Sezon, właściciel pensjonatu w Kotlinie Kłodzkiej uwija się w jadalni. Rozstawia na długim stoliku jajka, parówki, sery, nalewa do dzbanka mleko. Wstał nad ranem, żeby przygotować pastę jajeczną i twarożek z rzodkiewkami. Kiedy turyści zajadają śniadanie, on już myśli o obiedzie, a musi jeszcze zrobić zakupy, posprzątać korytarze i toalety, no i pogadać z gośćmi, żeby zapamiętali miłą atmosferę. Wszystko musi zrobić sam. Od roku próbuje zatrudnić kogoś chociaż do sprzątania, nic z tego. – Ludzie z okolicy jeżdżą do pracy w Czechach, to tylko kilka kilometrów stąd, a zarabia się lepiej – mówi. – Do nas przyjeżdżają Ukraińcy, no ale oni stawiają warunki, chcą pracować jak najwięcej, a ja potrzebuję kogoś na kilka godzin dziennie. Na więcej mnie nie stać. Solaris, firma produkująca autobusy do 32 państw na świecie, której sukcesy opisywały nawet zagraniczne gazety, poszukuje pracowników. Na stronie firmy wisi kilkadziesiąt ofert pracy w biurach i fabrykach w Poznaniu, Środzie Wielkopolskiej, Bolechowie, w sumie w pięciu oddziałach w Wielkopolsce. Potrzebne są ręce i głowy do pracy w produkcji, konstrukcji, sprzedaży, marketingu, IT, sekretariacie.
W pakiecie socjal, przyzakładowy żłobek czy kursy językowe. Jednak w firmie trwa właśnie spór zbiorowy. Związki zawodowe domagają się podwyżek, a zarząd mówi, że go na to nie stać. Przewodniczący Komisji Międzyzakładowej Albert Wojtczak nie może mówić o szczegółach – dopóki trwają negocjacje, nie wolno mu. Jednak portal WP.pl oblicza to, czego nie można powiedzieć – chodzi o podwyżkę 300 zł miesięcznie na osobę. A to, jak czytamy, może zachwiać finansami spółki. Bo sukces Solarisa bierze się między innymi stąd, że ma niskie koszty. Produkuje, sprzedaje, zarabia, zatrudnia i chce zatrudniać więcej, ale to nie znaczy, że może podnieść wynagrodzenia o 8 proc. Nawet jeśli w regionie brakuje pracowników. Polski rynek pracy to fenomen. Pracodawcy szukają pracowników, więc wydawałoby się, że ci drudzy mogą dyktować warunki. Mimo to otrzymują jedne z najniższych płac w Europie, a za to nie dostają etatów. W dodatku w wielu małych i większych firmach, zarówno w osiedlowych sklepach, jak i w wielkich korporacjach, wciąż pokutuje przekonanie, że najlepiej zarządza się przez strach. Jeśli więc komuś trafi się lepsza pensja albo etat, to i tak praca kojarzy mu się z opresją, bo panuje w niej fatalna atmosfera albo wymagania są ponad siły. Oficjalnie mamy właśnie rynek pracownika. Bezrobocie systematycznie spada, we wrześniu wynosiło 6,8 proc. Według Ministerstwa Pracy to rekordowo niski wynik, tak dobrze nie było od 1991 r. Jednocześnie według GUS średnia pensja w 2016 r. wynosiła 4050 zł brutto, niecałe 3000 zł na rękę. Trzeba przy tym dodać, że tyle i więcej zarabia 30 proc. pracowników. Mediana, czyli pensja, poniżej której zarabia połowa osób, a druga połowa powyżej niej, wynosi 2350 zł na rękę (dane z 2014 r., nowszych nie ma). Za swoje zarobki przeciętny Polak kupi 47 proc. tego, co przeciętny Europejczyk. Dlaczego im jest tak dobrze, a nam wciąż tak źle? I dlaczego polscy pracownicy nie zbuntują się, nie odmówią pracy za 2 tys. zł miesięcznie, skoro szefowie firm tak bardzo ich potrzebują? Dlaczego to nie pracownik dyktuje warunki, skoro rynek należy do niego?
