Jerzy Karwelis
Zbliżają się bardzo ważne wybory, ale mylą się naiwnie wierzący, że politykom chodzi o samorząd. Jarosław Kurski pisze w „Gazecie Wyborczej”: „Już za rok wielki test dla opozycji – dramatycznie ważne wybory samorządowe. Jeśli je wygra – na co ma duże szanse – położy tamę triumfalnemu pochodowi Prawa i Sprawiedliwości. Jeśli przegra, to przegra także walkę o Sejm, prezydenta, Unię Europejską, wymiar sprawiedliwości, media, kulturę i demokrację. Stawka jest niewyobrażalnie wysoka”. Zauważyliście państwo? Nic o samorządzie: wybory to plebiscyt popularności partii. Nikt już się nie troszczy, jaki samorząd ma się wyłonić dla milionów Polaków. Może być i najgorszy, byleby wykreować trend politycznego poparcia. Politykom zmiany pasują, dla mediów to temat nudny i mało emocjonalny. Lepiej odczytywać podteksty o zmianach w rządzie z któregoś z nielicznych wywiadów prezesa lub robić transmisje na żywo z dysydenckich ustawek totalnej opozycji. Ordynacja do samorządu – akt, który na lata zaważy o jakości naszego życia – stał się wojenną sierotą bitwy dwóch plemion. Nikt się za samorządem nie ujmie.
Karty na stół
PiS, który rozdaje ustrojowe karty, widzi tę sytuację tak jak samo jak opozycja. Pora więc mu do kart zajrzeć. Bo zaproponował zmiany fundamentalne. Nie są one uzasadnione jakimś krytycznym stanem samorządu terytorialnego czy patologiami. Fundamentalną zmianą ma być likwidacja jednomandatowych okręgów wyborczych. Pochodzi z nich większość radnych, więc zmiana ma dalekosiężne skutki. Zamiast głosować na konkretnego sąsiada, wyborcy dostaną listy z ugrupowaniami.PiS chce tym ruchem osłabić niezależnych kandydatów, bo nie podoba mu się (jak i innym partiom), że Bezpartyjni wygrywają wszystkie wybory do samorządu od samego jego początku. Partia rządząca liczy na to, że konieczność rejestracji list będzie dla kandydatów na tyle uciążliwa, iż zwrócą się o pomoc do partii. Najlepiej oczywiście do PiS. W ten sposób „dobra zmiana” chce polepszyć słabnący status w terenie przez transfer świeżej, niezależnej krwi. Za jednym zamachem legislacyjnego pióra osłabić konkurenta i podbudować się w gminach.
To, że ten ruch wytnie w pień lokalną i obywatelską aktywność, nad której spadkiem tak płaczą wszyscy politycy, to już są „koszty uzyskania” politycznych celów. A raczej cena za kolejną przewagę w wojnie polsko-polskiej. Obywatelskość zastąpią stany partyjne, które zainfekują poziomy samorządu w sposób systemowy. To grzech kardynalny, te działania ustrojowo mogą upartyjnić samorząd na lata. Profesorowie Kulesza i Regulski, ojcowie założyciele samorządu, przewracają się w grobach. Druga poważna zmiana to zapisy prowadzące do zmniejszenia okręgów wyborczych do sejmików wojewódzkich. Najlepiej (dla politycznego układu) byłoby, aby były trój-, lub w ogóle dwumandatowe. Wyborcy mniejszego zła nie będą mieli dylematów, więc zawsze wygra ktoś z obecnego systemu. Nie wejdzie NIKT TRZECI. Zawężenie okręgów do sejmików będzie na rękę Grzegorzowi Schetynie, bo zmusi innych z „opozycji totalnej” do pójścia do wyborów na warunkach Platformy – tylko PO ma struktury w terenie. Brak „trzeciego” utrwali także pozycję PO i pośrednio jej lidera jako przywódcy opozycji.
