Teatr Rozmaitości kompromituje się, a po legendzie krakowskiego Starego Teatru nie został nawet ślad
Jacek Wakar
Łatwowierni mają gorzej. Jeśli interesują się teatrem, wiedzą, że najważniejszym reżyserem jest Jan Klata, a spektakle nie do zlekceważenia przygotowuje Agnieszka Olsten. Albo że najlepsze sztuki pisze Michał Walczak, a znakomitych młodych dramaturgów mamy na pęczki. Z tego wynika, że całkiem niepotrzebnie zaproszono do nas Litwina Rimasa Tuminasa, Amerykanina Roberta Wilsona, a wreszcie Romana Polańskiego. Wszyscy oni powinni wszak uczyć się od naszych najmłodszych i najzdolniejszych.
Jeszcze rok temu niemal wszystkich pogodził znakomity, przejmująco gorzki "Krum" Hanocha Levina, wystawiony przez Krzysztofa Warlikowskiego w TR Warszawa. Było poza tym fascynujące ostatnie przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego "On. Drugi powrót Odysa". Mieliśmy zatem punkty odniesienia. W tym sezonie jeden podobny się znajdzie, ale ginie wśród wielu mniemanych wydarzeń, których znaczenie jest takie jak ubiegłorocznego śniegu.
Przekłuty balon Klaty
Najmodniejszy dziś adres nie tylko teatralnej Warszawy to TR - dawne Rozmaitości. Po "Krumie" i wygłupie Grzegorza Jarzyny z "Makbetem" ten sezon postanowiono poświęcić sprawom bieżącym. Stąd projekt "TR/PL" - cykl spektakli o współczesnej Polsce. Pomysł niezły, z realizacją gorzej. Bo "Helena S." Moniki Powalisz, "Weź, przestań" Jana Klaty i "Strefa działań wojennych" Michała Bajera ośmieszają kierownictwo teatru, które tej klasy widowiska pokazuje publiczności. Wyjątkiem jest "Cokolwiek się zdarzy, kocham Cię" Przemysława Wojcieszka, pełen naturalności głos w obronie tolerancji. Agnieszka Podsiadlik i Roma Gąsiorowska pokazują, co znaczy grać na współczesnych emocjach. A potem wrażenie pryska, bo na scenę wchodzi, dajmy na to, Klata.
"Weź, przestań" Klata zrobił na warszawski debiut, niemalże wymuszony po grudniowym "Klata Fest". Znajdą się tacy, którzy oblegany przez widownię przegląd spektakli tego reżysera uznają za wydarzenie sezonu. A festiwal Klatę bez mała zabił. Obnażył całą pustkę i miałkość tego teatru, naprędce uznanego za wybitny. Jan Klata może pokazywać swoim krytykom dwa nagie miecze, ale to on ma kłopot. Balon pękł bowiem podczas premiery "Weź, przestań". Już nie można było udawać, że fatalny tekst i brak reżyserii to klucz do sukcesu.
Modny polski teatr, ten z tekstów dla łatwowiernych, zwykle jest nie dla ludzi, bo trudno im usłyszeć aktora, wyłowić z mroku jego sylwetkę, domyślić się, co się dzieje poza sceną, bo tam przeniosła się akcja. Swoisty manifest takiego teatru przygotowała w Teatrze Narodowym Agnieszka Olsten i dla niepoznaki nazwała "Nora", mieszając do tego Ibsena. Było ciekawie, szczególnie kiedy tytułowa bohaterka w indiańskim pióropuszu wykonała rytualny taniec plemienia Apaczów. Widzom znającym literacki oryginał zrobiło się wstyd. Tym bardziej że wcześniej w tymże Narodowym oglądaliśmy "Tartuffe'a albo szalbierza" Moliera w reżyserii Jacques'a Lassalle'a - przedstawienie europejskiego formatu. Czyste, precyzyjne, bolesne, naszpikowane wielkimi rolami. Teatr to i współczesny, i istniejący ponad czasem, bo bez gotowych komentarzy na temat naszego dziś, za to z refleksją o naturze człowieka, o rozprzestrzeniającym się złu. Wielki teatr, ale potraktowany z mniejszą niż podczas "Klata Fest" uwagą. Bo w końcu reżyserował tylko jakiś Francuz z Comédie-Franćaise.
