Kobiety coraz częściej przekazują mężczyznom przesłanie: uczyń mnie szczęśliwą, resztę zapewnię sobie sama
Młode kobiety uprawiają dziś seks o wiele rzadziej niż ich matki w latach pięćdziesiątych - informują, powołując się na amerykańskie badania, dziennikarze serwisu BBC News. Naukowcy tłumaczą ten fakt zmianą trybu życia kobiet, godzeniem przez nie zajęć domowych z zarabianiem pieniędzy, częstszym oglądaniem telewizji itd. Są bardziej zmęczone i nic w tym dziwnego, że gdy dzień chyli się ku końcowi, to chce się im już tylko spać. Nic więcej. Przyznam jednak, że zdziwiłam się, gdy w naukowej diagnozie wśród obiektywnych przyczyn rzadszych harców w sypialni nie znalazłam krótkiego słowa "nie". Słowa wypowiadanego przez kobiety, które - w odróżnieniu od swoich babek i matek - wreszcie wywalczyły sobie do niego prawo. Nie boją się odmówić, nie muszą udawać, że boli je głowa, i śmiało zadają kłam mitowi, że z ukochanym mężczyzną ma się ochotę na seks zawsze i wszędzie. Otóż nie ma się.
To sypialniane posłuszeństwo, które na szczęście zaczyna się stawać pustym pojęciem, amerykańska seksuolog Shere Hite nazwała kiedyś małżeńską prostytucją - żona idzie do łóżka z własnym mężem, a ten nie zapomni, że w czasie nadchodzącej wiosny małżonka chce paradować w nowym płaszczyku. Wszystko gra. Stan seksualnej gotowości bywał i bywa również wielokrotnie wykorzystywany jako karta przetargowa przez same kobiety. W ten sposób rywalizowały i rywalizują między sobą o względy mężczyzny. Przecież to ja jestem lepszą kochanką od niej - argumentowały i argumentują.
Ten sam serwis BBC podaje, że za dziesięć lat prawie 40 proc. kobiet na świecie będzie żyło samotnie. No, ale skoro przy mężczyźnie nie zatrzyma ich nawet seks, to czemu się tu dziwić. Rany boskie, w głowie się tym kobietom poprzewracało. Same już nie wiedzą, czego chcą. Nic bardziej mylnego, otóż wiedzą. Uczyń mnie szczęśliwą, a resztę zapewnię sobie sama - to ich mantra. Obiektywnie mówiąc, taka kobieca samowystarczalność musi być straszna dla każdego mężczyzny, który na dodatek nie jest samowystarczalny. Kto wypierze, wyprasuje, ugotuje i utuli?
Nie chodzi o seks ani o obietnice złotej obrączki na palcu, ale o to, żeby mieć z kim pogadać i żeby ten ktoś, czyli mężczyzna, przyniósł węgiel w mroźne dni - mówi do kamery uczestniczka amerykańskiego talk-show. Wtóruje jej feministka Germaine Greer, chociaż z nieco inną, ale równie wywrotową diagnozą. Otóż każdemu z nas - bez względu na płeć, ale ze względu na użyteczność - przydałby się ktoś taki jak żona. Nikt natomiast nie potrzebuje już męża.
A co z tym węglem, z nazwiskiem dla dziecka, z poczuciem bezpieczeństwa? Jest takie plemię mieszkające na obrzeżach pustyni Kalahari, w którym "od zawsze" ćwiczy się bardzo wyemancypowany scenariusz bycia kobiety z mężczyzną. Córki zamożnych ojców nie spieszą się z zamążpójściem, wolą jak najdłużej mieszkać z rodzicami. Ci z kolei przystają na to, by - zamiast wychodzić za mąż za kogoś z sąsiedniej wioski - znajdowały sobie kochanka na miejscu. Kiedy zaś rodzi się dziecko, to i tak wszystko zostaje w rodzinie. A nazwisko? Niemowlę przyjmuje je po dziadku.
