Do większości społeczeństwa nie dotarło, że państwo znajdzie pieniądze, ale w naszych kieszeniach
Jan Winiecki
Zacznę od Wielkiej Brytanii i pani Thatcher. Przypomnę, że plagą brytyjskiej gospodarki były rozpanoszone związki zawodowe. Spotkany przeze mnie w Ameryce Anglik, menedżer brytyjskiego koncernu naftowego, opowiadał mi pod koniec lat 70., jak związkowcy "planują" urlopy okolicznościowe. Mianowicie ustalają po cichu między sobą, który tydzień będzie najlepszy, a następnie podrzucają w jakimś niedostępnym miejscu hali fabrycznej zdechłego szczura.
Po paru dniach można już poczuć smród i wtedy działacze ogłaszają strajk ze względu na "skandaliczne warunki pracy". Dziwnym trafem jest akurat poniedziałek i robotnicy opuszczają zakład, wyjeżdżając tegoż dnia z rodzinami na wcześniej zaplanowany i wykupiony "długi weekend". Trudno więc się dziwić, że - jak już wspominałem w innym felietonie - wydajność pracy w Wielkiej Brytanii była najniższa w Europie Zachodniej i takież było tempo wzrostu PKB. I to przez całe dziesięciolecia.
Prawdziwą plagą Wielkiej Brytanii byli górnicy. Radykalny związek kierowany przez komunizujących, antykapitalistycznych przywódców wymuszał coraz wyższe płace w coraz bardziej dotowanej gałęzi przemysłu, jaką było wydobycie węgla. Znacie? Znamy! To posłuchajcie, bo można się wiele nauczyć z brytyjskiej historii. Brytyjczycy mieli stopniowo tego coraz bardziej dosyć, aż wreszcie po słynnej "zimie niezadowolenia" (1978/1979) dali szanse komuś, kto zapowiadał, że skończy z ekonomiczno-politycznym szantażem. Wygrali wybory konserwatyści pod nowym przywództwem córki sklepikarza, która później zyskała przydomek "żelazna dama". Premierem została właśnie Margaret Thatcher.
Już "z patrona robi się kondel"
Pani Thatcher udało się to, co nie udało się przed nią nikomu. Po dziewięciomiesięcznej batalii (nawet dosłownie, bo policja wówczas w odróżnieniu od poprzednich rządów nie pozwalała górnikom łamać prawa) wygrała walkę o powrót ekonomii także do tego sektora gospodarki. Jak w "Panu Twardowskim" z patrona zrobił się kondel. Efektem tego był szybki spadek znaczenia górnictwa węglowego. Dziś pracuje w nim mniej niż 10 proc. liczby górników z wczesnych lat 80. Te nieliczne kopalnie, które się ostały, są sprywatyzowane. Skończyło się pasożytnictwo na wielką skalę i kopalnie w efekcie przynoszą - jak można się było spodziewać - zyski.
Sukces rządu pani Thatcher nie był jednak sukcesem przypadkowym. Termin konfrontacji został dobrze wybrany - m.in. przez opinię społeczną. Znaczna część społeczeństwa była coraz bardziej negatywnie nastawiona do egoistycznych, wręcz pasożytniczych zachowań poszczególnych grup branżowych, które musiała finansować via podatki z własnej kieszeni, ale też dlatego, że musiała cierpieć przez niedogodności wynikające z gwałtownych demonstracji, przestojów elektrowni, zakłóceń w transporcie (strajkujący kolejarze i pracownicy metra) itd.
Doszło do tego, że związek pielęgniarek po kolejnym oświadczeniu górników domagających się gigantycznej (30-40-procentowej!) podwyżki, wydał oświadczenie, że pielęgniarki nie są w stanie zarobić nawet czwartej części tego co górnicy, którzy przecież też żyją z państwowych dotacji. I zadeklarowały, że nie będą się opiekować górnikami, którzy będą wymagać opieki szpitalnej.
To był sygnał dla strategów Partii Konserwatywnej, że fałszywa idea wyrywania państwu z kieszeni (podatników, zresztą!) tego, co tylko się da, bo państwo zawsze gdzieś znajdzie pieniądze, zaczyna się rozwiewać. Ludzie zaczynają rozumieć, że państwo rzeczywiście znajdzie pieniądze, tyle że w kieszeni podatników. Także owych pielęgniarek. I ta lekcja ekonomii oznaczała początek końca społecznego wsparcia dla związkowej samowoli i szantażu.
