały człowiek nie ma prawa podawać w wątpliwość geniuszu prof. Geremka i jego dokonań. Nie ma prawa wątpić w decyzje sędziów i motywy im przyświecające. Nie może krytykować autorytetów, których listę co kwartał publikuje "Gazeta Wyborcza". A jeśli to biały człowiek robi, to nie jest biały. Jest ciemny.
W postmodernistycznej demokracji wszystkie poglądy są równe, wystawione na wolny rynek idei, nie ma więc powodu, by jakieś opinie poważać bardziej niż inne. Ot, każdy dobiera sobie poglądy wedle tego, co mu w duszy gra. Ale są oczywiście wyjątki. Leszek Balcerowicz nie ma poglądów - on po prostu prezentuje stan nauki i z tym biały człowiek nie dyskutuje. Ustawa o Narodowym Banku Polskim jest doskonała i biały człowiek nie widzi potrzeby rozprawiania nad jakąkolwiek jej zmianą. Biały człowiek wie wreszcie, że największymi dobroczyńcami jego prawdziwej ojczyzny, Europy, są wyzbyci szowinizmów i narodowych egoiz-mów Niemcy oraz Francuzi. Biały człowiek ze wszystkich sił chciałby być taki jak oni, więc golonkę w kapuście ekumenicznie popija bordoskim winem.
To wszystko biały człowiek wie i robi, bo przez ostatnie 16 lat czytał gazety i polecane mu książki, oglądał programy publicystyczne, słuchał ludzi mądrych i światłych. A ci ludzie zbudowali taki właśnie obraz polskiej demokracji, w której roi się od świętych krów nie podlegających krytyce. Święte krowy swoją świętość zawdzięczają albo autorytetowi instytucji, albo temu, że same stały się instytucjami. Na ich krytykę poważają się niekiedy politycy, czasem odezwie się jakiś "reżimowy dziennikarz", ale to pariasi. Nikt z elity głowy sobie nimi nie zaprząta.
Milczenie nad wyrokami sądów
Nie wiadomo, kto jest autorem jednego z najpopularniejszych refrenów ostatnich kilkunastu lat, iż "wyroków sądów się nie komentuje". Gdyby pobierał od używania tego szlagwortu tantiemy, żyłby sobie teraz na własnej wysepce na Morzu Karaibskim. Sformułowanie to zrobiło tak oszałamiającą karierę, tak wryło się w pamięć dziennikarzy, komentatorów i polityków, że nikt z nim nie dyskutował przez lata. Tak jak nie dyskutowało się o Monteskiuszowskim trójpodziale władzy czy wizji społeczeństwa otwartego według Poppera.
Nikt nie ośmielił się zauważyć, iż cesarz jest nagi. Bo dlaczegóż by, u licha, wyroki sądu miały być wyjęte spod publicznej debaty? Charles de Montesquieu postulował wszak niezależność sądów, a nie wyjmowanie ich spod krytyki. Czym innym jest oczywiście wpływanie na wyroki sądów, regularne i nieuzasadnione ich deprecjonowanie. Takie postępowanie podważa zaufanie do państwa i wymiaru sprawiedliwości, co jest wartością samą w sobie. Jaką szkodę poniosła jednak demokracja amerykańska po tym, jak przez kraj przetoczyła się krytyka sądu uniewinniającego futbolistę O.J. Simpsona z zarzutu zamordowania byłej żony i jej kochanka?
Od przyjętej prawem kaduka zasady milczenia nad wyrokami sądów tylko kroczek do nakazu ślepej wiary w doskonałość Trybunału Konstytucyjnego. To paradoksalne, bo mechanizm powoływania członków trybunału jest taki sam jak części członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (wybiera ich parlament), a o tej ostatniej od lat nikt nie mówi inaczej niż źle. W obu tych ciałach zasiadają byli posłowie i ludzie, których biografie wskazują na doskonałą wręcz koniunkturalność, a nie na niezależność. I co? I nic. Obrońcy trybunału każą nam wierzyć, że ten sam Sejm raz wybiera koszmarnych, prymitywnych funkcjonariuszy i ci trafiają do krajowej rady, a innym razem kwiat bezinteresownych sług Temidy - i ci maszerują do trybunału.