Poprawi to sytuację wewnętrzną Schetyny i podratuje notowania PO jako jedynej alternatywy dla PiS. Ale PiS jest gotów zaryzykować koszty takiego ruchu. Jak to działa, pokazuje wykres; widać na nim, że liczba mandatów w okręgach znacząco wpływa na wynik wyborczy. Im mniej mandatów, tym bardziej prawdopodobny podział uszczuplonej puli pomiędzy dwa partyjne plemiona. Nad procesem atomizowania okręgów będą czuwać powiatowi komisarze wyborczy – dziwoląg wprowadzony zmianą w ordynacji. Do wszystkich powiatów ruszą wybrani przez państwo komisarze (wymóg – minimum magister prawa), którzy nie tylko będą czuwali nad przebiegiem wyborów, lecz także według niewiadomych kryteriów, bez możliwości odwołania, jednoosobowo (tak naprawdę chodzi chyba jednak o jedną osobę w Warszawie), zdecydują o kształcie i liczbie mandatów w powiatach. To rzeczywiście będą komisarze. I wykroją takie mapki, że nikt niezależny nie przejdzie. Kolejnym poważnym krokiem jest wprowadzenie nowej zasady zabraniającej kandydowania tej samej osobie na stanowisko prezydenta–burmistrza–wójta i do sejmiku samorządowego [wojewódzkiego – red.]. Do tej pory, jak się komuś powinęła noga w wyborach bezpośrednich na włodarza gminy, mógł przejść na listach do ciał ustawodawczych samorządu. Ta zmiana jest wymierzona właściwie wyłącznie w niezależne komitety, które nie mają pieniędzy na oddzielne kampanie, np. na burmistrza i do sejmiku. Ale ten ruch uderzy rykoszetem w struktury regionalne PiS. Gdy się przeanalizuje rozkład list z poprzednich wyborów, kandydat PiS na prezydenta czy burmistrza miał zawsze jedynkę na listach do rad lub sejmiku. Były to partyjne spadochrony na wypadek niepowodzenia. Bez nich nikt nie podejmie ryzyka, a na kandydatów na burmistrzów oraz prezydentów rozpocznie się łapanka i pójdzie do nich zdesperowany czwarty sort. Terenowi działacze PiS obawiali się tego, dlatego partia poluzowała wcześniejszy postulat totalnego zakazu kandydowania do dwóch struktur. Można będzie kandydować np. na prezydenta i członka rady gminy, ale do sejmiku – już nie.
Czego nie ma
Ciekawa jest analiza, czego nie wprowadził PiS do ordynacji, choć obiecywał (rozważał? straszył?). Plany natrafiły na opór własnego aparatu czy problemy z konstytucją, o której istnieniu boleśnie przypomniał prezydent. Nie ma już zakazu kandydowania dla samorządowców, którzy rządzą drugą kadencję. Zegar zacznie bić dopiero po wyborach w 2018 r. Ruch ten znowu był wymierzony w niezależnych kandydatów, którzy cieszą się poparciem już kilka kadencji. PiS wycofał się, prawdopodobnie widząc niekonstytucyjność działania prawa wstecz. Podobnie jak wycofał się z propozycji bezpośredniego zakazu zgłaszania kandydatów przez organizacje inne niż partyjne. To też byłoby niezgodne z konstytucją, ale cel ten PiS i tak osiągnął w formie pośredniej, gdyż likwidacja JOW -ów oraz zmniejszenie okręgów przynosi niesymetryczną przewagę systemu partyjnego. Czyli upartyjnienie samorządu można sobie załatwić, nie wchodząc w konflikt z konstytucją. Taka to konstytucja.
PiS z opozycją
Zmiany wprowadza PiS, ale to naturalne odruchy obronne całego systemu politycznego. Strony wojny polsko-polskiej są w stanie skoczyć sobie do gardła z najbłahszego powodu, zaryzykują dla poniżenia oponenta wszystko, nawet bezpieczeństwo i integralność kraju. Zgadzają się tylko co do jednego – utrzymują wspólnie zapętlenie ordynacji wyborczych i systemu finansowania partii politycznych tak ściśle, by nikt nowy nie wszedł do gry. To pokazuje przerażającą perspektywę polskiej polityki. Jesteśmy dziś świadkami cudu mniemanego – wielkiej zgody ponad podziałami. Karty rozdaje PiS, ale i on nie protestował, gdy PO za swoich rządów robiła to samo (np. wprowadzając korzystne dla siebie JOW-y w senackich wyborach z roku 2011).
