Milionowe dotacje z budżetu państwa i budżetów regionalnych, dopłaty z funduszy Unii Europejskiej - o tym marzą polscy filmowcy. To wszystko mają ich niemieccy koledzy, a i tak ich kino nie liczy się na świecie. Niemieckie i polskie kino dotknęła ta sama choroba. Twórcy chcą robić filmy głównie dla siebie.
Niemieckie kino cierpi na polską chorobę
Milionowe dotacje z budżetu państwa i budżetów regionalnych, dopłaty z funduszy Unii Europejskiej - o tym marzą polscy filmowcy. To wszystko mają ich niemieccy koledzy, a i tak ich kino nie liczy się na świecie. Niemieckie i polskie kino dotknęła ta sama choroba. Twórcy chcą robić filmy głównie dla siebie.
Na zachodzie Europy niemieckie kino kojarzy się z bawarskimi komediami, w których opaśli panowie w skórzanych spodenkach uganiają się za piersiastymi blondynkami. Na wschodzie chyba zawsze będzie kojarzone z podróbkami westernów i serialem kryminalnym "Telefon 110". O tym, że wytwórnia w Babelsbergu w latach międzywojennych była rywalem Hollywood, mało kto pamięta. Dziś reżyserami znad Renu i Łaby nie interesują się nawet rodacy.
Ucieczka od rzeczywistości
Przeciętny Niemiec chodzi do kina dwa razy w roku, ale bynajmniej nie po to, by oglądać rodzime produkcje. Prawie 90 proc. widzów wybiera filmy amerykańskie. Do czołowej dwudziestki niemieckiego box-office'u przebijają się rocznie dwa, trzy obrazy nakręcone w Niemczech. Zwykle - komedie i filmy dla dzieci. Pewnie dlatego najczęściej ekranizowanym autorem jest Erich Kästner, klasyk literatury dziecięcej. Tymczasem żyjący luminarze nowego kina niemieckiego z lat 60. i 70. odcinają już tylko kupony od dawnej sławy - znowu podobnie jak w Polsce. Volker Schlöndorff jest kojarzony prawie wyłącznie z "Blaszanym bębenkiem". Wim Wenders ("Niebo nad Berlinem") niemal każdym nowym filmem udowadnia, że coraz bardziej popada w filmową grafomanię. Werner Herzog przeprowadził się do Ameryki, bo "Niemcy nie kochają swoich poetów". Nikt nie wie, co reżyser "Stroszka" robi w Ameryce, bo o żadnych nowych filmach nie słychać.
W Hollywood świetnie sobie radzą Wolfgang Petersen ("Na linii ognia") i Roland Emmerich ("Dzień Niepodległości"), tyle że ich filmy nie mają nic wspólnego z niemieckim kinem. To twórcy na wskroś amerykańscy. Następców mistrzów z lat 60. i 70. nie widać. Gdy tylko film debiutanta wzbije się ponad przeciętność, media trąbią o narodzinach gwiazdy. Potem okazuje się, że nową nadzieję niemieckiego kina zadowala brylowanie na krajowych festiwalach i że szybko się manieruje. Nadzieja na to, że Tom Tykwer stanie się Kieślowskim pokolenia MTV, zgasła wraz z premierą "Nieba". Niepowodzeniem zakończyły się również próby podbicia świata kostiumowymi widowiskami skleconymi według schematu: naziści plus melodramat plus wątek żydowski równa się sukces ("Odlotowy sekstet" i "Marlena" Josepha Vils-maiera, "Aimée i Jaguar" Maxa Färberböcka).
NRD-owski raj utracony
Największą zmorą kina naszych zachodnich sąsiadów są reżyserzy o temperamencie publicystów, którzy nieustannie bombardują ziomków opowieściami o bezrobotnych zarażonych wirusem HIV, neofaszystach i pensjonariuszach zakładów karnych. Akcja zwykle rozgrywa się we wschodnich landach, świeżo dotkniętych plagą kapitalizmu. Kropkę nad i postawił Leander Haussmann w "Słonecznej alei", przywołując obraz NRD jako azylu młodocianych kontestatorów, krainę socjalistycznej szczęśliwości.
Nic dziwnego, że Niemcy, wystarczająco przygnębieni sytuacją gospodarczą, wolą oglądać komedie. Kłopot w tym, że teutońskie poczucie humoru nie znajduje zrozumienia za granicą. Przebój roku 1994 - "Mężczyzna - przedmiot pożądania" Sönke Wortmann, pieprzna historyjka o kelnerze casanowie szukającym schronienia wśród gejów - u nas przeszedł bez echa. Oby ten sam los nie spotkał komediowego westernu "But Manitu" Michaela Herbiga (polska premiera 21 lutego), który w Niemczech obejrzało 11 mln widzów. W filmie śmieszą głównie dialogi wygłaszane w bawarskim dialekcie oraz cytaty z filmów o Winnetou, na których wychowało się kilka pokoleń Niemców.
