W USA jest więcej milionerów (8,3 mln) niż bezrobotnych (8,1 mln)
Urodzony w Polsce wybitny historyk amerykański - profesor Uniwersytetu Harvarda, były doradca prezydenta Ronalda Reagana, ekspert w sprawach Rosji i Europy Wschodniej, autor wielu książek, m.in. "Rosja bolszewików" i "Rosja carów"
Podczas II wojny światowej i zimnej wojny, konfliktów trwających pół wieku, narody przeciwstawiające się nazistowskim Niemcom i Związkowi Sowieckiemu spoglądały na Stany Zjednoczone jak na ostoję wolności. USA pomogły Wielkiej Brytanii odeprzeć inwazję hitlerowskich Niemiec, dostarczyły sowieckiej Rosji materiały i broń do prowadzenia wojny, wyzwoliły Francję i Włochy, a amerykańskie bombowce zniszczyły niemieckie miasta, przyspieszając klęskę III Rzeszy. W latach zimnej wojny ekonomiczna i militarna potęga Ameryki powstrzymywała komunistyczną Rosję i w znacznym stopniu przyczyniła się do rozpadu ZSRR. Mimo to nawet wówczas sojusznicy Ameryki nie zawsze zgadzali się z jej polityką, ich krytycyzm był jednak stonowany, a USA były dla nich autorytetem.
Bezpieczni i antyamerykańscy
Dziś tak już nie jest, a pierwotną przyczyną zmiany jest - moim zdaniem - zniknięcie zagrożeń, które zmuszały narody i państwa do szukania amerykańskiej ochrony. Gdy tylko ciemne chmury zimnej wojny rozwiał wiatr wolności, podniosła się krytyka USA, która z każdym rokiem stawała się głośniejsza i bardziej bezkompromisowa. Kiedy dziś czyta się zagraniczną prasę, z europejską włącznie, można odnieść wrażenie, że już nic z tego, co czyni Ameryka, nie jest dobre, a amerykańska supremacja jest skazana na upadek. Można się tylko dziwić, jak to możliwe, że kraj, który (rzekomo) popełnia błąd za błędem, stał się najbogatszym, najpotężniejszym i najbardziej wolnym krajem świata, magnesem przyciągającym miliony legalnych i nielegalnych imigrantów, zdążających do USA drogą lądową, morską i powietrzną.
Niewątpliwie jednym z powodów ostrej krytyki USA jest zazdrość. Stany Zjednoczone są wyjątkowo bogate i potężne. Wystarczy wspomnieć, że ich dochód narodowy brutto w wysokości 12 bln dolarów jest największy na świecie. USA konsumują prawie jedną czwartą światowych zasobów energii. Ich rezerwy złota to prawie jedna trzecia rezerw światowych. Poziom ubóstwa dla czteroosobowej rodziny w USA to dochód zbliżony do 20 tys. dolarów rocznie (a nie wlicza się do niego takich dóbr, jak dom i samochód). Poziom bezrobocia w Stanach Zjednoczonych jest prawie o połowę niższy niż we Francji, Niemczech i Włoszech. Według ostatnich danych, w Stanach Zjednoczonych mieszka więcej milionerów (8,3 mln) niż bezrobotnych (8,1 mln).
Pozycja Ameryki nie ogranicza się do jej materialnego bogactwa i wojskowej potęgi. Przez prawie sto lat od ufundowania pierwszych Nagród Nobla USA zdobyły ich aż 270, o wiele więcej niż jakikolwiek inny kraj. Studenci z całego świata ciągną do amerykańskich collegeŐów i na uniwersytety, podobnie jak naukowcy, którzy w USA pragną rozwijać badania. Amerykańskie filmy i muzyka popularna zdominowały kulturę masową w skali ogólnoświatowej.
Można bez końca mnożyć przykłady świadczące o ogromnym wpływie, jaki USA wywierają na wszystkie [...] dziedziny ludzkiej działalności. Od czasu Imperium Rzymskiego nie było państwa, które dominowałoby tak jak Stany Zjednoczone, a przez to wzbudzało tak powszechną zazdrość i wrogość.
