Nowa formuła Unii Europejskiej nie uczyni z mniejszych państw członków drugiej kategorii
Piotr Nowina-Konopka
"Europa nie będzie ani federacją, ani luźnym związkiem niezależnych narodów. Będzie czymś pośrednim"
Valéry Giscard d'Estaing
Debatę Konwentu zaostrzyło wspólne wystąpienie prezydenta Chiraca i kanclerza Schrödera. Zaproponowali oni rozwiązanie alternatywne wobec półrocznej rotacyjnej prezydencji. Zgodnie z ich propozycją, w rozszerzonej UE niezależnie od przewodniczącego komisji (obecnie jest nim Romano Prodi) szefowie rządów państw członkowskich powoływaliby na kilkuletnią kadencję przewodniczącego Rady UE, który reprezentowałby wspólnotę na zewnątrz. Byłyby numerem 1 Europy, a więc ogólnoeuropejskim odpowiednikiem prezydenta narodowego. Chirac i Schröder zaproponowali zarazem powołanie europejskiego ministra spraw zagranicznych, łączącego kompetencje sekretarza Rady UE Javiera Solany i komisarza ds. międzynarodowych Chrisa Pattena. Ten duet na razie współgra jedynie dzięki wzajemnym wysiłkom, by nie wchodzić sobie w paradę, i - rzecz jasna - nadal nie można odpowiedzieć na dramatyczne pytanie Kissingera o numer telefonu do ministra spraw zagranicznych Europy. Chyba żeby posadzić ich przy wspólnym dwuosobowym biurku z jednym telefonem, jak zrobiono w wypadku kapitanów Republiki San Marino...
Inicjatywa powołania ministra spraw zagranicznych zyskała dość powszechne uznanie. Sprzeciw wywołała natomiast propozycja "prezydencka". Uznano najpierw, że podwójna prezydentura - Rady UE i Komisji Europejskiej - pogłębiłaby niejasności dotyczące systemu podejmowania decyzji w unii. Drugi obok szefa komisji prezydent z pewnością nie przyczyniłby się do wyklarowania systemu instytucjonalnego wspólnoty. Dodatkowe wątpliwości wzbudziło to, czy osoba powoływana zapewne spośród urzędujących szefów rządów państw członkowskich nie musiałaby przez kilka lat pracować na dwóch etatach. Dzisiaj czynią tak szefowie państw lub rządów krajów, które przejmują rotacyjną prezydencję w unii. Wiadomo, że te obowiązki właściwie zmuszają państwo do swoistego zamrożenia na pół roku własnej polityki. Chyba że sprawowanie prezydencji zostanie potraktowane bardziej jako okazja do podreperowania interesów własnego kraju niż jako przejęcie roli bezstronnego reprezentanta wszystkich członków.
W tym miejscu należy z uznaniem uchylić kapelusza przed zakończoną niedawno prezydencją duńską. Kraj należący do grupy "małych" państw z powodzeniem nawiązał do najlepszych tradycji i wyszedł poza horyzont partykularnych interesów. Wielka w tym osobista zasługa premiera Rassmusena, który w zgodnej opinii obserwatorów ujawnił w wyjątkowo trudnej sytuacji talent bezstronnego i profesjonalnego mediatora. Tak wysoka ocena nie zawsze była udziałem jego poprzedników. Niektóre prezydencje sprawowane przez kraje małe lub średnie uznano za mierne, inne - sprawowane przez kraje z grupy "wielkich" - obwiniano o stronniczość i wykorzystywanie okazji do realizacji własnych interesów.
Drugim argumentem przeciw propozycji "prezydenckiej" była obawa, że przyjęcie projektu Chirac-Schröder pozbawiłoby szansy sprawowania prezydencji Rady UE każdy kraj, który nie jest Francją, Niemcami, Wielką Brytanią i ewentualnie Włochami. Premier Rassmusen także w tej sprawie wyraził jednoznaczny sprzeciw, stając w obronie krajów średnich i małych.
Przybyły niedawno do Polski przewodniczący Konwentu Giscard d'Estaing szybko wyciągnął - zdaje się - wnioski z krytyki propozycji francusko-niemieckiej. Zapowiedział, że Konwent nie zmieni generalnej równowagi między instytucjami i że będzie się trzymał zasady, dzięki której Rada UE pozostanie głosem państw członkowskich, Parlament Europejski głosem narodów, a Komisja Europejska rzecznikiem interesu ogólnoeuropejskiego. My zaś możemy się czuć upewnieni, że nowa formuła unii nie uczyni z mniejszych państw członków drugiej kategorii.