Długa droga do elementarnego rozsądku
Mając dość podobne problemy, warto zadać sobie pytanie, jak daleko jesteśmy w procesie edukacji ekonomicznej, którą pobierali swego czasu Brytyjczycy. Na pierwszy rzut oka sytuacja wygląda dość beznadziejnie. Mentalność roszczeniowa święci triumfy w najlepsze. Poparcie dla różnych branżowych postulatów wzrostu płac jest w społeczeństwie od lat wysokie. Wzmacnia je jeszcze populistyczna koalicja bredząca coś o państwie solidarnym. Bredząca, bo nie rozumiejąca, że solidarność polega na uwzględnieniu oczywistej prawdy, że trzeba zostawić coś na stole dla innych, a nie "rwać z podszewką", uważając, że państwo - owi mityczni "oni" - zawsze znajdzie pieniądze.
To, że znajdzie, ale w naszych kieszeniach, do większości społeczeństwa jeszcze nie dotarło. Im, jak Lepperowi i stworkom lepperopodobnym, wydaje się, że pieniądze są w banku, bo tam je się drukuje, i najwyżej wydrukuje się ich więcej. Owszem, wydrukuje. Na lekcji podstaw ekonomii, którą prowadziłem w semestrze letnim dla studentów dziennikarstwa, puściłem w obieg kserokopie serbskich dinarów z czasów wielkiej inflacji za dyktatury Miloševicia. Najmniejszy banknot miał nominał 100 milionów dinarów, a największy - 50 miliardów dinarów. I Serbowie wcale nie byli bogatsi po takiej operacji, wręcz odwrotnie.
Być może jednak początki powrotu zdrowego rozsądku nie są tak odległe, o czym może świadczyć poniższa, bardzo pouczająca historia. Pouczająca pod wieloma względami zresztą. Otóż "Dziennik" (3-4.06) wydrukował wywiad znanej i lubianej (także przeze mnie) dziennikarki z premierem Marcinkiewiczem, dotyczący żądań płacowych lekarzy. Oburzony premier skarżył się najwyraźniej dziennikarce, że "jeden z liderów tych strajków" na pytanie: "skąd rząd ma wziąć pieniądze" odpowiedział: "zabierzcie górnikom i dajcie służbie zdrowia".
I to jest właśnie ten świt ekonomicznego rozsądku, na który czeka wielu. "w lekarz zrozumiał już, że pula pieniędzy publicznych jest ograniczona i że jak da się krocie górnikom, to dla innych już nie starczy. I powiedział to wyraźnie. Zostawmy w tym momencie premiera; załatwimy go odmownie w następnej części tego felietonu. Tutaj chciałem zająć się reakcją dziennikarki, bo od dziennikarzy wymagam więcej rozsądku niż od polityków z racji wyższego zazwyczaj poziomu umysłowego. Otóż zamiast się ucieszyć i pochwalić owego lekarza za zdrowy rozsądek, dziennikarka mówi, najwyraźniej też oburzona: "Może powinniśmy poznać nazwisko tego człowieka?". Po co? Gdyby chciała go pochwalić, zrobiłaby to już w pytaniu. Tak więc tylko po to, by postawić go pod pręgierzem opinii roszczeniowców? Chwały to rozsądkowi ekonomicznemu dziennikarki nie przynosi.
Wal kilofem i z premiera masz zająca...
Premier doskonale wygląda na zdjęciach i na razie to wystarcza do zdobycia i utrzymania wysokiej popularności. Z ekonomicznym myśleniem ma za to poważne problemy. Bredzi jak wszyscy PiS-owcy o "Polsce solidarnej", ale polityka solidarna jawi mu się najwyraźniej jako obiecywanie wszystkiego wszystkim. Obiecywanie, bo ze spełnianiem obietnic jest już z natury rzeczy znacznie trudniej. Zwłaszcza jeśli - jak w Miloševiciowskiej Serbii - nie można puścić w ruch maszyn drukarskich banku centralnego.
Skoro nie można "solidarnie" zaspokoić żądań wszystkich, konieczne jest ustalenie jakiejś kolejności, i tu jawi się nam paskudne moralnie i nonsensowne ekonomicznie oblicze tego rządu i tej koalicji. Jest dla wszystkich w tym kraju oczywiste, że kolejność zaspokajania roszczeń jest ustalana według prawa siły. Żądania tych, którzy mogą tej władzy zaszkodzić najbardziej, są zaspokajane w pierwszej kolejności. Jak w przywołanym dwukrotnie "Panu Twardowskim" wystarczy zapowiedzieć, że chuligani górniczy zdemolują Stare Miasto bardziej niż chuligani piłkarscy, żeby z rządu mieć zająca. Nie tylko z rządu, z prezydenta również.
Znamienne, że wicepremier Dorn nie zareagował na niewątpliwe groźby karalne, jakimi były powyższe słowa jednego z górniczych prowodyrów, ale za to straszył lekarzy najpierw "wzięciem w kamasze", a następnie prokuraturą za nielegalne strajki. To jest właśnie PiS-owskie państwo, płaszczące się do obrzydliwości przed silnymi, a demonstrujące swoją siłę słabym...