W takim kładzie zawsze któryś z beneficjentów znajdował się na podium. Zwycięzca brał wszystko, ale przegrany mógł za publiczne pieniądze czekać na swoją kolej, liżąc poranioną po wyborach łapę. Dziś mamy kolejną odsłonę legalizacji politycznego „układu zamkniętego”. Totalna opozycja podejrzanie milczy w sprawie ordynacji, ciesząc się, że prezes wyciągnie dla nich kasztany z ognia własnymi rękoma. Zobaczycie państwo, że jak Kaczyński przeprowadzi swoje partyjne ograniczenie, to totalna opozycja będzie protestować jedynie werbalnie. To znaczy – zagłosuje przeciw, ale będzie trzymała kciuki. Jej to się bowiem też opłaca. Gdyby po wyborach do władz weszły silne koalicje regionalnych bezpartyjnych samorządów, trzeba by się było zacząć układać. Jeśli PiS zrealizuje swoje zapowiedzi, to we wszystkich gabinetach partyjnych wystrzelą korki od szampana. System dipolowej wojny pozorowanych antynomii, antyrozwojowe źródło problemów Polski, pozostanie nienaruszony, ba – umocni swoją egzystencję, nabierze bowiem cech ustrojowych.
Wspólnota interesów
Gra się toczy na dwóch poziomach. Pierwszy: polityczny o aspekcie marketingowym. Zarówno PiS, jak i totalnej opozycji, samorząd jest potrzebny tylko po to, by w trakcie wyborów wykazać utrwalenie lub załamanie poparcia dla „dobrej zmiany”. Potem ten trend będzie się chciało po obu stronach wzmocnić lub odwrócić w wyborach do europarlamentu. Wszystko po to, by zdyskontować ten ciąg w najważniejszych wyborach do Sejmu. Drugi poziom – ważniejszy, bo praktyczniejszy dla życia Polaków w małych ojczyznach, to poziom samorządowy. Po zwycięskich wyborach lokalnych każdy z niezależnych samorządowców musi iść po pieniądze do partyjnego marszałka województwa. Tu bowiem zazwyczaj wygrywają partyjne wybory Polaków, którzy swych wybrańców na poziomie wojewódzkim nie znają ani nie kojarzą, więc zawierzają ugrupowaniom, dokonując wyboru wedle busoli wojny polsko-polskiej. Klasa polityczna skupia się na walce o to wąskie, sejmikowe gardło, bo przez nie idą pieniądze. Głównie unijne. A to pieniądze dają władzę. Używane w sejmikach przez koalicję PO-PSL głównie do wzmacniania zależności klienckich, przez PiS będą wykorzystywane do przeczołgiwania gminnych samorządów spoza „dobrej zmiany”, czyli wszystkich minus PiS. Na tej sejmikowej rafie bezpartyjny samorząd, rzeczywisty zwycięzca wyborów, w swoim rozdrobnieniu był rozbijany przez partyjne fale kołyszące polityką.
Ale teraz alternatywa powstała. Jeśli bezpartyjny samorząd się zjednoczy, to ten ustabilizowany i szkodliwy układ pęknie, bo Bezpartyjni wystawią swoje listy do sejmików i – jak wychodzi z sondaży – bez nich żadne z plemion nie sformułuje koalicji. Te wyniki widzi również prezes Kaczyński i stąd jego ruch, by to uniemożliwić. Wydaje się wcale nieryzykowną teza, że obie strony – PiS i totalna opozycja – porozumiały się. Może ich wysłannicy w tej sprawie się nie spotykali, ale nie było po co – wystarczyło spojrzeć sobie w oczy. Schetyna być może liczy na powtórkę scenariusza z 2006 r., gdy PiS, będąc u władzy, zmienił trzy miesiące przed wyborami ordynację samorządową tak, by móc blokować listy w nadziei na sukces koalicji PiS-Samoobrona-LPR. Ten ruch otworzył wtedy drogę do zwycięstwa PO i PSL, których zblokowane na życzenie PiS listy wymiotły partię prezesa Kaczyńskiego z większości samorządów.