To nie pracownik dyktuje
Polskie statystyki nie oznaczają, że każdy, kto chce, znajdzie pracę ani że, jak zwykło się ostatnio powtarzać, nie pracuje tylko ten, kto nie chce. – Chodzi o problem popytu na pracę i jej podaży – tłumaczy dalej prof. Ryszard Bugaj. – Pracodawcy nie mogą znaleźć pracowników, bo nie ma takich, jakich oni szukają. W książce „Nie hańbi”, jednej z trzech książek o pracy, które wyszły tej jesieni, autorka Olga Gitkiewicz opisuje przykład Szydłowca, miasta od dekad słynącego z bezrobocia. Teraz właściciele małych zakładów usługowych, knajp czy małych firm w jego okolicach szukają chętnych do pracy, ale nie mogą znaleźć. „Pracodawcy od jakichś dwóch-trzech lat coraz głośniej powtarzają, że nie mogą znaleźć rąk do pracy. To ich zdaniem świadczy o tym, że jest rynek pracownika” – pisze Olga Gitkiewicz. „Pracownicy szydłowieckiego urzędu pracy przyznają, że w ich rejonie praca może nawet rzeczywiście by się znalazła. Tylko za ile? – zastanawiają się zaraz. I jaka? Opowiadają o szefach, którzy zatrudniają na minimalną, a przy wypłacie i tak potrącają dwieście, trzysta złotych, i o przedsiębiorcach, którzy powtarzają swoim pracownikom, że na ich miejsce czeka kilkudziesięciu Ukraińców”. Autorka opisuje też kierowcę z innej częściPolski, który pracując dla dużej sieci handlowej, przy każdej okazji dostaje karę finansową, co sprawia, że jego umówiona pensja jest fikcją. Dlaczego więc pracodawcy, którzy szukają pracowników, wciąż oferują im niskie zarobki i niekorzystne formy zatrudnienia? – Trudno to dopasować do tego marketingowego określenia „rynek pracownika”, prawda? – ironizuje Łukasz Komuda. Tłumaczy: – Pracodawca daje podwyżkę, jeśli może sobie na nią pozwolić lub zostaje do tego przekonany czy przymuszony okolicznościami. Polska stoi małymi firmami. Na 16,5 mln
Bezrobocie mniejsze, ale nie niskie
Na początek warto rozprawić się z tezą o niskim bezrobociu, którym szczyci się Polska. – Jeżeli dzisiejsze wskaźniki porównamy do tych z lat 2003-2004, kiedy bezrobocie wynosiło 20 proc., to wydaje się, że teraz jest ono małe – mówi prof. Ryszard Bugaj, ekonomista i polityk, dawniej przewodniczący Unii Pracy. – Możemy jednak porównać je do wskaźników 3-4 proc., które mają Wielka Brytania, Niemcy czy USA. Wtedy nasze dane nie wydają się już takie dobre. Choć oczywiście redukcja bezrobocia jest faktem. – Wciąż mamy milion osób bezrobotnych i co najmniej 6 mln biernych zawodowo, których przez dekady wysokiego bezrobocia, braki w usługach społecznych i nieustająco niskie wynagrodzenia wypchnęliśmy poza rynek pracy: na wcześniejsze emerytury czy do opieki nad bliskimi, np. chorymi członkami rodziny i dziećmi, dla których brak miejsca w żłobku – dodaje Łukasz Komuda, ekspert rynku pracy z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. – Po drugie nie ma jednego rynku pracy. W każdym regionie jest inaczej. A i tak polskiemu pracownikowi bardziej opłaca się wyjazd do Irlandii czy Niemiec niż do innego miasta w Polsce oddalonego o 150 km. Mimo spadku bezrobocia dla większości pracujących w ciągu ostatnich czterech lat niewiele się zmieniło. Poszukiwani informatycy z wąskich specjalności nie mają wcale dużo lepiej niż wcześniej, a z drugiej strony pracownicy z miejscowości, w których jest jeden duży zakład pracy, dalej czekają na podwyżkę, bo nie mają dokąd odejść.