Fot: Z. Furman Ilustracja: D. Krupa
Jan Winiecki
Zacznę od Wielkiej Brytanii i pani Thatcher. Przypomnę, że plagą brytyjskiej gospodarki były rozpanoszone związki zawodowe. Spotkany przeze mnie w Ameryce Anglik, menedżer brytyjskiego koncernu naftowego, opowiadał mi pod koniec lat 70., jak związkowcy "planują" urlopy okolicznościowe. Mianowicie ustalają po cichu między sobą, który tydzień będzie najlepszy, a następnie podrzucają w jakimś niedostępnym miejscu hali fabrycznej zdechłego szczura.
Po paru dniach można już poczuć smród i wtedy działacze ogłaszają strajk ze względu na "skandaliczne warunki pracy". Dziwnym trafem jest akurat poniedziałek i robotnicy opuszczają zakład, wyjeżdżając tegoż dnia z rodzinami na wcześniej zaplanowany i wykupiony "długi weekend". Trudno więc się dziwić, że - jak już wspominałem w innym felietonie - wydajność pracy w Wielkiej Brytanii była najniższa w Europie Zachodniej i takież było tempo wzrostu PKB. I to przez całe dziesięciolecia.
Prawdziwą plagą Wielkiej Brytanii byli górnicy. Radykalny związek kierowany przez komunizujących, antykapitalistycznych przywódców wymuszał coraz wyższe płace w coraz bardziej dotowanej gałęzi przemysłu, jaką było wydobycie węgla. Znacie? Znamy! To posłuchajcie, bo można się wiele nauczyć z brytyjskiej historii. Brytyjczycy mieli stopniowo tego coraz bardziej dosyć, aż wreszcie po słynnej "zimie niezadowolenia" (1978/1979) dali szanse komuś, kto zapowiadał, że skończy z ekonomiczno-politycznym szantażem. Wygrali wybory konserwatyści pod nowym przywództwem córki sklepikarza, która później zyskała przydomek "żelazna dama". Premierem została właśnie Margaret Thatcher.
Już "z patrona robi się kondel"
Pani Thatcher udało się to, co nie udało się przed nią nikomu. Po dziewięciomiesięcznej batalii (nawet dosłownie, bo policja wówczas w odróżnieniu od poprzednich rządów nie pozwalała górnikom łamać prawa) wygrała walkę o powrót ekonomii także do tego sektora gospodarki. Jak w "Panu Twardowskim" z patrona zrobił się kondel. Efektem tego był szybki spadek znaczenia górnictwa węglowego. Dziś pracuje w nim mniej niż 10 proc. liczby górników z wczesnych lat 80. Te nieliczne kopalnie, które się ostały, są sprywatyzowane. Skończyło się pasożytnictwo na wielką skalę i kopalnie w efekcie przynoszą - jak można się było spodziewać - zyski.
Sukces rządu pani Thatcher nie był jednak sukcesem przypadkowym. Termin konfrontacji został dobrze wybrany - m.in. przez opinię społeczną. Znaczna część społeczeństwa była coraz bardziej negatywnie nastawiona do egoistycznych, wręcz pasożytniczych zachowań poszczególnych grup branżowych, które musiała finansować via podatki z własnej kieszeni, ale też dlatego, że musiała cierpieć przez niedogodności wynikające z gwałtownych demonstracji, przestojów elektrowni, zakłóceń w transporcie (strajkujący kolejarze i pracownicy metra) itd.
Doszło do tego, że związek pielęgniarek po kolejnym oświadczeniu górników domagających się gigantycznej (30-40-procentowej!) podwyżki, wydał oświadczenie, że pielęgniarki nie są w stanie zarobić nawet czwartej części tego co górnicy, którzy przecież też żyją z państwowych dotacji. I zadeklarowały, że nie będą się opiekować górnikami, którzy będą wymagać opieki szpitalnej.
To był sygnał dla strategów Partii Konserwatywnej, że fałszywa idea wyrywania państwu z kieszeni (podatników, zresztą!) tego, co tylko się da, bo państwo zawsze gdzieś znajdzie pieniądze, zaczyna się rozwiewać. Ludzie zaczynają rozumieć, że państwo rzeczywiście znajdzie pieniądze, tyle że w kieszeni podatników. Także owych pielęgniarek. I ta lekcja ekonomii oznaczała początek końca społecznego wsparcia dla związkowej samowoli i szantażu.