Manfred Hassebrauck, profesor psychologii Uniwersytetu w Duisburgu, jest przekonany, że młode kobiety w tym zrywaniu małżeńskich łańcuchów pójdą jeszcze dalej i już dziś są w stanie poślubić kogoś, kto ma od nich niższe wykształcenie. Te poniżej trzydziestki wkrótce zaakceptują fakt, że ich partnerzy będą zarabiali o wiele mniej od nich. Ani seks, ani przyrzeczenie ślubu, ani wykształcenie - to musi być straszne dla mężczyzny. A na dodatek, gdzie się nie rozejrzy, to same Zosie samosie.
Na nic pocieszenia, na nic mądrość płynąca ze słów Henry'ego Mailera, znawcy tematu, który przekonywał, że małżeństwo to jedno wielkie rozczarowanie. "Już po trzech dniach małżeńskiej sielanki mężczyźnie otwierają się oczy".
Także z socjologicznych obserwacji wynika, że tuż po ślubie to właśnie mężczyźni, a nie kobiety "tracą na zadowoleniu". Kobiety do takiego stanu dochodzą dopiero po sześciu latach. Również badania przeprowadzone przez amerykańskich psychologów na grupie sześciu tysięcy osób dowodzą, że różnice między stanem wolnym a małżeńskim przede wszystkim zauważają mężczyźni. Po co się więc pchać tam, gdzie ani się nie jest mile widzianym, ani atmosfery nie ma odpowiedniej? Są plusy.
Okazuje się, że nawet najgorsze małżeństwo wychodzi mężczyźnie na korzyść. Mąż bowiem znajduje się pod nieustanną obserwacją domowego lekarza - żony, a ta, jak wiadomo, nie znosi, gdy pacjent nadużywa alkoholu i pali na balkonie. Na jego talerzu też - częściej niż na talerzu kolegi kawalera - lądują jarzyny i owoce, a jeśli kotlety, to tylko smażone na oliwie. Śmiertelność wśród żonatych mężczyzn jest trzy razy niższa niż wśród nieżonatych.
Jak więc przekonać (i to dla własnego dobra) wyemancypowane panny do ślubu, gdy ani seks, ani status, ani zarobki nie robią dostatecznie dużego wrażenia? Może posłuchać babci Zsa Zsy Gabor, która mawiała, że facet z prawdziwie wielkim kontem nie może być nieatrakcyjny. Można za niego wyjść i nawet "nie" w sypialni już się tak nie ciśnie na usta.
To sypialniane posłuszeństwo, które na szczęście zaczyna się stawać pustym pojęciem, amerykańska seksuolog Shere Hite nazwała kiedyś małżeńską prostytucją - żona idzie do łóżka z własnym mężem, a ten nie zapomni, że w czasie nadchodzącej wiosny małżonka chce paradować w nowym płaszczyku. Wszystko gra. Stan seksualnej gotowości bywał i bywa również wielokrotnie wykorzystywany jako karta przetargowa przez same kobiety. W ten sposób rywalizowały i rywalizują między sobą o względy mężczyzny. Przecież to ja jestem lepszą kochanką od niej - argumentowały i argumentują.
Ten sam serwis BBC podaje, że za dziesięć lat prawie 40 proc. kobiet na świecie będzie żyło samotnie. No, ale skoro przy mężczyźnie nie zatrzyma ich nawet seks, to czemu się tu dziwić. Rany boskie, w głowie się tym kobietom poprzewracało. Same już nie wiedzą, czego chcą. Nic bardziej mylnego, otóż wiedzą. Uczyń mnie szczęśliwą, a resztę zapewnię sobie sama - to ich mantra. Obiektywnie mówiąc, taka kobieca samowystarczalność musi być straszna dla każdego mężczyzny, który na dodatek nie jest samowystarczalny. Kto wypierze, wyprasuje, ugotuje i utuli?