Jesienny strajk głodowy lekarzy rezydentów w warszawskim szpitalu dziecięcym. Młodzi lekarze na śmieciowych umowach pracują za dużo, bo zarabiają za mało osób pracujących zaledwie 6 mln należy do szczęśliwców, którzy pracują w sektorze przedsiębiorstw zatrudniających co najmniej 10 osób. A to właśnie mniejsze firmy płacą gorzej i rzadziej zapewniają umowę o pracę. Wiele z nich nie zmienia swojej strategii płacowej – jeśli mogą dalej funkcjonować, to starają się przeczekać okres presji płacowej. Ryszard Bugaj mówi też o inercji pracodawców, którzy zatrudniają na śmieciowych warunkach. Podkreśla to słowo: inercja, czyli bezrefleksyjne zachowanie wynikające z nawyku, które nie nadąża za twardymi wynikami ekonomicznymi. Według Bugaja ta postawa będzie się zmieniać, choć powoli. Już teraz widać, że płace nieznacznie wzrosły. – Ale program 500 plus obniża presję na wzrost wynagrodzeń – zauważa.
Część polskich pracodawców naprawdę nie może pozwolić sobie na wyższe płace. – Jesteśmy trochę montownią, a trochę call center i tanim podwykonawcą w branży informatycznej – mówi o polskim rynku pracy Komuda. – To nie jest recepta na kraj, w którym płace będą stopniowo doganiały kraje, do których migrujemy, wspomagając Zachód tanią siłą roboczą. Dodatkowo, większość naszego PKB oraz większość zatrudnienia zapewnia nam sektor usług. I nie są to świetnie wynagradzane usługi finansowe czy konsultingowe, ale fryzjersko-kosmetyczne, budowlano-remontowe, drobny handel i gastronomia. Takie branże, w których konkurencja jest duża, a potencjał rynku wyznaczają dochody obywateli. Czyli musi być tam tanio. Ryszard Bugaj, zauważając, że niskie płace pozwalają na utrzymanie konkurencyjności polskich firm, pyta jednocześnie: – Po co nam taka konkurencyjność? Podnośmy ją raczej wartością dodaną gospodarki.
DLACZEGO PRACOWNICY SIĘ NA TO GODZĄ
Kamil Fejfer, autor drugiej książki o pracy, która miała premierę tej jesieni, opisuje historię Janka, 30-letniego anglisty. „Stara się nie brać pieniędzy od rodziców. Czasami rzeczywiście zdarzają się jakieś kłopoty finansowe, na przykład jest ciężki miesiąc, nieregularne dochody. Jak przyciśnie, to coś pożyczy” – pisze autor. Jego rozmówca uczy języka biznesowego, współpracuje z dużą firmą. Jeszcze niedawno był człowiekiem, który ciągnie stawki w dół – pracował na umowę o dzieło w firmie translatorskiej, która za przetłumaczenie strony tekstu płaciła 17 zł brutto. Nie miało znaczenia, czy tekst jest łatwy, czy skomplikowany, specjalistyczny, stawka zawsze była taka sama, dlatego średnio za godzinę wychodziło kilka złotych. Janek przyjął jednak te warunki bez dyskusji. Nie buntował się, nie żądał więcej. Żeby zarobić, brał więcej zleceń. Bywały więc okresy, że siedział przed komputerem po kilkanaście godzin dziennie, długo w nocy. Po tygodniu takiego maratonu tak bardzo bolały go oczy i szyja, że przed snem, aby złagodzić ból, łykał dwa ketonale i zapijał je wódką. Co w zamian dawały mu maratony? W miesiącach, w których były, mógł zarobić nawet 4 tys. zł. To było dla niego dużo, jednak zdarzało się rzadko. Dlatego Janek udzielał też korepetycji, 30 zł za godzinę. Można brać i 80, ale trzeba mieć opinię dobrego. Janek pracował na nią, przygotowując się do każdej lekcji co najmniej pół godziny. Teraz, pracując dla dużej firmy, dobija do 4 tys. zł bez ketonalu. Jednak, jak pisze Fejfer, „Janek ma 30 lat i nie zaznał jeszcze jednego z podstawowych praw pracownika” – nigdy nie miał umowy o pracę (z wyjątkiem miesiąca na parkingu, zaraz po maturze). Nigdy nie miał płatnego urlopu. Urlop mają za to kursanci, których Janek uczy języka, dlatego w lipcu zarobił 1 tys. zł. Miesiące wakacyjne udaje mu się przeżyć dzięki tłumaczeniom. Wakacje