Donaldowi Tuskowi coraz częściej zdarza się spać cztery godziny na dobę
Chyba tylko Jarosław Kaczyński i Kazimierz Marcinkiewicz bezwarunkowo lubili premierostwo. Inni szefowie rządów szybko się przekonywali, że mają mnóstwo ograniczeń i jeszcze więcej obowiązków. Wie to już także Donald Tusk. Otwarcie mówił o tym niedawno podczas spotkania w komisji trójstronnej, gdzie zdradził, że coraz częściej zdarza mu się spać cztery godziny na dobę.
Przepracowanie premierów wynika głównie z tego, że wbrew pozorom nie mają oni zaplecza. Nie mają, bo takie zaplecze rodzi się latami – jak brytyjski gust. Dlatego premier dostaje za dużo informacji (najczęściej bezwartościowych – na czele z tymi z tajnych służb) i jest wciągany w zbyt wiele spraw.
Zamiast podejmować decyzje i przesiewać informacje, urzędnicy zabezpieczają sobie tyły. Poinformowali premiera, więc są kryci. Najczęściej mówią przy tym: „Pan przecież wie najlepiej". Tymczasem powinni znać priorytety szefa rządu i podejmować zgodne z nimi decyzje zamiast niego. Oczywiście poza tymi najważniejszymi. Kiedy obserwuje się różnych amerykańskich prezydentów czy brytyjskich premierów, widać małe różnice w funkcjonowaniu ich gabinetów. Wszystko jest poukładane – nie ma rzucania się od ściany do ściany. To zasługa zaplecza. Nieprzypadkowo Barack Obama już dawno je skompletował.
Zaplecze to swego rodzaju niewidzialna ręka premiera (prezydenta). Nieprzypadkowo używam terminu Adama Smitha, bo zaplecze powinno działać tak, jak niewidzialna ręka rynku. U nas nie działa. Pewnie też dlatego, że wolne rządy funkcjonują dopiero kilkanaście lat, że korpus urzędniczy albo pochodzi z dawnego systemu, albo ma zbyt małe doświadczenie, że urzędnicy nie są lojalni. W takiej sytuacji zaplecze nie rozwiązuje problemów za premiera (to samo odnosi się do prezydenta), lecz przeciwnie – obarcza go własnymi. Urzędnicy (po angielsku civil service) to z definicji słudzy obywateli, w tym obywatela premiera. W rzeczywistości często nie są tymi, którzy obsługują innych, lecz samych siebie. Albo bywają nie sługami, lecz sługusami (ci najbardziej szkodzą swoim szefom).
Donald Tusk mówił kilka lat temu o problemie, jaki stanowi polityczna klasa próżniacza, czyli działacze partii. Wiele wskazuje na to, że znacznie większym problemem jest urzędnicza klasa próżniacza. Jeśli zaplecze szefa rządu (państwa) składa się z przedstawicieli takiej klasy próżniaczej, mało co może dobrze funkcjonować. Wtedy knucie i różne gierki sprawiają wrażenie pracy, a pomysłowość w tym względzie stwarza pozory intelektualnego fermentu. Problemem jest tylko to, że jest to kompletnie jałowe, a dla premiera (prezydenta) i państwa dysfunkcjonalne.
Oddając Czytelnikom całkiem odmieniony tygodnik „Wprost", chcemy być bardzo funkcjonalnym, efektywnym i inspirującym zapleczem. Zarówno intelektualnym i opiniotwórczym, jak i dostarczającym wartościowej rozrywki. Nie chcemy być natomiast dziennikarską klasą próżniaczą. Wszystko to, co było dobre, zachowujemy, ze złych rzeczy rezygnujemy i dodajemy to, co wynika z ducha czasu. Wszystkich Czytelników zapraszamy do interaktywnej lektury.
Przepracowanie premierów wynika głównie z tego, że wbrew pozorom nie mają oni zaplecza. Nie mają, bo takie zaplecze rodzi się latami – jak brytyjski gust. Dlatego premier dostaje za dużo informacji (najczęściej bezwartościowych – na czele z tymi z tajnych służb) i jest wciągany w zbyt wiele spraw.
Zamiast podejmować decyzje i przesiewać informacje, urzędnicy zabezpieczają sobie tyły. Poinformowali premiera, więc są kryci. Najczęściej mówią przy tym: „Pan przecież wie najlepiej". Tymczasem powinni znać priorytety szefa rządu i podejmować zgodne z nimi decyzje zamiast niego. Oczywiście poza tymi najważniejszymi. Kiedy obserwuje się różnych amerykańskich prezydentów czy brytyjskich premierów, widać małe różnice w funkcjonowaniu ich gabinetów. Wszystko jest poukładane – nie ma rzucania się od ściany do ściany. To zasługa zaplecza. Nieprzypadkowo Barack Obama już dawno je skompletował.
Zaplecze to swego rodzaju niewidzialna ręka premiera (prezydenta). Nieprzypadkowo używam terminu Adama Smitha, bo zaplecze powinno działać tak, jak niewidzialna ręka rynku. U nas nie działa. Pewnie też dlatego, że wolne rządy funkcjonują dopiero kilkanaście lat, że korpus urzędniczy albo pochodzi z dawnego systemu, albo ma zbyt małe doświadczenie, że urzędnicy nie są lojalni. W takiej sytuacji zaplecze nie rozwiązuje problemów za premiera (to samo odnosi się do prezydenta), lecz przeciwnie – obarcza go własnymi. Urzędnicy (po angielsku civil service) to z definicji słudzy obywateli, w tym obywatela premiera. W rzeczywistości często nie są tymi, którzy obsługują innych, lecz samych siebie. Albo bywają nie sługami, lecz sługusami (ci najbardziej szkodzą swoim szefom).
Donald Tusk mówił kilka lat temu o problemie, jaki stanowi polityczna klasa próżniacza, czyli działacze partii. Wiele wskazuje na to, że znacznie większym problemem jest urzędnicza klasa próżniacza. Jeśli zaplecze szefa rządu (państwa) składa się z przedstawicieli takiej klasy próżniaczej, mało co może dobrze funkcjonować. Wtedy knucie i różne gierki sprawiają wrażenie pracy, a pomysłowość w tym względzie stwarza pozory intelektualnego fermentu. Problemem jest tylko to, że jest to kompletnie jałowe, a dla premiera (prezydenta) i państwa dysfunkcjonalne.
Oddając Czytelnikom całkiem odmieniony tygodnik „Wprost", chcemy być bardzo funkcjonalnym, efektywnym i inspirującym zapleczem. Zarówno intelektualnym i opiniotwórczym, jak i dostarczającym wartościowej rozrywki. Nie chcemy być natomiast dziennikarską klasą próżniaczą. Wszystko to, co było dobre, zachowujemy, ze złych rzeczy rezygnujemy i dodajemy to, co wynika z ducha czasu. Wszystkich Czytelników zapraszamy do interaktywnej lektury.
Więcej możesz przeczytać w 49/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.