Czy teczka Zyty Gilowskiej została rok temu ukryta w sejfie prezesa IPN?
Czy teczka Zyty Gilowskiej została rok temu ukryta w sejfie prezesa IPN?
Jan Piński
Krzysztof Trębski
A na imię jej było Beata" - zanuciła wicepremier Zyta Gilowska, gdy 12 stycznia 2006 r. dziennikarze "Wprost" rozmawiali z nią w Ministerstwie Finansów. W ten sposób skomentowała pytanie o sprawę jej domniemanej współpracy z bezpieką. Oznacza to, że już wtedy znała pseudonim, jaki miano jej nadać jako tajnemu współpracownikowi, zarejestrowanemu w połowie lat 80. Po chwili straciła dobry humor i zastanawiała się nawet, czy nie odwoływać zaplanowanej na ten dzień wizyty na Giełdzie Papierów Wartościowych. Gilowska zaprzeczyła wówczas w rozmowie z nami, że była agentką i skłamała w oświadczeniu lustracyjnym. Niecałe pół roku później, 23 czerwca 2006 r., premier odwołał ją, bo rzecznik interesu publicznego złożył w sądzie lustracyjnym wniosek o wszczęcie postępowania wobec Gilowskiej pod zarzutem kłamstwa lustracyjnego.
Ukryta teczka?
Sprawa Gilowskiej zaczęła się ponad rok temu. Dziennikarze "Wprost" rozmawiali wówczas z wysokim rangą oficerem tajnych służb. Twierdził on, że w maju 2005 r. prof. Leon Kieres, ówczesny szef Instytutu Pamięci Narodowej, ukrył dowody wskazujące na domniemaną współpracę Gilowskiej z tajnymi służbami PRL, przekazując jej teczkę do tzw. zbioru zastrzeżonego. Do owego zbioru trafiają dokumenty najwyższej wagi (głównie te, które dotyczą czynnych agentów), a dostęp do niego mają wyłącznie prezes instytutu, minister obrony narodowej oraz szef służb cywilnych. Kieres miał to zrobić - wedle naszego rozmówcy - za wiedzą i po spotkaniach z szefem klubu Platformy Obywatelskiej Janem Rokitą. - Wasz rozmówca jest podłym kłamcą. Nie było takiej sytuacji - odpowiedział "Wprost" Rokita, gdy zapytaliśmy go, czy spotykał się z prezesem IPN, prosząc go o niepodejmowanie tematu domniemanej współpracy Gilowskiej z tajnymi służbami PRL. Kieres równie zdecydowanie zaprzeczył, że rozmawiał o tym z Rokitą, jak i temu, że przeniósł materiały dotyczące Gilowskiej do tzw. zbioru zastrzeżonego.
Oficer tajnych służb, z którym w maju 2005 r. rozmawialiśmy, twierdził, że odnalezienie w IPN teczki "Beaty" było prawdziwym powodem tego, że w tym samym miesiącu Gilowską usunięto z PO. To, że zarzucono jej nepotyzm (zlecała ekspertyzy synowi i miała arbitralnie umieścić go na czele lubelskiej listy kandydatów platformy do Sejmu) miało być tylko wygodnym pretekstem, pozwalającym popularnej wtedy liderce PO i samej partii zachować twarz. Od tamtego czasu sprawa domniemanego kłamstwa lustracyjnego Gilowskiej żyła własnym życiem. Ostatnio powtarzali ją liczni posłowie, nie tylko PiS, a nawet niektórzy ministrowie rządu Kazimierza Marcinkiewicza. To, że zarzuty wobec Gilowskiej powrócą ze zdwojoną siłą, było przesądzone. Nie wiadomo było tylko, kiedy i kto z tym wystąpi. Wchodząc do rządu, Gilowska de facto stała się zakładniczką tych pogłosek i przesądziła swój los. Ryzykowała tym samym powtórkę z politycznej egzekucji, jakiej dokonała na niej PO nieco ponad rok temu.