to dla niego czas, kiedy pracuje więcej. W książce „Nie hańbi” jest więcej upiornych opowieści o pracy. Jest w niej historia budowlańca, który zabił się, spadając z rusztowania, ale nikt nie był temu winien. Za bezpieczeństwo pracy teoretycznie odpowiada pracodawca, ale ten budowlaniec oficjalnie nie miał pracodawcy, bo właściciel firmy, dla której pracował, nie podpisał z nim żadnej umowy. W książce są też historie ludzi zatrudnionych w gastronomii, czarnej plamie na dumnym polskim rynku pracownika. Pracują na czarno, warunki ustalają ustnie, a więc są bezsilni, gdy szef je zmienia, dostają kilkaset złotych, resztę mają sobie zarobić na napiwkach. Są pracownicy Amiki we Wronkach, którzy zarabiają płacę minimalną, i nieistniejącej już Almy, w której kasjerka nie wiedziała, jak smakują kapary ani jak długo jeszcze będzie dostawała pensję, bo nikt nie informował załogi, kiedy upadająca firma przestanie działać. Dlaczego polscy pracownicy godzą się na to? Dlaczego nie zbuntują się przeciwko warunkom pracy, które przywołują skojarzenia z XIX-wiecznym kapitalizmem? – To wynika ze słabej siły negocjacyjnej polskiego pracownika – mówi Łukasz Komuda. – Wpłynęło na nią wysokie bezrobocie, które mieliśmy przez większość ostatniego ćwierćwiecza i rodzaj przyzwyczajenia obu stron. Nie tylko pracodawcy, lecz także pracownicy przywykli do tego, że płace nie rosną. A uzwiązkowienie jest jedno z niższych w Europie, wspólne działanie to raczej nie tutaj.
Problem nie kończy się na braku silnych związków zawodowych, sięga głębiej – jakakolwiek walka o prawa pracownicze jest źle widziana. Olga Gitkiewicz przypomina w „Nie hańbi” protest pracowników wegańskiej restauracji Krowarzywa w Warszawie przeciwko typowym dla gastronomii warunkom pracy. Na profilu restauracji na Facebooku pojawiły się wpisy roztrzęsionych z oburzenia młodych ludzi. Nie mogli się nadziwić, że roszczeniowi pracownicy protestują, kiedy to nie oni ryzykują własnym majątkiem, prowadząc biznes, nie oni nie spali po nocach, rozkręcając go, oni tylko pracują. A w ogóle to wiedzieli, co biorą, trzeba było myśleć wcześniej. To emblematyczny przykład kilku zjawisk obecnych w naszych realiach społeczno-gospodarczych – komentuje Łukasz Komuda. – Braku solidarności pomiędzy pracownikami, odruchowej niechęci do osób, które grupowo próbują walczyć o lepsze warunki, i tryumfu neoliberalnego „zmień pracę i weź kredyt”. Czyli nie próbuj zmieniać otoczenia, tylko przenieś się do innego, jeśli trzeba, to nawet za granicę. Po czwarte, przekonania, że sposób prowadzenia biznesu to sprawa wyłącznie właściciela. A przecież zyski właścicieli to niejedyna formuła społeczna, w jakiej funkcjonuje biznes.
Jaka praca, taki świat
Praca to większa część życia, a zła praca nie kończy się nigdy, potrafi nawet się śnić. Dlatego to, w jakiej przebiega atmosferze i co w zamian daje, jest jednym z najważniejszych elementów życia. Trzecia książka o pracy, która wyszła tej jesieni, „To nie jest kraj dla pracowników” Rafała Wosia, pokazuje, że praca nie jest wyłącznie sprawą i kłopotem pracownika. Autor ujmuje zagadnienie w szerokim kontekście, zarówno terytorialnym, bo opisuje Polskę i świat, jak i czasowym, bo sięga do narodzin kapitalizmu, a kończy na tym, co będzie w przyszłości. Przedstawia pracę jako klucz do zrozumienia świata, bo to, jak ją traktujemy, wpływa na to, jaki jest świat. Praca jest podstawowym dobrem człowieka, a podejście do niej jest konsekwencją procesów społecznych i ekonomicznych zachodzących na świecie. Główny wniosek – jeśli nie zmienimy podejścia do pracy, dobiegniemy wkrótce do przepaści. Jesteśmy blisko.
© Wszelkie prawa zastrzeżone
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.