Idealni ex definitione członkowie trybunału nie mają cienia moralnych rozterek i rozstrzygają we własnej sprawie. Co najmniej kilku z nich jest wszak adwokatami, a prawie wszyscy mają mecenasów w rodzinie - głosując ostatnio nad zamknięciem zawodów prawniczych, popadli więc w klasyczny konflikt interesów. Wystarczyło jednak o tym wspomnieć, by szczerze oburzony prezes Trybunału Konstytucyjnego zażądał od prezydenta, by ten wystąpił z jego obroną, a tuzy polskiego dziennikarstwa pokiwały ze zrozumieniem głowami nad tym zamykającym im usta apelem.
Balcerowicz ponad wszystko
Postacią szczególną na mapie świętych krów demokracji jest Leszek Balcerowicz. Im brutalniej jest atakowany przez Leppera i swych politycznych wrogów, tym twardszy staje się mur jego obrońców wśród elity. Balcerowicz, który już dawno się odcieleśnił i stał instytucją, ma rację jako wicepremier, słusznie czyni, gdy jest szefem partii, i nigdy się nie myli jako prezes NBP. Krytyka Balcerowicza to nie tylko szkalowanie mitu założycielskiego III Rzeczypospolitej, to wręcz atak na samą istotę kapitalistycznej, wolnej Polski, którą Balcerowicz uosabia.
Biały człowiek wie, że Leszek Balcerowicz jest genialnym ekonomistą, opromienionym sukcesami w kraju i za granicą, godnym Nobla w każdej dziedzinie. Zapewne tak jest, ale żeby białemu człowiekowi nie mącić w głowie, dziennikarze uparli się, by do poważnej debaty nie dopuszczać poglądów innych niż Balcerowiczowskie. Autor tych słów instynktownie zgadza się z wieloma tezami głoszonymi przez Balcerowicza, lecz do furii doprowadza go traktowanie prezesa NBP jak głosiciela prawd objawionych, a lewicowego ekonomisty Ryszarda Bugaja jak (Ryszardzie, wybacz) nieszkodliwego idioty. Może zamiast etykietować, należałoby z Bugajem polemizować?
Nikt nigdy nawet nie sugerował, że Balcerowicz jest człowiekiem skorumpowanym. Zapewne nie jest, ale zdumiewa dezynwoltura dziennikarzy, którzy nie widzą niczego ciekawego w tym, że żona prezesa banku centralnego jako szefowa własnej fundacji dostaje pieniądze od banków, w których sprawie jej mąż podejmuje decyzje. Czy to naganne? Nie wiem, ale warto się nad tym co najmniej zastanowić. Tymczasem immunitet Balcerowicza uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę.
Intelektualiści z listy Fiuta
Prof. Ryszard Legutko ukuł swego czasu termin "rockocentryzm". Zjawisko to polegało na przyjęciu przez media założenia, że skoro - dajmy na to - Kora Jackowska jest znakomitą piosenkarką, to z powagą wysłuchuje się też jej poglądów w sprawie aborcji, eutanazji czy liczby województw. Rockocentryzm ma się nadal świetnie, a w polskim życiu publicznym zapanowała już kolejna moda, czyli kult intelektualistów. Tu zresztą świetnym przykładem może być ta sama Kora, bo w Polsce intelektualistą nie staje się z racji kompetencji intelektualnych, ale liczby podpisanych apeli i listów. Powstają więc średnio raz w tygodniu kolejne wersje listy Fiuta, domagające się zwykle potępienia Wildsteina lub czegoś równie potrzebnego. Sygnatariuszami apeli są ludzie, którzy już kiedyś jakiś apel podpisali. Rekordziści tego intelektualnego recyklingu mają na koncie jakieś kilkaset listów, poczucie przynależności do elity i placet na niekrytykowalność.
Krytyka intelektualistów jest grzechem nie do wybaczenia. Dopuszczają się jej tylko prostacy i frustraci, którzy sami chcieliby się na Parnas wspiąć, ale nie starcza im talentu. Specyficzny rodzaj niekrytykowalnej elity tworzą też niektórzy duchowni. Oszczędza się ich oczywiście nie dlatego, że są duchownymi, ale dlatego, że głoszą słuszne poglądy. Biały człowiek wszak wie, że Kościół nie może się angażować w polityczne spory, ale kiedy o polityce rozprawia arcybiskup Życiński, jest to tylko głos tak potrzebnego autorytetu. Ale nawet z takim Życińskim jest kłopot, bo choć chętnie przejedzie się po PiS czy Samoobronie, załamie ręce nad Radiem Maryja, to w sprawie gejów czy aborcji nawet on okazuje się fundamentalistą i wtedy krytykować znów go wypada.