Mit walki młodego ze starym
Lassalle to jeden ze światowej klasy reżyserów, którzy ostatnio pracowali w Polsce. Tylko w Warszawie Rimas Tuminas zrobił śmiesznego, ale zaprawionego goryczą, pełnego nostalgii "Sługę dwóch panów" Goldoniego, a Robert Wilson pokazał "Kobietę z morza" Sontag - spektakl mający tak rzadki dziś wymiar tragedii. Wreszcie Roman Polański jako opiekun artystyczny podpisał cudownie bezpretensjonalny "Taniec wampirów". Tylko Andriej Konczałowski spadł z wysokiego konia, inscenizując "Króla Leara". Trzy świetne przedstawienia i arcydzieło Lassalle'a, ale łatwowierni dowiedzą się, że to ślepa uliczka. Dociekliwi wyliczą Polańskiemu i Wilsonowi, ile razy byli na próbach, i stwierdzą, że Klata z Olsten bardziej się przykładali.
Spotkanie z artystami światowej miary daje szansę, by wzbogacić teatralną świadomość. Ale nie u nas. U nas zacietrzewieni okopują się na własnych pozycjach i wymyślają wojny młodych ze starymi, a starych z młodymi. Powstają wybitne przedstawienia (choćby monodram Krystyny Jandy "Ucho, gardło, nóż"), są miejsca - jak warszawskie Laboratorium Dramatu - gdzie szuka się prawdziwego kontaktu z naszą rzeczywistością, ale brakuje choćby źdźbła pewności. TR kompromituje się coraz bardziej, po legendzie krakowskiego Starego Teatru nie został ślad. Od dawna nie było tam wydarzenia, które pogodziłoby widzów i krytykę. Krystian Lupa udowodnił "Zaratustrą", że zmierza w stronę zamkniętego kręgu pseudofilozoficznych wynurzeń. Paweł Miśkiewicz poległ, adaptując powieść Canettiego "Auto da fé". I młodzi reżyserzy - Michał Borczuch, przerabiający Fredrę na kabaret ze strażackiej remizy, i Michał Zadara, który na kanwie "Księdza Marka" Słowackiego tworzy nawet efektowne, ale myślowo puste przedstawienie. Stary Teatr przypomina dziś poligon doświadczalny. Wciąż trwa tam bezładny dryf.
Nie ma dziś teatru lidera, który darzyłoby się pełnym zaufaniem. Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Pogodzić się, że mamy teatr w stanie przejściowym. I nie poddawać się stadnym instynktom, tego samego wymagając od artystów. Bo w końcu bycie łatwowiernym, raz po raz wpuszczanym w teatralne maliny, to wcale nie jest przyjemna sprawa.
Jacek Wakar
Łatwowierni mają gorzej. Jeśli interesują się teatrem, wiedzą, że najważniejszym reżyserem jest Jan Klata, a spektakle nie do zlekceważenia przygotowuje Agnieszka Olsten. Albo że najlepsze sztuki pisze Michał Walczak, a znakomitych młodych dramaturgów mamy na pęczki. Z tego wynika, że całkiem niepotrzebnie zaproszono do nas Litwina Rimasa Tuminasa, Amerykanina Roberta Wilsona, a wreszcie Romana Polańskiego. Wszyscy oni powinni wszak uczyć się od naszych najmłodszych i najzdolniejszych.
Jeszcze rok temu niemal wszystkich pogodził znakomity, przejmująco gorzki "Krum" Hanocha Levina, wystawiony przez Krzysztofa Warlikowskiego w TR Warszawa. Było poza tym fascynujące ostatnie przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego "On. Drugi powrót Odysa". Mieliśmy zatem punkty odniesienia. W tym sezonie jeden podobny się znajdzie, ale ginie wśród wielu mniemanych wydarzeń, których znaczenie jest takie jak ubiegłorocznego śniegu.
Przekłuty balon Klaty
Najmodniejszy dziś adres nie tylko teatralnej Warszawy to TR - dawne Rozmaitości. Po "Krumie" i wygłupie Grzegorza Jarzyny z "Makbetem" ten sezon postanowiono poświęcić sprawom bieżącym. Stąd projekt "TR/PL" - cykl spektakli o współczesnej Polsce. Pomysł niezły, z realizacją gorzej. Bo "Helena S." Moniki Powalisz, "Weź, przestań" Jana Klaty i "Strefa działań wojennych" Michała Bajera ośmieszają kierownictwo teatru, które tej klasy widowiska pokazuje publiczności. Wyjątkiem jest "Cokolwiek się zdarzy, kocham Cię" Przemysława Wojcieszka, pełen naturalności głos w obronie tolerancji. Agnieszka Podsiadlik i Roma Gąsiorowska pokazują, co znaczy grać na współczesnych emocjach. A potem wrażenie pryska, bo na scenę wchodzi, dajmy na to, Klata.