Czekanie na wyrok
O współpracy z tajnymi służbami PRL na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie jest ona wykładowcą, zaczęto mówić już wiosną 2004 r. W piątek 23 czerwca Gilowska tłumaczyła, że historia jej domniemanej współpracy z bezpieką to owoc działalności w jej otoczeniu w latach 1987-1989 "pracownika aparatu bezpieczeństwa", który tworzył fałszywe dokumenty (jej oficerem prowadzącym miał być mąż koleżanki). W kwietniu 2004 r. Gilowska wysłała do rektora KUL ks. prof. Andrzeja Szostka list, w którym żądała, by jeden z wykładowców - prof. Mirosław Piotrowski (obecny eurodeputowany Ligi Polskich Rodzin), przestał rozpowszechniać pogłoski, jakoby miała donosić na kolegów. "Kompletny absurd. Każdy, kto choć trochę zna realia, wie, że w latach 80. byłam na KUL praktycznie nikim. Znałam zaledwie kilka osób z Sekcji Ekonomii, nie miałam styczności ani z działalnością podziemną, ani z pracami władz [uczelni]. (...) Mąż pracował za granicą, a ja musiałam zajmować się chorą matką. Znajomi z Sekcji Ekonomii wiedzieli, że zaraz po zajęciach pędzę na dworzec PKS, by wrócić do domu" - wyjaśniała w tym liście.
Zygmunt Wrzodak, który wiosną 2004 r. kwestionował prawdziwość oświadczenia lustracyjnego Gilowskiej, dziś ujawnia, że informację czerpał od Kazimierza Bachanka, działacza "Solidarności" i Ruchu Odbudowy Polski z zakładu WSK w Świdniku. W swej teczce w IPN znalazł on donosy i wywnioskował, że jednym z informatorów bezpieki mogła być Gilowska (była radną w Świdniku w latach 1990-1998). Te zarzuty odpierała Gilowska w liście do rektora KUL: "Nic nie wiem, by [Kazimierz Bachanek] ubiegał się o jakikolwiek wyjazd, stosunków w WSK nie znam, przez ponad 30 lat mieszkania w Świdniku tylko dwa razy byłam na terenie tej fabryki. Innymi słowy, są to bzdury świadczące o marnej znajomości faktów". Pikanterii sprawie dodaje to, że Bachanek, czyli domniemany informator Wrzodaka, zaprzecza temu, by w swojej teczce w IPN znalazł dokumenty wskazujące na Gilowską.
Z listu Gilowskiej do rektora KUL z kwietnia 2004 r. można wnioskować, że już wtedy (w 2004 r.) razem z Janem Rokitą rozmawiała po raz pierwszy z ówczesnym prezesem IPN Leonem Kieresem o rozpowszechnianych przez Piotrowskiego oskarżeniach wobec niej. Obaj temu zaprzeczyli.
Gry wojenne
Jarosław Kaczyński, prezes PiS, który namówił Gilowską, dawną gwiazdę PO, by weszła w skład rządu Kazimierza Marcinkiewicza, nie mógł nie wiedzieć o jej "problemie lustracyjnym", bo wiedzieli o nim nawet mało ważni politycy PiS. Kiedy ją odwiedzał, namawiając do zasilenia rządu, w Sejmie pojawiły się plotki, jakoby prezes PiS zapewnił Gilowską, że jej sprawa nie wypłynie. Dlaczego wypłynęła akurat teraz? Według Donalda Tuska, Gilowska padła ofiarą "brutalnej wojny wewnątrz obozu rządzącego". Niektórzy posłowie PO uważają, że jej dymisja to kara wymierzona przez otoczenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego - za pomysły podatkowe forsowane przez nią, które uderzały w elektorat PiS, m.in. drobnych przedsiębiorców (przez likwidację tzw. karty podatkowej) lub środowiska, które partia chciała pozyskać, m.in. inteligencję (przez postulat likwidacji 50 proc. kosztów uzyskania przychodów).
Niechętna premierowi Marcinkiewiczowi część posłów PiS widzi w tej sprawie "rękę" premiera, który ponoć chciał zastąpić niezależną Gilowską swoim człowiekiem. W dodatku - jak mówią - "człowiekiem układu", bo nowy minister finansów Paweł Wojciechowski w latach 1992-1994 był doradcą polityka SLD Wiesława Kaczmarka, ówczesnego ministra ds. prywatyzacji. Inni politycy PiS widzą jako inspiratorów akcji przeciw Gilowskiej polityków PO, którzy mieliby w ten sposób odwracać uwagę od tzw. afery billboardowej.