Oczywiście od każdej reguły są wyjątki. Wyroków sądów się nie komentuje, chyba że wydał je sędzia Kryże. Rzecznik praw obywatelskich to postać szczególnie pochylona nad losem zwykłego obywatela, chyba że pochylać ma się człowiek o "mentalności klawisza"- jak Janusz Kochanowski. Przyjmuję każdy zakład, że następni sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, wybrani przez rządową większość, okażą się - zdaniem elity - niegodni swych poprzedników i będę krytykowani z całą mocą. Tacy ludzie, jak Paweł Śpiewak, Zdzisław Krasnodębski czy Dariusz Karłowicz, byliby z kolei cenionymi intelektualistami, gdyby nie ich zoologiczny antykomunizm czy odrażająca niechęć do III RP. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Kanonizacja na świętą krowę zależy od poglądów delikwenta. Jeśli jest zwolennikiem lustracji, nie pomoże mu Nagroda Kościelskich czy tuzin napisanych książek (Wildstein). Jeżeli nie jest zwolennikiem konstytucji europejskiej, nic mu nie da tytuł profesorski i katedra na niemieckim uniwersytecie (Krasnodębski). Jeśli wreszcie chciałby bandytów surowo karać, na nic się zdadzą arystokratyczne maniery, wykształcenie, języki obce i wysokie stanowisko (Kochanowski).
Stado kontra stado
Oddajmy jednak niekrytykowalnym sprawiedliwość. Po pierwsze, to nie ich wina, że przyzwyczaili się do swego statusu. W końcu któż z nas nie chciałby być czczony? Po drugie, wielu z nich to ludzie o niezaprzeczalnych zasługach i kompetencjach, bo cokolwiek by powiedzieć o arogancji Balcerowicza, to nikt mu nie odmówi wiedzy i umiejętności zarządzania ludźmi, a naj-ostrzejsza nawet krytyka Safjana nie zmieni faktu, że to wybitny prawnik, specjalista od uregulowań prawnych bardzo skomplikowanych zagadnień biotechnologicznych.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego do krytykowania niekrytykowalnych należy podchodzić z ostrożnością. Tym powodem są niechciani sojusznicy w tej batalii. Jeśli ktoś polemizuje dziś z Markiem Safjanem, jest utożsamiany z Przemysławem Gosiewskim, a krytyk Balcerowicza jest zaliczany do grona stronników Leppera. Jeszcze lepiej miał były szef IPN Leon Kieres, nieustannie flekowany a to przez betonowego komunistę Ryszarda Jarzembowskiego (SLD), a to przez świtę Antoniego Macierewicza. W tej sytuacji nikt rozsądny nie mógł już Kieresa tknąć, bo nikt nie chciał wystąpić w jednym chórze z tymi panami. Poza tym polityk albo oszalały publicysta jest sojusznikiem kłopotliwym, bo słuszne argumenty potrafi utopić w morzu bredni. I tak, kiedy do boju z Balcerowiczem rusza Lepper, wiadomo, że zamiast floretu do zadawania błyskotliwych sztychów uzbroi się w cep i z filipiki zrobi się łomotanina jak na wiejskiej dyskotece. Nikt nie dyskutuje wtedy o argumentach, ale o stylu, co świętym krowom tylko pomaga.
Dyskomfort fatalnego towarzystwa można jeszcze znieść, ale trudno nie zauważyć, że politycy często atakują święte krowy nie dla czystości debaty, ale dla własnego interesu. I nie dlatego, że chcieliby, by każdy podlegał krytyce, ale dlatego, że obce im stado świętych krów chcieliby zastąpić stadem własnym. A na to biały człowiek zgodzić się nie może. A i ciemny nie powinien.
Fot: K. Pacuła, M. Stelmach
Ilustracja: D. Krupa
Co wolno białemu człowiekowi?
