To byłby ewenement na skalę światową, gdyby aktualny piłkarski mistrz kraju, Śląsk Wrocław, zbankrutował, a to właśnie klubowi grozi. W ostatni czwartek władze Wrocławia przekazały mu 2 mln zł i zapowiedziały, że do klubowej kasy nie dołożą już ani złotówki więcej. Jeśli w najbliższych dniach miasto, które jest mniejszościowym udziałowcem, nie dogada się z właścicielem klubu Zygmuntem Solorzem-Żakiem, Śląsk Wrocław najprawdopodobniej złoży w sądzie wniosek o ogłoszenie upadłości. Mistrz Polski, który gra na pięknym, wybudowanym na Euro stadionie, to tylko jeden z klubów piłkarskich mających problemy. Koniec z końcem ledwo wiążą prawie wszyscy w Ekstraklasie. Od miesięcy kłopoty finansowe przeżywa potężna kiedyś Wisła Kraków.
Polonia Warszawa urządziła zimową wyprzedaż piłkarzy, a tym, którzy zostali, nie płaci pensji. W mniejszych klubach sytuacja jest jeszcze gorsza. Właściciele, którzy liczyli na to, że boom na futbol wywołany Euro 2012 przełoży się na ich dochody, ledwo wiążą koniec z końcem. Przetrwać mogą dzięki bukmacherom. Według naszych informacji w sejmowej komisji sportu trwają właśnie prace nad zmianą ustawy hazardowej. Na całym świecie branża hazardowa to główny sponsor klubów. U nas bukmacherzy reklamować się nie mogą, więc sport nie dostaje od nich ani złotówki. Do tej pory politycy z hazardem chcieli tylko walczyć. Co sprawiło, że chcą zmieniać prawo? Według naszych informacji to zasługa Zbigniewa Bońka, który jeszcze zanim został prezesem PZPN, głośno krytykował polskie prawo hazardowe.
– Bo to absurd, że w kraju są firmy, które robią wielki interes, ale ani polskie państwo, ani polski sport nie mają z tego nawet złotówki. Gdyby prawo obligowało je do rejestrowania się na terenie naszego kraju, zarabialiby na tym wszyscy. Dzięki temu mielibyśmy sponsorów w Ekstraklasie, w żużlu itd. Można byłoby stworzyć cały fundusz wspierający polski sport – tłumaczy w rozmowie z „Wprost” Boniek.
Nasza ustawa dotycząca hazardu też jest jedną z najbardziej restrykcyjnych w Europie, a w dodatku nie do końca jest zgodna z europejskimi standardami. To wcale nie wynik edukacyjnych skłonności państwa do walki ze zgubnym nałogiem, w który mogą popaść obywatele, tylko skutek największej afery politycznej w czasach rządów PO. Kiedy w październiku 2009 r. na jaw wyszły rozmowy lobby hazardowego ze Zbigniewem Chlebowskim, w trybie ekspresowym uchwalono ustawę mającą ograniczyć w Polsce hazard jedynie do kasyn. Ustawa miała być parasolem ochronnym dla rządu i została napisana na kolanie. Efekt jest taki, że jej założenia to dziś kompletna fikcja. Firmy bukmacherskie od trzech lat nie mogą się w Polsce reklamować, ale rejestrują swoją działalność za granicą i działają w najlepsze w internecie.
Nielegalny Real Madryt
Polacy korzystają z zakładów tak samo często jak przed zmianą ustawy. Jedyny efekt to prawne kuriozum. Przykład? Gdyby dziś polski klub w rozgrywkach Ligi Mistrzów wpadł na Real Madryt, który na koszulkach reklamuje firmę bukmacherską Bwin, piłkarze Królewskich musieliby przygotować specjalne stroje bez reklam. Inaczej Cristiano Ronaldo, biegając po polskim boisku w normalnej, klubowej koszulce, łamałby prawo. Brzmi absurdalnie? I tak wygląda rzeczywistość. Przed rokiem Urząd Celny w Warszawie prowadził postępowanie przeciwko telewizji Canal+, która reklamowała swoje kanały sportowe z meczami ligi hiszpańskiej zdjęciami gwiazdy Realu.
Na prawnym absurdzie najbardziej jednak traci polski sport. Kiedy jesienią 2009 r. wprowadzano nową ustawę, z dnia na dzień największych sponsorów straciły Wisła Kraków, Lech Poznań i cała I liga, której tytularnym sponsorem był jeden z bukmacherów. Ustawę po roku znowelizowano, ale niewiele to zmieniło. Firmy bukmacherskie mogą wprawdzie zarejestrować w Polsce działalność, ale pobiera się od nich stały 12-proc. podatek, jednocześnie nie pozwalając na żadne działania marketingowe. Trudno się więc dziwić, że z furtki tej skorzystać nie chcą. – Przecież w Europie dla wielu klubów wpływy z reklam od bukmacherów to często nawet ponad połowa budżetu – denerwuje się prezes Legii Warszawa Bogusław Leśnodorski. – Dla Legii sponsoring od bukmacherów to, owszem, byłby duży zastrzyk finansowy, ale dla wielu innych klubów to kwestia być albo nie być – dodaje.