Strzał w Marcinkiewicza i Rokitę
O tym, kto stoi za "odpaleniem" sprawy Gilowskiej akurat teraz, wiele może powiedzieć to, kto na tym stracił, a kto zyskał. Stracił przede wszystkim premier Marcinkiewicz, bo musiał się pozbyć z rządu nie tylko zaufanej współpracownicy, ale też osoby, która wzmacniała jego pozycję - zarówno wobec braci Kaczyńskich, jak i wicepremierów Leppera oraz Giertycha. Osłabiony Marcinkiewicz będzie bardziej podatny na karcące uwagi, których ma regularnie wysłuchiwać zarówno od prezydenta, jak i prezesa PiS. Będzie też potrzebował pomocy w starciach z Lepperem i Giertychem - Gilowska była skutecznym buforem w ich poskramianiu. Osłabienie Marcinkiewicza może poprawić notowania braci Kaczyńskich, szczególnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
"Odpalenie" sprawy Gilowskiej akurat teraz osłabia też Rokitę, choćby przez to, że ujawniane są pogłoski na temat jego domniemanych rozmów z Kieresem. W ten sposób sugeruje się, że po pierwsze, Rokita uczestniczył w jakichś manipulacjach, po drugie, że od dawna znał prawdę, więc i on, i platforma zachowali się jak hipokryci, a nawet "wystawili" Gilowską". Fakt, że dzień po dymisji Gilowskiej główny przeciwnik Rokity w PO Grzegorz Schetyna ponownie został sekretarzem generalnym partii, a ludzie Rokity praktycznie nie liczą się w nowych władzach PO, może dowodzić, że rzeczywiście ucierpiał on na ujawnieniu sprawy Gilowskiej.
"Jestem szczęśliwa, że żyjemy w kraju demokratycznym, bo w innych okolicznościach stłukliby mnie kijami lub spalili na stosie" - stwierdziła rok temu w jednym z wywiadów Gilowska. Dziś raczej by tych słów nie powtórzyła. Czy była tylko kozłem ofiarnym, czy jednak "na imię jej było Beata"?
Fot: M. Stelmach
Jan Piński
Krzysztof Trębski
A na imię jej było Beata" - zanuciła wicepremier Zyta Gilowska, gdy 12 stycznia 2006 r. dziennikarze "Wprost" rozmawiali z nią w Ministerstwie Finansów. W ten sposób skomentowała pytanie o sprawę jej domniemanej współpracy z bezpieką. Oznacza to, że już wtedy znała pseudonim, jaki miano jej nadać jako tajnemu współpracownikowi, zarejestrowanemu w połowie lat 80. Po chwili straciła dobry humor i zastanawiała się nawet, czy nie odwoływać zaplanowanej na ten dzień wizyty na Giełdzie Papierów Wartościowych. Gilowska zaprzeczyła wówczas w rozmowie z nami, że była agentką i skłamała w oświadczeniu lustracyjnym. Niecałe pół roku później, 23 czerwca 2006 r., premier odwołał ją, bo rzecznik interesu publicznego złożył w sądzie lustracyjnym wniosek o wszczęcie postępowania wobec Gilowskiej pod zarzutem kłamstwa lustracyjnego.
Ukryta teczka?
Sprawa Gilowskiej zaczęła się ponad rok temu. Dziennikarze "Wprost" rozmawiali wówczas z wysokim rangą oficerem tajnych służb. Twierdził on, że w maju 2005 r. prof. Leon Kieres, ówczesny szef Instytutu Pamięci Narodowej, ukrył dowody wskazujące na domniemaną współpracę Gilowskiej z tajnymi służbami PRL, przekazując jej teczkę do tzw. zbioru zastrzeżonego. Do owego zbioru trafiają dokumenty najwyższej wagi (głównie te, które dotyczą czynnych agentów), a dostęp do niego mają wyłącznie prezes instytutu, minister obrony narodowej oraz szef służb cywilnych. Kieres miał to zrobić - wedle naszego rozmówcy - za wiedzą i po spotkaniach z szefem klubu Platformy Obywatelskiej Janem Rokitą. - Wasz rozmówca jest podłym kłamcą. Nie było takiej sytuacji - odpowiedział "Wprost" Rokita, gdy zapytaliśmy go, czy spotykał się z prezesem IPN, prosząc go o niepodejmowanie tematu domniemanej współpracy Gilowskiej z tajnymi służbami PRL. Kieres równie zdecydowanie zaprzeczył, że rozmawiał o tym z Rokitą, jak i temu, że przeniósł materiały dotyczące Gilowskiej do tzw. zbioru zastrzeżonego.