Piotr Nowina-Konopka
"Europa nie będzie ani federacją, ani luźnym związkiem niezależnych narodów. Będzie czymś pośrednim"
Valéry Giscard d'Estaing
Debatę Konwentu zaostrzyło wspólne wystąpienie prezydenta Chiraca i kanclerza Schrödera. Zaproponowali oni rozwiązanie alternatywne wobec półrocznej rotacyjnej prezydencji. Zgodnie z ich propozycją, w rozszerzonej UE niezależnie od przewodniczącego komisji (obecnie jest nim Romano Prodi) szefowie rządów państw członkowskich powoływaliby na kilkuletnią kadencję przewodniczącego Rady UE, który reprezentowałby wspólnotę na zewnątrz. Byłyby numerem 1 Europy, a więc ogólnoeuropejskim odpowiednikiem prezydenta narodowego. Chirac i Schröder zaproponowali zarazem powołanie europejskiego ministra spraw zagranicznych, łączącego kompetencje sekretarza Rady UE Javiera Solany i komisarza ds. międzynarodowych Chrisa Pattena. Ten duet na razie współgra jedynie dzięki wzajemnym wysiłkom, by nie wchodzić sobie w paradę, i - rzecz jasna - nadal nie można odpowiedzieć na dramatyczne pytanie Kissingera o numer telefonu do ministra spraw zagranicznych Europy. Chyba żeby posadzić ich przy wspólnym dwuosobowym biurku z jednym telefonem, jak zrobiono w wypadku kapitanów Republiki San Marino...
Inicjatywa powołania ministra spraw zagranicznych zyskała dość powszechne uznanie. Sprzeciw wywołała natomiast propozycja "prezydencka". Uznano najpierw, że podwójna prezydentura - Rady UE i Komisji Europejskiej - pogłębiłaby niejasności dotyczące systemu podejmowania decyzji w unii. Drugi obok szefa komisji prezydent z pewnością nie przyczyniłby się do wyklarowania systemu instytucjonalnego wspólnoty. Dodatkowe wątpliwości wzbudziło to, czy osoba powoływana zapewne spośród urzędujących szefów rządów państw członkowskich nie musiałaby przez kilka lat pracować na dwóch etatach. Dzisiaj czynią tak szefowie państw lub rządów krajów, które przejmują rotacyjną prezydencję w unii. Wiadomo, że te obowiązki właściwie zmuszają państwo do swoistego zamrożenia na pół roku własnej polityki. Chyba że sprawowanie prezydencji zostanie potraktowane bardziej jako okazja do podreperowania interesów własnego kraju niż jako przejęcie roli bezstronnego reprezentanta wszystkich członków.
W tym miejscu należy z uznaniem uchylić kapelusza przed zakończoną niedawno prezydencją duńską. Kraj należący do grupy "małych" państw z powodzeniem nawiązał do najlepszych tradycji i wyszedł poza horyzont partykularnych interesów. Wielka w tym osobista zasługa premiera Rassmusena, który w zgodnej opinii obserwatorów ujawnił w wyjątkowo trudnej sytuacji talent bezstronnego i profesjonalnego mediatora. Tak wysoka ocena nie zawsze była udziałem jego poprzedników. Niektóre prezydencje sprawowane przez kraje małe lub średnie uznano za mierne, inne - sprawowane przez kraje z grupy "wielkich" - obwiniano o stronniczość i wykorzystywanie okazji do realizacji własnych interesów.
Drugim argumentem przeciw propozycji "prezydenckiej" była obawa, że przyjęcie projektu Chirac-Schröder pozbawiłoby szansy sprawowania prezydencji Rady UE każdy kraj, który nie jest Francją, Niemcami, Wielką Brytanią i ewentualnie Włochami. Premier Rassmusen także w tej sprawie wyraził jednoznaczny sprzeciw, stając w obronie krajów średnich i małych.
Przybyły niedawno do Polski przewodniczący Konwentu Giscard d'Estaing szybko wyciągnął - zdaje się - wnioski z krytyki propozycji francusko-niemieckiej. Zapowiedział, że Konwent nie zmieni generalnej równowagi między instytucjami i że będzie się trzymał zasady, dzięki której Rada UE pozostanie głosem państw członkowskich, Parlament Europejski głosem narodów, a Komisja Europejska rzecznikiem interesu ogólnoeuropejskiego. My zaś możemy się czuć upewnieni, że nowa formuła unii nie uczyni z mniejszych państw członków drugiej kategorii.
Więcej możesz przeczytać w 5/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.