W demokracji można wiele. Można poużywać sobie do woli na prezydencie, szydzić z marszałków parlamentu, zjechać prymasa i wstecznych biskupów. Ale biały człowiek nie ma prawa podawać w wątpliwość geniuszu prof. Geremka i jego dokonań. Nie ma prawa wątpić w decyzje sędziów i motywy im przyświecające. Nie może krytykować autorytetów, których listę co kwartał publikuje "Gazeta Wyborcza". A jeśli to biały człowiek robi, to nie jest biały. Jest ciemny.
W postmodernistycznej demokracji wszystkie poglądy są równe, wystawione na wolny rynek idei, nie ma więc powodu, by jakieś opinie poważać bardziej niż inne. Ot, każdy dobiera sobie poglądy wedle tego, co mu w duszy gra. Ale są oczywiście wyjątki. Leszek Balcerowicz nie ma poglądów - on po prostu prezentuje stan nauki i z tym biały człowiek nie dyskutuje. Ustawa o Narodowym Banku Polskim jest doskonała i biały człowiek nie widzi potrzeby rozprawiania nad jakąkolwiek jej zmianą. Biały człowiek wie wreszcie, że największymi dobroczyńcami jego prawdziwej ojczyzny, Europy, są wyzbyci szowinizmów i narodowych egoiz-mów Niemcy oraz Francuzi. Biały człowiek ze wszystkich sił chciałby być taki jak oni, więc golonkę w kapuście ekumenicznie popija bordoskim winem.
To wszystko biały człowiek wie i robi, bo przez ostatnie 16 lat czytał gazety i polecane mu książki, oglądał programy publicystyczne, słuchał ludzi mądrych i światłych. A ci ludzie zbudowali taki właśnie obraz polskiej demokracji, w której roi się od świętych krów nie podlegających krytyce. Święte krowy swoją świętość zawdzięczają albo autorytetowi instytucji, albo temu, że same stały się instytucjami. Na ich krytykę poważają się niekiedy politycy, czasem odezwie się jakiś "reżimowy dziennikarz", ale to pariasi. Nikt z elity głowy sobie nimi nie zaprząta.
Milczenie nad wyrokami sądów
Nie wiadomo, kto jest autorem jednego z najpopularniejszych refrenów ostatnich kilkunastu lat, iż "wyroków sądów się nie komentuje". Gdyby pobierał od używania tego szlagwortu tantiemy, żyłby sobie teraz na własnej wysepce na Morzu Karaibskim. Sformułowanie to zrobiło tak oszałamiającą karierę, tak wryło się w pamięć dziennikarzy, komentatorów i polityków, że nikt z nim nie dyskutował przez lata. Tak jak nie dyskutowało się o Monteskiuszowskim trójpodziale władzy czy wizji społeczeństwa otwartego według Poppera.
Nikt nie ośmielił się zauważyć, iż cesarz jest nagi. Bo dlaczegóż by, u licha, wyroki sądu miały być wyjęte spod publicznej debaty? Charles de Montesquieu postulował wszak niezależność sądów, a nie wyjmowanie ich spod krytyki. Czym innym jest oczywiście wpływanie na wyroki sądów, regularne i nieuzasadnione ich deprecjonowanie. Takie postępowanie podważa zaufanie do państwa i wymiaru sprawiedliwości, co jest wartością samą w sobie. Jaką szkodę poniosła jednak demokracja amerykańska po tym, jak przez kraj przetoczyła się krytyka sądu uniewinniającego futbolistę O.J. Simpsona z zarzutu zamordowania byłej żony i jej kochanka?
Od przyjętej prawem kaduka zasady milczenia nad wyrokami sądów tylko kroczek do nakazu ślepej wiary w doskonałość Trybunału Konstytucyjnego. To paradoksalne, bo mechanizm powoływania członków trybunału jest taki sam jak części członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (wybiera ich parlament), a o tej ostatniej od lat nikt nie mówi inaczej niż źle. W obu tych ciałach zasiadają byli posłowie i ludzie, których biografie wskazują na doskonałą wręcz koniunkturalność, a nie na niezależność. I co? I nic. Obrońcy trybunału każą nam wierzyć, że ten sam Sejm raz wybiera koszmarnych, prymitywnych funkcjonariuszy i ci trafiają do krajowej rady, a innym razem kwiat bezinteresownych sług Temidy - i ci maszerują do trybunału.