Oficer tajnych służb, z którym w maju 2005 r. rozmawialiśmy, twierdził, że odnalezienie w IPN teczki "Beaty" było prawdziwym powodem tego, że w tym samym miesiącu Gilowską usunięto z PO. To, że zarzucono jej nepotyzm (zlecała ekspertyzy synowi i miała arbitralnie umieścić go na czele lubelskiej listy kandydatów platformy do Sejmu) miało być tylko wygodnym pretekstem, pozwalającym popularnej wtedy liderce PO i samej partii zachować twarz. Od tamtego czasu sprawa domniemanego kłamstwa lustracyjnego Gilowskiej żyła własnym życiem. Ostatnio powtarzali ją liczni posłowie, nie tylko PiS, a nawet niektórzy ministrowie rządu Kazimierza Marcinkiewicza. To, że zarzuty wobec Gilowskiej powrócą ze zdwojoną siłą, było przesądzone. Nie wiadomo było tylko, kiedy i kto z tym wystąpi. Wchodząc do rządu, Gilowska de facto stała się zakładniczką tych pogłosek i przesądziła swój los. Ryzykowała tym samym powtórkę z politycznej egzekucji, jakiej dokonała na niej PO nieco ponad rok temu.
Czekanie na wyrok
O współpracy z tajnymi służbami PRL na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie jest ona wykładowcą, zaczęto mówić już wiosną 2004 r. W piątek 23 czerwca Gilowska tłumaczyła, że historia jej domniemanej współpracy z bezpieką to owoc działalności w jej otoczeniu w latach 1987-1989 "pracownika aparatu bezpieczeństwa", który tworzył fałszywe dokumenty (jej oficerem prowadzącym miał być mąż koleżanki). W kwietniu 2004 r. Gilowska wysłała do rektora KUL ks. prof. Andrzeja Szostka list, w którym żądała, by jeden z wykładowców - prof. Mirosław Piotrowski (obecny eurodeputowany Ligi Polskich Rodzin), przestał rozpowszechniać pogłoski, jakoby miała donosić na kolegów. "Kompletny absurd. Każdy, kto choć trochę zna realia, wie, że w latach 80. byłam na KUL praktycznie nikim. Znałam zaledwie kilka osób z Sekcji Ekonomii, nie miałam styczności ani z działalnością podziemną, ani z pracami władz [uczelni]. (...) Mąż pracował za granicą, a ja musiałam zajmować się chorą matką. Znajomi z Sekcji Ekonomii wiedzieli, że zaraz po zajęciach pędzę na dworzec PKS, by wrócić do domu" - wyjaśniała w tym liście.
Zygmunt Wrzodak, który wiosną 2004 r. kwestionował prawdziwość oświadczenia lustracyjnego Gilowskiej, dziś ujawnia, że informację czerpał od Kazimierza Bachanka, działacza "Solidarności" i Ruchu Odbudowy Polski z zakładu WSK w Świdniku. W swej teczce w IPN znalazł on donosy i wywnioskował, że jednym z informatorów bezpieki mogła być Gilowska (była radną w Świdniku w latach 1990-1998). Te zarzuty odpierała Gilowska w liście do rektora KUL: "Nic nie wiem, by [Kazimierz Bachanek] ubiegał się o jakikolwiek wyjazd, stosunków w WSK nie znam, przez ponad 30 lat mieszkania w Świdniku tylko dwa razy byłam na terenie tej fabryki. Innymi słowy, są to bzdury świadczące o marnej znajomości faktów". Pikanterii sprawie dodaje to, że Bachanek, czyli domniemany informator Wrzodaka, zaprzecza temu, by w swojej teczce w IPN znalazł dokumenty wskazujące na Gilowską.