Jakie płyną z tego nauki
Po pierwsze, wydaje się, że powinno być wręcz odwrotnie od spodziewanej zmiany PiS. To partie powinny mieć zabroniony start w wyborach samorządowych. Partyjni niech sobie kandydują, ale za swoje, nie za publiczne pieniądze. Dziś naprzeciwko komitetów bezpartyjnych mieszkańców stają partyjne lokalne komitety, wyposażone de facto w pieniądze od swoich bezpartyjnych oponentów – podatników. Każdemu, komu pokazałem korzyści z możliwego odpartyjnienia samorządu, najpierw rzedła mina, że to niemożliwe, ale zaraz potem widać było błysk w oku, że to i możliwe, i skuteczne, i dobre. Ale nie ma co liczyć, że partie same zrezygnują z wpływu na samorząd. Przynosi on władzę najbardziej wyposzczonym lokalnym strukturom partyjnym. Po drugie, charakter zmian jest dowodem na dewastacyjną dla polskiego ustroju łatwość, można rzec dezynwolturę, z jaką partie podchodzą do sprawy ordynacji wyborczej. Pookrągłostołowa historia polityczna Polski właściwie co wybory pokazuje majstrowanie przy ordynacji po to, by wpłynąć na wynik. Wygrywa ten, kto decyduje, jak liczy się głosy. Po wyborach nikt nie będzie zadawał pytań o system proporcjonalny, progi wyborcze czy ilorazy pana D’Hondta. A to te elementy, jak też wspomniane wyżej rozwiązania, są „rzutowane” na badania, z których partii rządzącej wychodzi, przy jakich rozwiązaniach ugra najwięcej. I wprowadza na pięć minut przed wyborami zmiany dla siebie korzystne, by konkurenci nie zdążyli się ogarnąć. Tak instrumentalne traktowanie fundamentu demokracji – woli wyborców – wymagać powinno lepszych ustrojowych barier. Pora skończyć ze zmianami reguł gry tuż przed wyborami. A można, jak widać, zrobić to wyłącznie w nowej konstytucji. Po trzecie, propozycja upartyjnienia państwa mogłaby mieć nieoczekiwany efekt. Nieoczekiwany dla autorów zmian, czego bym im życzył, bo dobrze życzę Polsce. Otóż ruch ten zmusza niezależnych samorządowców do integracji, procesu, który był ustrojowo hamowany. Ruch ten zyska, nieoczekiwanie dla obowiązującego układu, potencjał w skali ogólnopolskiej. I okaże się, że partyjne karpie głosowały za przyspieszeniem świąt Bożego Narodzenia.
Bo pojawia się alternatywa nie na lokalnym, ale ogólnopolskim poziomie. Dzisiejsze zabiegi nad ordynacją do samorządu i jej właściwie odczytany kontekst mogą być kolejnym testem. Nie tylko poparcia dla partyjnych plemion, lecz także poziomu akceptacji, a właściwie społecznej bierności wobec zmian, po których Polska ma się pogrążyć w dipolowej, dwupartyjnej rzeczywistości. Jak w samorządzie zostaną dwie partie, beneficjenci będą zainteresowani rozszerzeniem tego modelu na wybory parlamentarne. I za dwa lata, za pięć dwunasta, zobaczymy zmiany w ordynacji, tym razem parlamentarnej. Okraszone to będzie znów hipokryzją tłumaczenia, że to dla dobra obywateli i ich reprezentowania, dorzuci się trochę o przezroczystych urnach i kamerkach. Znów będziemy rozmawiać o drzewach zamiast o lesie. A nazajutrz obudzimy się w dwupartyjnej Polsce, kołysani przez media, że alternatywy nie ma. Będzie tylko stały stan społecznego wzmożenia, stres i konflikt na takim poziomie, iż wszyscy będą uważali, że wojna polsko-polska jest jedyną formą działalności publicznej i obywatelskiego zaangażowania. g
© Wszelkie prawa zastrzeżone
Autor reprezentuje ruch Bezpartyjni Samorządowcy, stowarzyszenie Samorządna Rzeczpospolita.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.