Niewielu cudzoziemców zdaje sobie sprawę z tego, że ogromna większość Amerykanów nie przejmuje się tym antagonizmem. Poza liberalną inteligencją, która w USA kontroluje media i przeważa wśród kadry naukowej uniwersytetów, większość obywateli nadal silnie wierzy, że ich kraj został wybrany przez Boga na "ziemię obiecaną". Prezydenci i kandydaci na prezydentów USA chętnie cytują słowa osiemnastowiecznego gubernatora Massachusetts Johna Winthropa wypowiedziane w 1630 r. na statku przemierzającym Atlantyk. Nawiązując do ewangelicznego kazania na górze, Winthrop powiedział: "Będziecie jak to miasto na szczycie wzgórza, a oczy wszystkich ludzi zwrócone będą na was". Prezydent Ronald Reagan mówił o Ameryce jako o "jaśniejącym mieście na wzgórzu, którego światło jak latarnia prowadzi zewsząd ludzi miłujących wolność". George W. Bush podczas kampanii wyborczej w 2000 r. wypowiedział zdanie, którego żaden europejski polityk nie byłby w stanie powtórzyć: "Nasz naród został wybrany przez Boga i wyznaczony przez historię, aby być wzorem dla świata".
Wiara i duma wypływające z tej wypowiedzi są głęboko religijne. Ta religijna rzeczywistość jest zazwyczaj pomijana przez cudzoziemców, którzy - skupiając się na materialnym bogactwie Ameryki i kulturze masowej - ignorują jej duchowe dziedzictwo. Amerykanie nie widzą sprzeczności między bogactwem a wiarą; w duchu kalwinizmu uważają, że bogactwo jest nagrodą za ich wiarę. Amerykanie są w przeważającej większości religijni: według sondaży, ponad 90 proc. spośród nich wierzy w Boga. Przekonanie o tym, że misja ich kraju jest w pełni zgodna z wolą Boga, jest głęboko zakorzenione w mentalności głównego nurtu społeczeństwa, a żadna krytyka, w kraju czy za granicą, nie podważy tego przekonania. Nie oznacza to jednak, że Amerykanie sądzą, że ich kraj ma zawsze rację. Znaczy to raczej, że uważają błędy Ameryki za przypadkowe i nie zamierzone, a więc możliwe do poprawienia. To właśnie wiara we własny kraj jest źródłem ogromnej siły amerykańskiego społeczeństwa.
Amerykańska równość
Jednym z produktów ubocznych tego przekonania jest spoistość społeczna. Porównując ją do standardów europejskich, rzec można, że w amerykańskim społeczeństwie jest niewiele zawiści. Przeważa poczucie - nie zawsze uzasadnione - że każdy Amerykanin może się wznieść na szczyt hierarchii społecznej, a ci, którzy tego dokonali, zasługują na korzyści, którymi mogą się do woli cieszyć. Poczucie równości jest w Ameryce bardzo realne i przyczynia się do umocnienia jedności narodowej. Gdy USA zostaną zaatakowane, tak jak w 1941 r. w Pearl Harbor lub w 2001 r. w Nowym Jorku i Waszyngtonie, naród skupia się wokół prezydenta, gotów do wszelkich poświęceń, by tylko odpędzić i pokonać agresora.
Siła Ameryki jest wielka, lecz ten kraj ma również słabości. Amerykanie są narodem niecierpliwym: domagają się wyników, i to szybko. Wysłali wojsko do Iraku, dziedzica starożytnej Mezopotamii, którego historia liczy kilka tysięcy lat i który nigdy nie doświadczył demokracji. A jeśli pokój i demokracja nie zostały tam osiągnięte przez trzy lata, już chcieliby wojsko wycofać. Lubią myśleć prostymi kategoriami: na przykład że amerykańska "mapa drogowa" powinna być rozwiązaniem stuletniego konfliktu między Żydami a Arabami. Amerykanie spoglądają na polityczne spory za granicą jak na przejściowe trudności, które przeszkadzają im w robieniu tego, co prezydent Calvin Coolidge nazwał prawdziwym biznesem Ameryki, czyli w prowadzeniu interesów.
Naiwność Ameryki
Kolejnym problemem, który napotykają Amerykanie w polityce zagranicznej, jest ich słabe zrozumienie innych kultur. Podświadomie przekładają maksymę "wszyscy ludzie są równi" na "wszyscy ludzie są stworzeni tacy sami". Kraj imigrantów, który osiągnął niewątpliwy sukces, przetapiając jak w tyglu miliony obcokrajowców w jeden naród, trzyma się kurczowo przekonania, że w gruncie rzeczy wszyscy ludzie są identyczni, a jeśli dać im szansę, to wszyscy będą się zachowywać podobnie jak Amerykanie. W tym poglądzie tkwi pewna naiwność. To przekonanie nie pozostawia też żadnego marginesu dla różnic kulturowych i prowadzi do traktowania reakcji na odmienność jako pewnej formy rasizmu. Wynikiem są częste rozczarowania, jako że kapitalizm i demokracja, wbrew nadziejom i wysiłkom Amerykanów, nie chcą zapuścić korzeni na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Łacińskiej.