Z listu Gilowskiej do rektora KUL z kwietnia 2004 r. można wnioskować, że już wtedy (w 2004 r.) razem z Janem Rokitą rozmawiała po raz pierwszy z ówczesnym prezesem IPN Leonem Kieresem o rozpowszechnianych przez Piotrowskiego oskarżeniach wobec niej. Obaj temu zaprzeczyli.
Gry wojenne
Jarosław Kaczyński, prezes PiS, który namówił Gilowską, dawną gwiazdę PO, by weszła w skład rządu Kazimierza Marcinkiewicza, nie mógł nie wiedzieć o jej "problemie lustracyjnym", bo wiedzieli o nim nawet mało ważni politycy PiS. Kiedy ją odwiedzał, namawiając do zasilenia rządu, w Sejmie pojawiły się plotki, jakoby prezes PiS zapewnił Gilowską, że jej sprawa nie wypłynie. Dlaczego wypłynęła akurat teraz? Według Donalda Tuska, Gilowska padła ofiarą "brutalnej wojny wewnątrz obozu rządzącego". Niektórzy posłowie PO uważają, że jej dymisja to kara wymierzona przez otoczenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego - za pomysły podatkowe forsowane przez nią, które uderzały w elektorat PiS, m.in. drobnych przedsiębiorców (przez likwidację tzw. karty podatkowej) lub środowiska, które partia chciała pozyskać, m.in. inteligencję (przez postulat likwidacji 50 proc. kosztów uzyskania przychodów).
Niechętna premierowi Marcinkiewiczowi część posłów PiS widzi w tej sprawie "rękę" premiera, który ponoć chciał zastąpić niezależną Gilowską swoim człowiekiem. W dodatku - jak mówią - "człowiekiem układu", bo nowy minister finansów Paweł Wojciechowski w latach 1992-1994 był doradcą polityka SLD Wiesława Kaczmarka, ówczesnego ministra ds. prywatyzacji. Inni politycy PiS widzą jako inspiratorów akcji przeciw Gilowskiej polityków PO, którzy mieliby w ten sposób odwracać uwagę od tzw. afery billboardowej.
Strzał w Marcinkiewicza i Rokitę
O tym, kto stoi za "odpaleniem" sprawy Gilowskiej akurat teraz, wiele może powiedzieć to, kto na tym stracił, a kto zyskał. Stracił przede wszystkim premier Marcinkiewicz, bo musiał się pozbyć z rządu nie tylko zaufanej współpracownicy, ale też osoby, która wzmacniała jego pozycję - zarówno wobec braci Kaczyńskich, jak i wicepremierów Leppera oraz Giertycha. Osłabiony Marcinkiewicz będzie bardziej podatny na karcące uwagi, których ma regularnie wysłuchiwać zarówno od prezydenta, jak i prezesa PiS. Będzie też potrzebował pomocy w starciach z Lepperem i Giertychem - Gilowska była skutecznym buforem w ich poskramianiu. Osłabienie Marcinkiewicza może poprawić notowania braci Kaczyńskich, szczególnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
"Odpalenie" sprawy Gilowskiej akurat teraz osłabia też Rokitę, choćby przez to, że ujawniane są pogłoski na temat jego domniemanych rozmów z Kieresem. W ten sposób sugeruje się, że po pierwsze, Rokita uczestniczył w jakichś manipulacjach, po drugie, że od dawna znał prawdę, więc i on, i platforma zachowali się jak hipokryci, a nawet "wystawili" Gilowską". Fakt, że dzień po dymisji Gilowskiej główny przeciwnik Rokity w PO Grzegorz Schetyna ponownie został sekretarzem generalnym partii, a ludzie Rokity praktycznie nie liczą się w nowych władzach PO, może dowodzić, że rzeczywiście ucierpiał on na ujawnieniu sprawy Gilowskiej.
"Jestem szczęśliwa, że żyjemy w kraju demokratycznym, bo w innych okolicznościach stłukliby mnie kijami lub spalili na stosie" - stwierdziła rok temu w jednym z wywiadów Gilowska. Dziś raczej by tych słów nie powtórzyła. Czy była tylko kozłem ofiarnym, czy jednak "na imię jej było Beata"?
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 26/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.