Rozmowa z BENJAMINEM R. BARBEREM, politologiem, byłym doradcą Billa Clintona
Małgorzata Mirecka: Al-Kaida, podobnie jak inne organizacje terrorystyczne, ma swe komórki niemal na całym świecie. Czy oznacza to, że terror się zglobalizował?
Benjamin R. Barber: Al-Kaida to pozarządowa organizacja złoczyńców, która nie działa w określonym państwie narodowym, lecz na terenach przygranicznych, na styku wielu krajów. Tym samym dżihad i terror stały się kwintesencją globalnej współzależności. Smuci mnie to, że podczas gdy zamachowcy i kryminaliści rozumieją i wykorzystują tę współzależność, państwa narodowe nadal funkcjonują tak jak w XIX wieku. Atakują inne kraje, które "dają schronienie terrorystom" lub "wspierają terror". Nie rozumieją, że terror nie zna granic, a zamachowcy są bezpaństwowcami. Przestępców nie uznających granic nie da się zwalczyć, atakując państwa.
- Dlaczego więc prezydent Bush chce zaatakować Irak?
- Bush uważa, że interwencja umocni światowe bezpieczeństwo. Sądzę, że prezydent USA ma dobre intencje, tyle że wybrał złą metodę. Terror nie jest produktem państwowym. Nawet jeśli obalony zostanie przyjazny mu reżim, zamachowcy uciekną do innych krajów. Tak się stało w Afganistanie. Podobnie będzie w wypadku Iraku - wymiana tamtejszych przywódców nie będzie miała większego wpływu na istnienie zjawiska terroru. By zniszczyć terroryzm, musimy zwalczyć powszechne w Trzecim Świecie poczucie zwątpienia, nierówności i wykluczenia. Walka z rakiem nie kończy się na wycięciu guza. Trzeba też wzmocnić system immunologiczny. W wypadku Iraku nie potrzeba prewencyjnej wojny, lecz prewencyjnej demokracji.
- Sądzi pan, że demokracja przetrwa wojnę między terrorem a globalizacją?
- Nie. Chyba że utworzymy demokratyczny, przestrzegający praw, światowy rząd. Ani dżihad, ani McŚwiat nie są zainteresowane ludzką wolnością czy sprawiedliwością społeczną. Tylko demokracja dba o rozwój tych wartości. I jeśli walka z terrorem nie zmieni się w wojnę o demokrację, nie uda się nam zapewnić ludziom wolności.
- Jak taki rząd miałby wyglądać, gdyby został utworzony?
- Światowy rząd powstanie na zasadzie podobnej do tej, na jakiej zostały utworzone Stany Zjednoczone czy Unia Europejska. Stany i kraje zrezygnowały z suwerenności na rzecz wspólnej jurysdykcji oraz zarządu. Dzięki temu mogły sobie radzić z przerastającymi je problemami. Wspólny rząd będzie stopniowo wchłaniał poszczególne kraje, regiony. Demokracji nie da się zbudować za jednym zamachem. Trzeba do niej dojrzeć, a jej powstawanie wymaga czasu. Jej stworzenie musi być jednak nadrzędnym celem wszystkich społeczności.
- Twierdzi pan, że ludziom potrzebna jest nowa umowa społeczna. Na czym miałaby ona polegać?
- Na utworzeniu systemu arbitrażu społecznego. Sygnatariusze umowy nie określaliby w niej wspólnych wartości, lecz ustalili, że konflikty będą rozwiązywane w sposób pokojowy. Odmienne normy kulturowe sprawiają, że takie porozumienie jest niezbędne. Dzięki społecznemu kontraktowi będzie wiadomo, jak postępować w wypadku różnic etycznych i kulturowych.
- Wydaje się, że obywatele przestają się interesować demokracją. Nie głosują, nie biorą udziału w referendach. Czy dzieje się tak dlatego, że programy partyjne i partie coraz bardziej się upodabniają?
- Ludzie nie przestają się interesować demokracją, oni tracą wiarę, że demokracja działa na ich korzyść. To, że wyborcy nie głosują, dowodzi sceptycyzmu, a nie niemożliwości odróżnienia od siebie poszczególnych partii. Szczerze mówiąc, nowa Europa bardziej zajmuje się wspólną walutą euro niż wspólnym obywatelstwem. Musimy sprawić, by głosy wyborców zyskały większą wartość. Ludzie są zafascynowani siłą. Kiedy zdają sobie sprawę, że ich głos nic nie znaczy, tracą zainteresowanie uczestnictwem w demokracji.
Więcej możesz przeczytać w 7/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.