Niechęć obcokrajowców do Amerykanów ma źródło w przekonaniu - nie zawsze przecież słusznym - że to agresywni nadgorliwcy, którzy wszędzie na świecie wywołują kłopoty. Przekonanie to jest szczególnie powszechne wśród Europejczyków, którzy pragną, aby ich pozostawiono w spokoju, by mogli się do woli cieszyć swym dobrobytem. Dlatego obrażają się na Amerykanów za interwencje na Dalekim czy Bliskim Wschodzie. Ta sytuacja jest po części winą Waszyngtonu, który podczas zimnej wojny przyjmował główną odpowiedzialność za globalne powstrzymywanie komunizmu, pozwalając Europie Zachodniej na ograniczenie jej udziału do obrony części europejskiego kontynentu. Amerykanin, który dziś podróżuje po zachodniej Europie, może się dziwić jej powszechnym dostatkiem: ulice są tam równe, podczas gdy nasze pełne dziur sklepy sprzedają towary o wiele lepszej jakości niż amerykańskie; jedzenie jest pyszne, podczas gdy nasze często bez smaku; usługi publiczne są przeważnie na dużo wyższym poziomie niż w Ameryce. Nie ma się więc co dziwić, że Europejczyków irytują amerykańskie alarmy z powodu programów budowy broni jądrowej w Korei Północnej i Iranie oraz groźby prewencyjnych uderzeń na te kraje.
Przepaść liberalno-konserwatywna
Myślę wreszcie, że największa słabość dzisiejszej Ameryki tkwi w głębokich różnicach - jak się zdaje, nie do przezwyciężenia - między liberalną lewicą a konserwatywną prawicą; w swego rodzaju przepaści, która oddziela stany obu wybrzeży amerykańskiego kontynentu, zarówno te nad Atlantykiem, jak i te nad Pacyfikiem, od ich geograficznego zaplecza. Polaryzacja ta jest dziś ostrzejsza, niż była w minionym [...] stuleciu. Powoduje sytuację, w której istnieją obok siebie jakby dwa zwaśnione narody, sytuację, która grozi paraliżem wszelkich reform. Być może jestem uprzedzony, lecz wydaje mi się, że odpowiedzialność za rozdźwięk leży głównie po stronie [...] liberałów. Amerykańscy liberałowie, zorganizowani w Partii Demokratycznej, stawali się stopniowo coraz bardziej aliberalni, traktując każdą niezgodę na swe poglądy jako co najmniej głupotę, a w najgorszym wypadku jako złośliwość. Ich nietolerancję wzmaga frustracja z powodu politycznych sukcesów republikanów, którzy kontrolują urząd prezydenta USA i obie izby Kongresu, mają też większość w Sądzie Najwyższym. Frustracja demokratycznych liberałów znajduje ujście w niezrównoważonych atakach na prezydenta Busha, którego z niezmienną regularnością oskarża się w mediach o rzekomą ociężałość umysłową graniczącą niemal z idiotyzmem i wykalkulowaną fałszywość. To bardzo niepokojąca kampania. Brak szacunku dla politycznych rywali niszczy cywilizowane zachowania, które mają podstawowe znaczenie dla właściwego funkcjonowania demokracji.
Po tym wszystkim, co powiedziałem wyżej, jestem nadal głęboko przekonany, że Stany Zjednoczone są siłą działającą na rzecz dobra dzięki wielkiej obecności i aktywności we współczesnym świecie, której nie można łatwo zniweczyć. USA reprezentują postęp, którego nie powstrzyma żaden fanatyczny opór, postęp wyznaczający drogę ku przyszłości świata. W świecie, który zespalają osiągnięcia w dziedzinie łączności i komunikacji, międzynarodowy transport i przepływ siły roboczej oraz kapitału, amerykańska droga rozwoju jest nieunikniona. Całe szczęście, że naród dźwigający na swych barkach tak wielką władzę i wpływy jest w zasadzie uległy i gotowy się zająć wyłącznie własnymi sprawami - byle tylko świat mu na to pozwolił.