Ludzie z piłkarskiego środowiska przyznają, że nie byłoby mowy o zmianie ustawy, gdyby nie Zbigniew Boniek. – Poprzednie władze PZPN w ogóle nie interesowały się tematem. Zresztą nawet gdyby było inaczej, nikt nie chciał z nimi rozmawiać, bo Lato kojarzył się z obciachem i korupcją. Ale z Bońkiem wszystkim po drodze – mówi nam anonimowo jeden z piłkarskich działaczy. Sam Boniek pytany o swój udział w zmianach prawa nabiera jednak wody w usta. – To nie jest mój problem. W żadne prace się nie angażuję, bo to nie moja robota – odpowiada krótko. Może ta ostrożność wynika z tego, że tabloidy krytykowały go za to, że sam jest twarzą jednej z firm bukmacherskich? Oporów przed mówieniem o zaangażowaniu działaczy piłkarskich w zmianę prawa nie ma za to Kazimierz Greń, członek zarządu PZPN. – Wiem, że ustawa jest szykowana.
Nad projektem wspólnie pracują komisja sportu i PZPN. W końcu jest też dobra wola ze strony polityków i mam nadzieję, że ona utrzyma się do czasu głosowania w Sejmie. To są pieniądze, które mogą uratować nie tylko piłkę, lecz także cały polski sport. Tylko że ten projekt trzeba szybko zorganizować, bo polski sport potrzebuje pieniędzy natychmiast – mówi Greń. Na posiedzeniu komisji sportu 19 lutego Boniek rozmawiał na temat ustawy z politykami wszystkich partii parlamentu. Mówił m.in.:
– Jeżeli dojdziemy do wniosku, że zrobimy dobrą ustawę, z której wszystkie pieniądze idą na sport, to za 7-9 lat będziemy mieli bardzo mocny sport i infrastrukturę. Mówimy o kwocie 100 mln euro w skali roku. To jest ponad 400 mln zł. Na cały polski sport ministerstwo dysponuje kwotą 175 mln zł. Większość posłów przyznawała mu rację.
Jeszcze trzy lata temu firmy bukmacherskie były największymi sponsorami polskiego futbolu. Reklamowały je m.in. Lech Poznań czy Wisła Kraków. Bez pieniędzy z branży hazardowej klubom znacznie trudniej dopiąć budżety.
Kibice na pomoc
Razem z tą zmianą może dojść też do innej, równie zaskakującej, bo PZPN zaangażował się również w projekt zmiany ustawy o imprezach masowych. Co łączy te dwie, pozornie zupełnie różne sprawy?
– Kibice – odpowiada krótko Przemysław Wipler, poseł PiS, który jest nieformalnym przedstawicielem piłkarskich trybun w polskim parlamencie. – Obecna ustawa o imprezach masowych przygotowana pod kątem Euro jest jedną z najbardziej restrykcyjnych w Europie. Kibice wiedzą, jaką mają siłę rażenia. Są w stanie sprawić, że pełne trybuny pustoszeją, bo na mecze w Polsce ludzie chodzą głównie dla atmosfery, a nie dla piłkarzy. To jest ich narzędzie do wymuszania na władzy publicznej bardziej ludzkiego traktowania. Będą wspierać zmiany w ustawie hazardowej, ale chcą też mieć coś dla siebie. Słyszę od nich: „Dlaczego mamy popierać właścicieli w nabijaniu kasy, skoro nas traktuje się jak zwierzęta?”. Boniek zniósł zakazy wyjazdowe, skrytykował to, jak kibiców traktuje policja. To nowe otwarcie w relacjach z kibicami – mówi Wipler.
Co na to sami kibice? Prezes Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców Mariusz Jędrzejewski przekonuje, że o żadnej transakcji wiązanej nie może być mowy. Przyznaje jednak, że rzeczywiście w Sejmie toczą się prace nad zmianą ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych. – Wystąpiliśmy z inicjatywą wspólnie z PZPN i Ekstraklasą SA. Zgłosiliśmy nasze postulaty na spotkaniu w Sejmie. Zależy nam przede wszystkim na tym, żeby zakazy stadionowe mogły wydawać tylko sądy, a nie kluby według własnego widzimisię, jak było do tej pory. Chcemy też w końcu uregulować kwestie pirotechniki, opraw meczowych i miejsc stojących na stadionie – tłumaczy Jędrzejewski. Dodaje, że teraz kibice czekają na ruch Ireneusza Rasia, posła PO i przewodniczącego komisji sportu. Raś w rozmowie z „Wprost” przyznaje, że konsultował się już z kibicami i PZPN w sprawie zmiany przepisów.
– W przyszłym tygodniu spotykam się w tej sprawie z ministrem spraw wewnętrznych Bartłomiejem Sienkiewiczem. Jesteśmy otwarci na rozsądne pomysły – przekonuje. Dla rządu to będzie jednak trudny orzech do zgryzienia, bo przez dwa lata z problemu kiboli czyniono oręż polityczny. – Wytworzono paranoiczną atmosferę wokół meczów, tak jakby chodzenie na nie równało się dostaniu butelką w głowę, a to zupełne nieporozumienie – mówi Bogusław Leśnodorski.
Obie ustawy wkrótce powinny trafić pod obrady Sejmu, ale nikomu nie zależy na ich nagłaśnianiu. Działacze wyznają zasadę, że im ciszej, tym lepiej. Rząd, chociaż przychylny zmianom, też nie będzie chciał o nich głośno mówić. Musiałby przyznać, że tworząc dwie kluczowe dla sportu ustawy, zrobił mu dużą krzywdę. A przyznawania się do winy żadna władza nie lubi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.