Trzaskalski kontra Hirschbiegel
W Polsce za objawienie uznano sentymentalny obraz Piotra Trzaskalskiego "Edi", w Niemczech podobnie potraktowano "Eksperyment" Olivera Hirschbiegela, najlepszy niemiecki film 2001 r. To dreszczowiec, którego akcja rozgrywa się w laboratorium naukowym przerobionym na więzienie. Dwunastu wyselekcjonowanych mężczyzn odgrywa role więźniów, ośmiu - strażników. Podobnie jak podczas eksperymentu przeprowadzonego przez amerykańskich socjologów w 1971 r. sytuacja wymyka się spod kontroli. Niegroźni dziwacy stają się potworami, kiedy mają władzę.
"Eksperyment" zebrał wiele nagród na festiwalach, ale nominacji do Oscara nie zdobył. Wiadomo już, że ta sztuka uda się Caroline Link, reżyserce filmu "Nigdzie w Afryce", opowiadającego o żydowskiej rodzinie z Wrocławia, która ucieka przed Hitlerem do Kenii.
Pojawienie się takich filmów, jak "Eksperyment" i "Nigdzie w Afryce", zapewne umocni zwolenników obecnego systemu finasowania kina w Niemczech. A jest on nadal korzystny dla tamtejszych twórców. Państwowy Instytut Wspierania Produkcji Filmowej (FFA) dysponuje rocznym budżetem w wysokości 61 mln euro. Każdy film otrzymuje pół miliona euro dotacji, a jeśli się udowodni, że projekt jest "ważny dla kultury narodowej", można uzyskać więcej. FFA nie jest zresztą jedynym sponsorem. Przeciętny budżet niemieckiego filmu wynosi 4 mln euro, czyli ponad 16 mln zł. W Polsce za taką sumę robi się superprodukcje.
W 2002 r. w Niemczech nakręcono 84 filmy. Tylko o dwóch z nich można powiedzieć, że są udane. Pozostałe to buble. Gdyby w Polsce w równym stopniu rozpieszczać filmowców, efekt byłby podobny. Jak to dobrze, że nas na to nie stać.
Milionowe dotacje z budżetu państwa i budżetów regionalnych, dopłaty z funduszy Unii Europejskiej - o tym marzą polscy filmowcy. To wszystko mają ich niemieccy koledzy, a i tak ich kino nie liczy się na świecie. Niemieckie i polskie kino dotknęła ta sama choroba. Twórcy chcą robić filmy głównie dla siebie.
Na zachodzie Europy niemieckie kino kojarzy się z bawarskimi komediami, w których opaśli panowie w skórzanych spodenkach uganiają się za piersiastymi blondynkami. Na wschodzie chyba zawsze będzie kojarzone z podróbkami westernów i serialem kryminalnym "Telefon 110". O tym, że wytwórnia w Babelsbergu w latach międzywojennych była rywalem Hollywood, mało kto pamięta. Dziś reżyserami znad Renu i Łaby nie interesują się nawet rodacy.
Ucieczka od rzeczywistości
Przeciętny Niemiec chodzi do kina dwa razy w roku, ale bynajmniej nie po to, by oglądać rodzime produkcje. Prawie 90 proc. widzów wybiera filmy amerykańskie. Do czołowej dwudziestki niemieckiego box-office'u przebijają się rocznie dwa, trzy obrazy nakręcone w Niemczech. Zwykle - komedie i filmy dla dzieci. Pewnie dlatego najczęściej ekranizowanym autorem jest Erich Kästner, klasyk literatury dziecięcej. Tymczasem żyjący luminarze nowego kina niemieckiego z lat 60. i 70. odcinają już tylko kupony od dawnej sławy - znowu podobnie jak w Polsce. Volker Schlöndorff jest kojarzony prawie wyłącznie z "Blaszanym bębenkiem". Wim Wenders ("Niebo nad Berlinem") niemal każdym nowym filmem udowadnia, że coraz bardziej popada w filmową grafomanię. Werner Herzog przeprowadził się do Ameryki, bo "Niemcy nie kochają swoich poetów". Nikt nie wie, co reżyser "Stroszka" robi w Ameryce, bo o żadnych nowych filmach nie słychać.