Podczas II wojny światowej i zimnej wojny, konfliktów trwających pół wieku, narody przeciwstawiające się nazistowskim Niemcom i Związkowi Sowieckiemu spoglądały na Stany Zjednoczone jak na ostoję wolności. USA pomogły Wielkiej Brytanii odeprzeć inwazję hitlerowskich Niemiec, dostarczyły sowieckiej Rosji materiały i broń do prowadzenia wojny, wyzwoliły Francję i Włochy, a amerykańskie bombowce zniszczyły niemieckie miasta, przyspieszając klęskę III Rzeszy. W latach zimnej wojny ekonomiczna i militarna potęga Ameryki powstrzymywała komunistyczną Rosję i w znacznym stopniu przyczyniła się do rozpadu ZSRR. Mimo to nawet wówczas sojusznicy Ameryki nie zawsze zgadzali się z jej polityką, ich krytycyzm był jednak stonowany, a USA były dla nich autorytetem.
Bezpieczni i antyamerykańscy
Dziś tak już nie jest, a pierwotną przyczyną zmiany jest - moim zdaniem - zniknięcie zagrożeń, które zmuszały narody i państwa do szukania amerykańskiej ochrony. Gdy tylko ciemne chmury zimnej wojny rozwiał wiatr wolności, podniosła się krytyka USA, która z każdym rokiem stawała się głośniejsza i bardziej bezkompromisowa. Kiedy dziś czyta się zagraniczną prasę, z europejską włącznie, można odnieść wrażenie, że już nic z tego, co czyni Ameryka, nie jest dobre, a amerykańska supremacja jest skazana na upadek. Można się tylko dziwić, jak to możliwe, że kraj, który (rzekomo) popełnia błąd za błędem, stał się najbogatszym, najpotężniejszym i najbardziej wolnym krajem świata, magnesem przyciągającym miliony legalnych i nielegalnych imigrantów, zdążających do USA drogą lądową, morską i powietrzną.
Niewątpliwie jednym z powodów ostrej krytyki USA jest zazdrość. Stany Zjednoczone są wyjątkowo bogate i potężne. Wystarczy wspomnieć, że ich dochód narodowy brutto w wysokości 12 bln dolarów jest największy na świecie. USA konsumują prawie jedną czwartą światowych zasobów energii. Ich rezerwy złota to prawie jedna trzecia rezerw światowych. Poziom ubóstwa dla czteroosobowej rodziny w USA to dochód zbliżony do 20 tys. dolarów rocznie (a nie wlicza się do niego takich dóbr, jak dom i samochód). Poziom bezrobocia w Stanach Zjednoczonych jest prawie o połowę niższy niż we Francji, Niemczech i Włoszech. Według ostatnich danych, w Stanach Zjednoczonych mieszka więcej milionerów (8,3 mln) niż bezrobotnych (8,1 mln).
Pozycja Ameryki nie ogranicza się do jej materialnego bogactwa i wojskowej potęgi. Przez prawie sto lat od ufundowania pierwszych Nagród Nobla USA zdobyły ich aż 270, o wiele więcej niż jakikolwiek inny kraj. Studenci z całego świata ciągną do amerykańskich collegeŐów i na uniwersytety, podobnie jak naukowcy, którzy w USA pragną rozwijać badania. Amerykańskie filmy i muzyka popularna zdominowały kulturę masową w skali ogólnoświatowej.
Można bez końca mnożyć przykłady świadczące o ogromnym wpływie, jaki USA wywierają na wszystkie [...] dziedziny ludzkiej działalności. Od czasu Imperium Rzymskiego nie było państwa, które dominowałoby tak jak Stany Zjednoczone, a przez to wzbudzało tak powszechną zazdrość i wrogość.