Idealni ex definitione członkowie trybunału nie mają cienia moralnych rozterek i rozstrzygają we własnej sprawie. Co najmniej kilku z nich jest wszak adwokatami, a prawie wszyscy mają mecenasów w rodzinie - głosując ostatnio nad zamknięciem zawodów prawniczych, popadli więc w klasyczny konflikt interesów. Wystarczyło jednak o tym wspomnieć, by szczerze oburzony prezes Trybunału Konstytucyjnego zażądał od prezydenta, by ten wystąpił z jego obroną, a tuzy polskiego dziennikarstwa pokiwały ze zrozumieniem głowami nad tym zamykającym im usta apelem.
Balcerowicz ponad wszystko
Postacią szczególną na mapie świętych krów demokracji jest Leszek Balcerowicz. Im brutalniej jest atakowany przez Leppera i swych politycznych wrogów, tym twardszy staje się mur jego obrońców wśród elity. Balcerowicz, który już dawno się odcieleśnił i stał instytucją, ma rację jako wicepremier, słusznie czyni, gdy jest szefem partii, i nigdy się nie myli jako prezes NBP. Krytyka Balcerowicza to nie tylko szkalowanie mitu założycielskiego III Rzeczypospolitej, to wręcz atak na samą istotę kapitalistycznej, wolnej Polski, którą Balcerowicz uosabia.
Biały człowiek wie, że Leszek Balcerowicz jest genialnym ekonomistą, opromienionym sukcesami w kraju i za granicą, godnym Nobla w każdej dziedzinie. Zapewne tak jest, ale żeby białemu człowiekowi nie mącić w głowie, dziennikarze uparli się, by do poważnej debaty nie dopuszczać poglądów innych niż Balcerowiczowskie. Autor tych słów instynktownie zgadza się z wieloma tezami głoszonymi przez Balcerowicza, lecz do furii doprowadza go traktowanie prezesa NBP jak głosiciela prawd objawionych, a lewicowego ekonomisty Ryszarda Bugaja jak (Ryszardzie, wybacz) nieszkodliwego idioty. Może zamiast etykietować, należałoby z Bugajem polemizować?
Nikt nigdy nawet nie sugerował, że Balcerowicz jest człowiekiem skorumpowanym. Zapewne nie jest, ale zdumiewa dezynwoltura dziennikarzy, którzy nie widzą niczego ciekawego w tym, że żona prezesa banku centralnego jako szefowa własnej fundacji dostaje pieniądze od banków, w których sprawie jej mąż podejmuje decyzje. Czy to naganne? Nie wiem, ale warto się nad tym co najmniej zastanowić. Tymczasem immunitet Balcerowicza uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę.
Intelektualiści z listy Fiuta
Prof. Ryszard Legutko ukuł swego czasu termin "rockocentryzm". Zjawisko to polegało na przyjęciu przez media założenia, że skoro - dajmy na to - Kora Jackowska jest znakomitą piosenkarką, to z powagą wysłuchuje się też jej poglądów w sprawie aborcji, eutanazji czy liczby województw. Rockocentryzm ma się nadal świetnie, a w polskim życiu publicznym zapanowała już kolejna moda, czyli kult intelektualistów. Tu zresztą świetnym przykładem może być ta sama Kora, bo w Polsce intelektualistą nie staje się z racji kompetencji intelektualnych, ale liczby podpisanych apeli i listów. Powstają więc średnio raz w tygodniu kolejne wersje listy Fiuta, domagające się zwykle potępienia Wildsteina lub czegoś równie potrzebnego. Sygnatariuszami apeli są ludzie, którzy już kiedyś jakiś apel podpisali. Rekordziści tego intelektualnego recyklingu mają na koncie jakieś kilkaset listów, poczucie przynależności do elity i placet na niekrytykowalność.