"Weź, przestań" Klata zrobił na warszawski debiut, niemalże wymuszony po grudniowym "Klata Fest". Znajdą się tacy, którzy oblegany przez widownię przegląd spektakli tego reżysera uznają za wydarzenie sezonu. A festiwal Klatę bez mała zabił. Obnażył całą pustkę i miałkość tego teatru, naprędce uznanego za wybitny. Jan Klata może pokazywać swoim krytykom dwa nagie miecze, ale to on ma kłopot. Balon pękł bowiem podczas premiery "Weź, przestań". Już nie można było udawać, że fatalny tekst i brak reżyserii to klucz do sukcesu.
Modny polski teatr, ten z tekstów dla łatwowiernych, zwykle jest nie dla ludzi, bo trudno im usłyszeć aktora, wyłowić z mroku jego sylwetkę, domyślić się, co się dzieje poza sceną, bo tam przeniosła się akcja. Swoisty manifest takiego teatru przygotowała w Teatrze Narodowym Agnieszka Olsten i dla niepoznaki nazwała "Nora", mieszając do tego Ibsena. Było ciekawie, szczególnie kiedy tytułowa bohaterka w indiańskim pióropuszu wykonała rytualny taniec plemienia Apaczów. Widzom znającym literacki oryginał zrobiło się wstyd. Tym bardziej że wcześniej w tymże Narodowym oglądaliśmy "Tartuffe'a albo szalbierza" Moliera w reżyserii Jacques'a Lassalle'a - przedstawienie europejskiego formatu. Czyste, precyzyjne, bolesne, naszpikowane wielkimi rolami. Teatr to i współczesny, i istniejący ponad czasem, bo bez gotowych komentarzy na temat naszego dziś, za to z refleksją o naturze człowieka, o rozprzestrzeniającym się złu. Wielki teatr, ale potraktowany z mniejszą niż podczas "Klata Fest" uwagą. Bo w końcu reżyserował tylko jakiś Francuz z Comédie-Franćaise.
Mit walki młodego ze starym
Lassalle to jeden ze światowej klasy reżyserów, którzy ostatnio pracowali w Polsce. Tylko w Warszawie Rimas Tuminas zrobił śmiesznego, ale zaprawionego goryczą, pełnego nostalgii "Sługę dwóch panów" Goldoniego, a Robert Wilson pokazał "Kobietę z morza" Sontag - spektakl mający tak rzadki dziś wymiar tragedii. Wreszcie Roman Polański jako opiekun artystyczny podpisał cudownie bezpretensjonalny "Taniec wampirów". Tylko Andriej Konczałowski spadł z wysokiego konia, inscenizując "Króla Leara". Trzy świetne przedstawienia i arcydzieło Lassalle'a, ale łatwowierni dowiedzą się, że to ślepa uliczka. Dociekliwi wyliczą Polańskiemu i Wilsonowi, ile razy byli na próbach, i stwierdzą, że Klata z Olsten bardziej się przykładali.
Spotkanie z artystami światowej miary daje szansę, by wzbogacić teatralną świadomość. Ale nie u nas. U nas zacietrzewieni okopują się na własnych pozycjach i wymyślają wojny młodych ze starymi, a starych z młodymi. Powstają wybitne przedstawienia (choćby monodram Krystyny Jandy "Ucho, gardło, nóż"), są miejsca - jak warszawskie Laboratorium Dramatu - gdzie szuka się prawdziwego kontaktu z naszą rzeczywistością, ale brakuje choćby źdźbła pewności. TR kompromituje się coraz bardziej, po legendzie krakowskiego Starego Teatru nie został ślad. Od dawna nie było tam wydarzenia, które pogodziłoby widzów i krytykę. Krystian Lupa udowodnił "Zaratustrą", że zmierza w stronę zamkniętego kręgu pseudofilozoficznych wynurzeń. Paweł Miśkiewicz poległ, adaptując powieść Canettiego "Auto da fé". I młodzi reżyserzy - Michał Borczuch, przerabiający Fredrę na kabaret ze strażackiej remizy, i Michał Zadara, który na kanwie "Księdza Marka" Słowackiego tworzy nawet efektowne, ale myślowo puste przedstawienie. Stary Teatr przypomina dziś poligon doświadczalny. Wciąż trwa tam bezładny dryf.
Nie ma dziś teatru lidera, który darzyłoby się pełnym zaufaniem. Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Pogodzić się, że mamy teatr w stanie przejściowym. I nie poddawać się stadnym instynktom, tego samego wymagając od artystów. Bo w końcu bycie łatwowiernym, raz po raz wpuszczanym w teatralne maliny, to wcale nie jest przyjemna sprawa.
Więcej możesz przeczytać w 26/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.