Niewielu cudzoziemców zdaje sobie sprawę z tego, że ogromna większość Amerykanów nie przejmuje się tym antagonizmem. Poza liberalną inteligencją, która w USA kontroluje media i przeważa wśród kadry naukowej uniwersytetów, większość obywateli nadal silnie wierzy, że ich kraj został wybrany przez Boga na "ziemię obiecaną". Prezydenci i kandydaci na prezydentów USA chętnie cytują słowa osiemnastowiecznego gubernatora Massachusetts Johna Winthropa wypowiedziane w 1630 r. na statku przemierzającym Atlantyk. Nawiązując do ewangelicznego kazania na górze, Winthrop powiedział: "Będziecie jak to miasto na szczycie wzgórza, a oczy wszystkich ludzi zwrócone będą na was". Prezydent Ronald Reagan mówił o Ameryce jako o "jaśniejącym mieście na wzgórzu, którego światło jak latarnia prowadzi zewsząd ludzi miłujących wolność". George W. Bush podczas kampanii wyborczej w 2000 r. wypowiedział zdanie, którego żaden europejski polityk nie byłby w stanie powtórzyć: "Nasz naród został wybrany przez Boga i wyznaczony przez historię, aby być wzorem dla świata".
Wiara i duma wypływające z tej wypowiedzi są głęboko religijne. Ta religijna rzeczywistość jest zazwyczaj pomijana przez cudzoziemców, którzy - skupiając się na materialnym bogactwie Ameryki i kulturze masowej - ignorują jej duchowe dziedzictwo. Amerykanie nie widzą sprzeczności między bogactwem a wiarą; w duchu kalwinizmu uważają, że bogactwo jest nagrodą za ich wiarę. Amerykanie są w przeważającej większości religijni: według sondaży, ponad 90 proc. spośród nich wierzy w Boga. Przekonanie o tym, że misja ich kraju jest w pełni zgodna z wolą Boga, jest głęboko zakorzenione w mentalności głównego nurtu społeczeństwa, a żadna krytyka, w kraju czy za granicą, nie podważy tego przekonania. Nie oznacza to jednak, że Amerykanie sądzą, że ich kraj ma zawsze rację. Znaczy to raczej, że uważają błędy Ameryki za przypadkowe i nie zamierzone, a więc możliwe do poprawienia. To właśnie wiara we własny kraj jest źródłem ogromnej siły amerykańskiego społeczeństwa.
Amerykańska równość
Jednym z produktów ubocznych tego przekonania jest spoistość społeczna. Porównując ją do standardów europejskich, rzec można, że w amerykańskim społeczeństwie jest niewiele zawiści. Przeważa poczucie - nie zawsze uzasadnione - że każdy Amerykanin może się wznieść na szczyt hierarchii społecznej, a ci, którzy tego dokonali, zasługują na korzyści, którymi mogą się do woli cieszyć. Poczucie równości jest w Ameryce bardzo realne i przyczynia się do umocnienia jedności narodowej. Gdy USA zostaną zaatakowane, tak jak w 1941 r. w Pearl Harbor lub w 2001 r. w Nowym Jorku i Waszyngtonie, naród skupia się wokół prezydenta, gotów do wszelkich poświęceń, by tylko odpędzić i pokonać agresora.
Siła Ameryki jest wielka, lecz ten kraj ma również słabości. Amerykanie są narodem niecierpliwym: domagają się wyników, i to szybko. Wysłali wojsko do Iraku, dziedzica starożytnej Mezopotamii, którego historia liczy kilka tysięcy lat i który nigdy nie doświadczył demokracji. A jeśli pokój i demokracja nie zostały tam osiągnięte przez trzy lata, już chcieliby wojsko wycofać. Lubią myśleć prostymi kategoriami: na przykład że amerykańska "mapa drogowa" powinna być rozwiązaniem stuletniego konfliktu między Żydami a Arabami. Amerykanie spoglądają na polityczne spory za granicą jak na przejściowe trudności, które przeszkadzają im w robieniu tego, co prezydent Calvin Coolidge nazwał prawdziwym biznesem Ameryki, czyli w prowadzeniu interesów.
Naiwność Ameryki
Kolejnym problemem, który napotykają Amerykanie w polityce zagranicznej, jest ich słabe zrozumienie innych kultur. Podświadomie przekładają maksymę "wszyscy ludzie są równi" na "wszyscy ludzie są stworzeni tacy sami". Kraj imigrantów, który osiągnął niewątpliwy sukces, przetapiając jak w tyglu miliony obcokrajowców w jeden naród, trzyma się kurczowo przekonania, że w gruncie rzeczy wszyscy ludzie są identyczni, a jeśli dać im szansę, to wszyscy będą się zachowywać podobnie jak Amerykanie. W tym poglądzie tkwi pewna naiwność. To przekonanie nie pozostawia też żadnego marginesu dla różnic kulturowych i prowadzi do traktowania reakcji na odmienność jako pewnej formy rasizmu. Wynikiem są częste rozczarowania, jako że kapitalizm i demokracja, wbrew nadziejom i wysiłkom Amerykanów, nie chcą zapuścić korzeni na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Łacińskiej.