Krytyka intelektualistów jest grzechem nie do wybaczenia. Dopuszczają się jej tylko prostacy i frustraci, którzy sami chcieliby się na Parnas wspiąć, ale nie starcza im talentu. Specyficzny rodzaj niekrytykowalnej elity tworzą też niektórzy duchowni. Oszczędza się ich oczywiście nie dlatego, że są duchownymi, ale dlatego, że głoszą słuszne poglądy. Biały człowiek wszak wie, że Kościół nie może się angażować w polityczne spory, ale kiedy o polityce rozprawia arcybiskup Życiński, jest to tylko głos tak potrzebnego autorytetu. Ale nawet z takim Życińskim jest kłopot, bo choć chętnie przejedzie się po PiS czy Samoobronie, załamie ręce nad Radiem Maryja, to w sprawie gejów czy aborcji nawet on okazuje się fundamentalistą i wtedy krytykować znów go wypada.
Oczywiście od każdej reguły są wyjątki. Wyroków sądów się nie komentuje, chyba że wydał je sędzia Kryże. Rzecznik praw obywatelskich to postać szczególnie pochylona nad losem zwykłego obywatela, chyba że pochylać ma się człowiek o "mentalności klawisza"- jak Janusz Kochanowski. Przyjmuję każdy zakład, że następni sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, wybrani przez rządową większość, okażą się - zdaniem elity - niegodni swych poprzedników i będę krytykowani z całą mocą. Tacy ludzie, jak Paweł Śpiewak, Zdzisław Krasnodębski czy Dariusz Karłowicz, byliby z kolei cenionymi intelektualistami, gdyby nie ich zoologiczny antykomunizm czy odrażająca niechęć do III RP. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Kanonizacja na świętą krowę zależy od poglądów delikwenta. Jeśli jest zwolennikiem lustracji, nie pomoże mu Nagroda Kościelskich czy tuzin napisanych książek (Wildstein). Jeżeli nie jest zwolennikiem konstytucji europejskiej, nic mu nie da tytuł profesorski i katedra na niemieckim uniwersytecie (Krasnodębski). Jeśli wreszcie chciałby bandytów surowo karać, na nic się zdadzą arystokratyczne maniery, wykształcenie, języki obce i wysokie stanowisko (Kochanowski).
Stado kontra stado
Oddajmy jednak niekrytykowalnym sprawiedliwość. Po pierwsze, to nie ich wina, że przyzwyczaili się do swego statusu. W końcu któż z nas nie chciałby być czczony? Po drugie, wielu z nich to ludzie o niezaprzeczalnych zasługach i kompetencjach, bo cokolwiek by powiedzieć o arogancji Balcerowicza, to nikt mu nie odmówi wiedzy i umiejętności zarządzania ludźmi, a naj-ostrzejsza nawet krytyka Safjana nie zmieni faktu, że to wybitny prawnik, specjalista od uregulowań prawnych bardzo skomplikowanych zagadnień biotechnologicznych.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego do krytykowania niekrytykowalnych należy podchodzić z ostrożnością. Tym powodem są niechciani sojusznicy w tej batalii. Jeśli ktoś polemizuje dziś z Markiem Safjanem, jest utożsamiany z Przemysławem Gosiewskim, a krytyk Balcerowicza jest zaliczany do grona stronników Leppera. Jeszcze lepiej miał były szef IPN Leon Kieres, nieustannie flekowany a to przez betonowego komunistę Ryszarda Jarzembowskiego (SLD), a to przez świtę Antoniego Macierewicza. W tej sytuacji nikt rozsądny nie mógł już Kieresa tknąć, bo nikt nie chciał wystąpić w jednym chórze z tymi panami. Poza tym polityk albo oszalały publicysta jest sojusznikiem kłopotliwym, bo słuszne argumenty potrafi utopić w morzu bredni. I tak, kiedy do boju z Balcerowiczem rusza Lepper, wiadomo, że zamiast floretu do zadawania błyskotliwych sztychów uzbroi się w cep i z filipiki zrobi się łomotanina jak na wiejskiej dyskotece. Nikt nie dyskutuje wtedy o argumentach, ale o stylu, co świętym krowom tylko pomaga.
Dyskomfort fatalnego towarzystwa można jeszcze znieść, ale trudno nie zauważyć, że politycy często atakują święte krowy nie dla czystości debaty, ale dla własnego interesu. I nie dlatego, że chcieliby, by każdy podlegał krytyce, ale dlatego, że obce im stado świętych krów chcieliby zastąpić stadem własnym. A na to biały człowiek zgodzić się nie może. A i ciemny nie powinien.
Fot: K. Pacuła, M. Stelmach
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 20/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.