Długa droga do elementarnego rozsądku
Mając dość podobne problemy, warto zadać sobie pytanie, jak daleko jesteśmy w procesie edukacji ekonomicznej, którą pobierali swego czasu Brytyjczycy. Na pierwszy rzut oka sytuacja wygląda dość beznadziejnie. Mentalność roszczeniowa święci triumfy w najlepsze. Poparcie dla różnych branżowych postulatów wzrostu płac jest w społeczeństwie od lat wysokie. Wzmacnia je jeszcze populistyczna koalicja bredząca coś o państwie solidarnym. Bredząca, bo nie rozumiejąca, że solidarność polega na uwzględnieniu oczywistej prawdy, że trzeba zostawić coś na stole dla innych, a nie "rwać z podszewką", uważając, że państwo - owi mityczni "oni" - zawsze znajdzie pieniądze.
To, że znajdzie, ale w naszych kieszeniach, do większości społeczeństwa jeszcze nie dotarło. Im, jak Lepperowi i stworkom lepperopodobnym, wydaje się, że pieniądze są w banku, bo tam je się drukuje, i najwyżej wydrukuje się ich więcej. Owszem, wydrukuje. Na lekcji podstaw ekonomii, którą prowadziłem w semestrze letnim dla studentów dziennikarstwa, puściłem w obieg kserokopie serbskich dinarów z czasów wielkiej inflacji za dyktatury Miloševicia. Najmniejszy banknot miał nominał 100 milionów dinarów, a największy - 50 miliardów dinarów. I Serbowie wcale nie byli bogatsi po takiej operacji, wręcz odwrotnie.
Być może jednak początki powrotu zdrowego rozsądku nie są tak odległe, o czym może świadczyć poniższa, bardzo pouczająca historia. Pouczająca pod wieloma względami zresztą. Otóż "Dziennik" (3-4.06) wydrukował wywiad znanej i lubianej (także przeze mnie) dziennikarki z premierem Marcinkiewiczem, dotyczący żądań płacowych lekarzy. Oburzony premier skarżył się najwyraźniej dziennikarce, że "jeden z liderów tych strajków" na pytanie: "skąd rząd ma wziąć pieniądze" odpowiedział: "zabierzcie górnikom i dajcie służbie zdrowia".
I to jest właśnie ten świt ekonomicznego rozsądku, na który czeka wielu. "w lekarz zrozumiał już, że pula pieniędzy publicznych jest ograniczona i że jak da się krocie górnikom, to dla innych już nie starczy. I powiedział to wyraźnie. Zostawmy w tym momencie premiera; załatwimy go odmownie w następnej części tego felietonu. Tutaj chciałem zająć się reakcją dziennikarki, bo od dziennikarzy wymagam więcej rozsądku niż od polityków z racji wyższego zazwyczaj poziomu umysłowego. Otóż zamiast się ucieszyć i pochwalić owego lekarza za zdrowy rozsądek, dziennikarka mówi, najwyraźniej też oburzona: "Może powinniśmy poznać nazwisko tego człowieka?". Po co? Gdyby chciała go pochwalić, zrobiłaby to już w pytaniu. Tak więc tylko po to, by postawić go pod pręgierzem opinii roszczeniowców? Chwały to rozsądkowi ekonomicznemu dziennikarki nie przynosi.
Wal kilofem i z premiera masz zająca...
Premier doskonale wygląda na zdjęciach i na razie to wystarcza do zdobycia i utrzymania wysokiej popularności. Z ekonomicznym myśleniem ma za to poważne problemy. Bredzi jak wszyscy PiS-owcy o "Polsce solidarnej", ale polityka solidarna jawi mu się najwyraźniej jako obiecywanie wszystkiego wszystkim. Obiecywanie, bo ze spełnianiem obietnic jest już z natury rzeczy znacznie trudniej. Zwłaszcza jeśli - jak w Miloševiciowskiej Serbii - nie można puścić w ruch maszyn drukarskich banku centralnego.
Skoro nie można "solidarnie" zaspokoić żądań wszystkich, konieczne jest ustalenie jakiejś kolejności, i tu jawi się nam paskudne moralnie i nonsensowne ekonomicznie oblicze tego rządu i tej koalicji. Jest dla wszystkich w tym kraju oczywiste, że kolejność zaspokajania roszczeń jest ustalana według prawa siły. Żądania tych, którzy mogą tej władzy zaszkodzić najbardziej, są zaspokajane w pierwszej kolejności. Jak w przywołanym dwukrotnie "Panu Twardowskim" wystarczy zapowiedzieć, że chuligani górniczy zdemolują Stare Miasto bardziej niż chuligani piłkarscy, żeby z rządu mieć zająca. Nie tylko z rządu, z prezydenta również.
Znamienne, że wicepremier Dorn nie zareagował na niewątpliwe groźby karalne, jakimi były powyższe słowa jednego z górniczych prowodyrów, ale za to straszył lekarzy najpierw "wzięciem w kamasze", a następnie prokuraturą za nielegalne strajki. To jest właśnie PiS-owskie państwo, płaszczące się do obrzydliwości przed silnymi, a demonstrujące swoją siłę słabym...
Fot: Z. Furman Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 26/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.