Niechęć obcokrajowców do Amerykanów ma źródło w przekonaniu - nie zawsze przecież słusznym - że to agresywni nadgorliwcy, którzy wszędzie na świecie wywołują kłopoty. Przekonanie to jest szczególnie powszechne wśród Europejczyków, którzy pragną, aby ich pozostawiono w spokoju, by mogli się do woli cieszyć swym dobrobytem. Dlatego obrażają się na Amerykanów za interwencje na Dalekim czy Bliskim Wschodzie. Ta sytuacja jest po części winą Waszyngtonu, który podczas zimnej wojny przyjmował główną odpowiedzialność za globalne powstrzymywanie komunizmu, pozwalając Europie Zachodniej na ograniczenie jej udziału do obrony części europejskiego kontynentu. Amerykanin, który dziś podróżuje po zachodniej Europie, może się dziwić jej powszechnym dostatkiem: ulice są tam równe, podczas gdy nasze pełne dziur sklepy sprzedają towary o wiele lepszej jakości niż amerykańskie; jedzenie jest pyszne, podczas gdy nasze często bez smaku; usługi publiczne są przeważnie na dużo wyższym poziomie niż w Ameryce. Nie ma się więc co dziwić, że Europejczyków irytują amerykańskie alarmy z powodu programów budowy broni jądrowej w Korei Północnej i Iranie oraz groźby prewencyjnych uderzeń na te kraje.
Przepaść liberalno-konserwatywna
Myślę wreszcie, że największa słabość dzisiejszej Ameryki tkwi w głębokich różnicach - jak się zdaje, nie do przezwyciężenia - między liberalną lewicą a konserwatywną prawicą; w swego rodzaju przepaści, która oddziela stany obu wybrzeży amerykańskiego kontynentu, zarówno te nad Atlantykiem, jak i te nad Pacyfikiem, od ich geograficznego zaplecza. Polaryzacja ta jest dziś ostrzejsza, niż była w minionym [...] stuleciu. Powoduje sytuację, w której istnieją obok siebie jakby dwa zwaśnione narody, sytuację, która grozi paraliżem wszelkich reform. Być może jestem uprzedzony, lecz wydaje mi się, że odpowiedzialność za rozdźwięk leży głównie po stronie [...] liberałów. Amerykańscy liberałowie, zorganizowani w Partii Demokratycznej, stawali się stopniowo coraz bardziej aliberalni, traktując każdą niezgodę na swe poglądy jako co najmniej głupotę, a w najgorszym wypadku jako złośliwość. Ich nietolerancję wzmaga frustracja z powodu politycznych sukcesów republikanów, którzy kontrolują urząd prezydenta USA i obie izby Kongresu, mają też większość w Sądzie Najwyższym. Frustracja demokratycznych liberałów znajduje ujście w niezrównoważonych atakach na prezydenta Busha, którego z niezmienną regularnością oskarża się w mediach o rzekomą ociężałość umysłową graniczącą niemal z idiotyzmem i wykalkulowaną fałszywość. To bardzo niepokojąca kampania. Brak szacunku dla politycznych rywali niszczy cywilizowane zachowania, które mają podstawowe znaczenie dla właściwego funkcjonowania demokracji.
Po tym wszystkim, co powiedziałem wyżej, jestem nadal głęboko przekonany, że Stany Zjednoczone są siłą działającą na rzecz dobra dzięki wielkiej obecności i aktywności we współczesnym świecie, której nie można łatwo zniweczyć. USA reprezentują postęp, którego nie powstrzyma żaden fanatyczny opór, postęp wyznaczający drogę ku przyszłości świata. W świecie, który zespalają osiągnięcia w dziedzinie łączności i komunikacji, międzynarodowy transport i przepływ siły roboczej oraz kapitału, amerykańska droga rozwoju jest nieunikniona. Całe szczęście, że naród dźwigający na swych barkach tak wielką władzę i wpływy jest w zasadzie uległy i gotowy się zająć wyłącznie własnymi sprawami - byle tylko świat mu na to pozwolił.
Więcej możesz przeczytać w 20/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.