Nie chodzi o seks ani o obietnice złotej obrączki na palcu, ale o to, żeby mieć z kim pogadać i żeby ten ktoś, czyli mężczyzna, przyniósł węgiel w mroźne dni - mówi do kamery uczestniczka amerykańskiego talk-show. Wtóruje jej feministka Germaine Greer, chociaż z nieco inną, ale równie wywrotową diagnozą. Otóż każdemu z nas - bez względu na płeć, ale ze względu na użyteczność - przydałby się ktoś taki jak żona. Nikt natomiast nie potrzebuje już męża.
A co z tym węglem, z nazwiskiem dla dziecka, z poczuciem bezpieczeństwa? Jest takie plemię mieszkające na obrzeżach pustyni Kalahari, w którym "od zawsze" ćwiczy się bardzo wyemancypowany scenariusz bycia kobiety z mężczyzną. Córki zamożnych ojców nie spieszą się z zamążpójściem, wolą jak najdłużej mieszkać z rodzicami. Ci z kolei przystają na to, by - zamiast wychodzić za mąż za kogoś z sąsiedniej wioski - znajdowały sobie kochanka na miejscu. Kiedy zaś rodzi się dziecko, to i tak wszystko zostaje w rodzinie. A nazwisko? Niemowlę przyjmuje je po dziadku.
Manfred Hassebrauck, profesor psychologii Uniwersytetu w Duisburgu, jest przekonany, że młode kobiety w tym zrywaniu małżeńskich łańcuchów pójdą jeszcze dalej i już dziś są w stanie poślubić kogoś, kto ma od nich niższe wykształcenie. Te poniżej trzydziestki wkrótce zaakceptują fakt, że ich partnerzy będą zarabiali o wiele mniej od nich. Ani seks, ani przyrzeczenie ślubu, ani wykształcenie - to musi być straszne dla mężczyzny. A na dodatek, gdzie się nie rozejrzy, to same Zosie samosie.
Na nic pocieszenia, na nic mądrość płynąca ze słów Henry'ego Mailera, znawcy tematu, który przekonywał, że małżeństwo to jedno wielkie rozczarowanie. "Już po trzech dniach małżeńskiej sielanki mężczyźnie otwierają się oczy".
Także z socjologicznych obserwacji wynika, że tuż po ślubie to właśnie mężczyźni, a nie kobiety "tracą na zadowoleniu". Kobiety do takiego stanu dochodzą dopiero po sześciu latach. Również badania przeprowadzone przez amerykańskich psychologów na grupie sześciu tysięcy osób dowodzą, że różnice między stanem wolnym a małżeńskim przede wszystkim zauważają mężczyźni. Po co się więc pchać tam, gdzie ani się nie jest mile widzianym, ani atmosfery nie ma odpowiedniej? Są plusy.
Okazuje się, że nawet najgorsze małżeństwo wychodzi mężczyźnie na korzyść. Mąż bowiem znajduje się pod nieustanną obserwacją domowego lekarza - żony, a ta, jak wiadomo, nie znosi, gdy pacjent nadużywa alkoholu i pali na balkonie. Na jego talerzu też - częściej niż na talerzu kolegi kawalera - lądują jarzyny i owoce, a jeśli kotlety, to tylko smażone na oliwie. Śmiertelność wśród żonatych mężczyzn jest trzy razy niższa niż wśród nieżonatych.
Jak więc przekonać (i to dla własnego dobra) wyemancypowane panny do ślubu, gdy ani seks, ani status, ani zarobki nie robią dostatecznie dużego wrażenia? Może posłuchać babci Zsa Zsy Gabor, która mawiała, że facet z prawdziwie wielkim kontem nie może być nieatrakcyjny. Można za niego wyjść i nawet "nie" w sypialni już się tak nie ciśnie na usta.
Więcej możesz przeczytać w 5/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.