W Hollywood świetnie sobie radzą Wolfgang Petersen ("Na linii ognia") i Roland Emmerich ("Dzień Niepodległości"), tyle że ich filmy nie mają nic wspólnego z niemieckim kinem. To twórcy na wskroś amerykańscy. Następców mistrzów z lat 60. i 70. nie widać. Gdy tylko film debiutanta wzbije się ponad przeciętność, media trąbią o narodzinach gwiazdy. Potem okazuje się, że nową nadzieję niemieckiego kina zadowala brylowanie na krajowych festiwalach i że szybko się manieruje. Nadzieja na to, że Tom Tykwer stanie się Kieślowskim pokolenia MTV, zgasła wraz z premierą "Nieba". Niepowodzeniem zakończyły się również próby podbicia świata kostiumowymi widowiskami skleconymi według schematu: naziści plus melodramat plus wątek żydowski równa się sukces ("Odlotowy sekstet" i "Marlena" Josepha Vils-maiera, "Aimée i Jaguar" Maxa Färberböcka).
NRD-owski raj utracony
Największą zmorą kina naszych zachodnich sąsiadów są reżyserzy o temperamencie publicystów, którzy nieustannie bombardują ziomków opowieściami o bezrobotnych zarażonych wirusem HIV, neofaszystach i pensjonariuszach zakładów karnych. Akcja zwykle rozgrywa się we wschodnich landach, świeżo dotkniętych plagą kapitalizmu. Kropkę nad i postawił Leander Haussmann w "Słonecznej alei", przywołując obraz NRD jako azylu młodocianych kontestatorów, krainę socjalistycznej szczęśliwości.
Nic dziwnego, że Niemcy, wystarczająco przygnębieni sytuacją gospodarczą, wolą oglądać komedie. Kłopot w tym, że teutońskie poczucie humoru nie znajduje zrozumienia za granicą. Przebój roku 1994 - "Mężczyzna - przedmiot pożądania" Sönke Wortmann, pieprzna historyjka o kelnerze casanowie szukającym schronienia wśród gejów - u nas przeszedł bez echa. Oby ten sam los nie spotkał komediowego westernu "But Manitu" Michaela Herbiga (polska premiera 21 lutego), który w Niemczech obejrzało 11 mln widzów. W filmie śmieszą głównie dialogi wygłaszane w bawarskim dialekcie oraz cytaty z filmów o Winnetou, na których wychowało się kilka pokoleń Niemców.
Trzaskalski kontra Hirschbiegel
W Polsce za objawienie uznano sentymentalny obraz Piotra Trzaskalskiego "Edi", w Niemczech podobnie potraktowano "Eksperyment" Olivera Hirschbiegela, najlepszy niemiecki film 2001 r. To dreszczowiec, którego akcja rozgrywa się w laboratorium naukowym przerobionym na więzienie. Dwunastu wyselekcjonowanych mężczyzn odgrywa role więźniów, ośmiu - strażników. Podobnie jak podczas eksperymentu przeprowadzonego przez amerykańskich socjologów w 1971 r. sytuacja wymyka się spod kontroli. Niegroźni dziwacy stają się potworami, kiedy mają władzę.
"Eksperyment" zebrał wiele nagród na festiwalach, ale nominacji do Oscara nie zdobył. Wiadomo już, że ta sztuka uda się Caroline Link, reżyserce filmu "Nigdzie w Afryce", opowiadającego o żydowskiej rodzinie z Wrocławia, która ucieka przed Hitlerem do Kenii.
Pojawienie się takich filmów, jak "Eksperyment" i "Nigdzie w Afryce", zapewne umocni zwolenników obecnego systemu finasowania kina w Niemczech. A jest on nadal korzystny dla tamtejszych twórców. Państwowy Instytut Wspierania Produkcji Filmowej (FFA) dysponuje rocznym budżetem w wysokości 61 mln euro. Każdy film otrzymuje pół miliona euro dotacji, a jeśli się udowodni, że projekt jest "ważny dla kultury narodowej", można uzyskać więcej. FFA nie jest zresztą jedynym sponsorem. Przeciętny budżet niemieckiego filmu wynosi 4 mln euro, czyli ponad 16 mln zł. W Polsce za taką sumę robi się superprodukcje.
W 2002 r. w Niemczech nakręcono 84 filmy. Tylko o dwóch z nich można powiedzieć, że są udane. Pozostałe to buble. Gdyby w Polsce w równym stopniu rozpieszczać filmowców, efekt byłby podobny. Jak to dobrze, że nas na to nie stać.
Hity dekady |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 5/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.