Powstanie EWG bis i wyrzucenie projektu eurokonstytucji do kosza leży w naszym narodowym interesie
Świadomi tego, że Europa jest kontynentem, który zrodził George'a Orwella, niezapomnianego autora 'Folwarku zwierzęcego', ustanawiamy oto folwark francusko-niemiecki, czyli unię równych i równiejszych". Tak powinien brzmieć początek europejskiej konstytucji, jeżeli miałby on uczciwie opisywać jej zawartość.
Mit Stanów Zjednoczonych Europy, pojawiający się w głowach polityków - od Arystydesa Brianda po Roberta Schumana - na naszych oczach rozsypuje się w gruzy. Nawet mniej ambitny projekt Unii Europejskiej, wymyślony u progu zimnej wojny i rozwinięty dziesięć lat temu w Maastricht, okazuje się co najmniej przedwczesny. Wszystko wskazuje na to, że cała awantura o Europę skończy się zwycięstwem koncepcji "Europy różnych prędkości", której teoretycznie nikt nie chce, albo też - co dla Polski byłoby dużo korzystniejsze - Europa pozostanie luźną konfederacją państw budujących rzeczywisty wspólny rynek (swego rodzaju EWG bis), a projekt konstytucyjny, zgodnie z radą "The Economist", zostanie wywalony do kosza.
Unia rozbieżnych interesów
Na pospiesznie sfastrygowanej jednolitej Europie 25 państw gołym okiem widać historyczne szwy. Szóstka założycieli wspólnot (Francja, Niemcy, Włochy, Holandia, Belgia i Luksemburg) popiera projekt konstytucji, próbuje budować porozumienie militarne, przywiązana jest do socjalistycznej idei rozdawnictwa i wysokich podatków, a na dodatek chce coraz mniej płacić na fundusze solidarnościowe wspierające rozwój innych państw unijnych. Zamożna północ - Wielka Brytania, Irlandia, Dania, Szwecja i Finlandia - pilnuje własnej niezależności gospodarczej i bardzo krytycznie odnosi się do integracji politycznej. Te kraje, nauczone doświadczeniem, wiedzą, że w razie kryzysu mogą liczyć bardziej na Stany Zjednoczone niż na państwa Europy kontynentalnej. Mniej zamożne południe - Hiszpania, Portugalia i Grecja - zazwyczaj siedzi cicho, by nie stracić pieniędzy wpływających corocznie z brukselskiej kasy. Austria, nie zaliczona do żadnej z kategorii, jest zależna ekonomicznie od wielkiego sąsiada z północy i opiera się ścisłej integracji, by nie spaść na pozycję szesnastego landu Niemiec, ale w końcu zagłosuje tak samo jak Berlin.
W gorszej sytuacji są państwa kandydujące do unii. Podobnie jak południe czekają na dotacje z unijnej kasy i podobnie jak północ wiedzą, że realnym gwarantem bezpieczeństwa i rozwoju pozostają Stany Zjednoczone. Nie chcą Europy różnych prędkości, bo oznacza ona zepchnięcie ich do grupy członków trzeciej kategorii, a jednocześnie doświadczenie uczy te kraje, że nie da się podjąć decyzji w Brukseli bez zgody Paryża i Berlina. Na dodatek konstrukcja założeń budżetu i samej konstytucji ma być przesądzona przed 1 maja 2004 r., a więc przed przyjęciem nowych członków.
Podziałów wewnętrznych w unii jest wiele. Dotyczą polityki zagranicznej i rolnictwa, a także stosunku do gospodarczego liberalizmu i rzeczywistej wolności handlu. Konstytucja żadnego z tych podziałów nie likwiduje. Przeciwnie, większość z nich zaostrza, stając się detonatorem, który cały projekt europejski może wysadzić w powietrze.
Zamach stanu w białych rękawiczkach
Projekt konstytucji europejskiej zaprezentowany na szczycie w Salonikach, a potem oficjalnie przedłożony Parlamentowi Europejskiemu we wrześniu, jest kolejną już próbą francusko-niemieckiego zamachu stanu. Skrajnie lewicowy przywódca grupy Zielonych w Parlamencie Europejskim Francis Wurtz zwrócił uwagę, że aż 360 spośród 462 artykułów konstytucji nie było w ogóle przedmiotem obrad Konwentu, który przez 16 miesięcy dyskutował nad projektem. Kto je więc wpisał? Zapewne przewodniczący Valéry Giscard d'Estaing. Mając jednak doświadczenie w tropieniu grup trzymających władzę, możemy bez większego ryzyka powiedzieć, że ojcami konstytucji są dwaj panowie: Valéry Giscard d'Estaing i niemiecki minister spraw zagranicznych Joschka Fischer. To ich koncepcje i ich idee przebijają z kolejnych artykułów projektu. Oni też najgłośniej krzyczą, że sporządzony w tajemnicy dokument należy przyjąć podczas konferencji międzyrządowej bez istotnych poprawek.
Europa wedle Giscarda to konkurujące ze Stanami Zjednoczonymi supermocarstwo oparte na tradycji rewolucji francuskiej, z potężnym superrządem - Komisją Europejską - i prezydentem sprawującym władzę wykonawczą (w tej roli d'Estaing widział samego siebie). Europa wedle Fischera to superpaństwo regionów, negujące istnienie wspólnot narodowych i przyjazne dla wszelkich grup mniejszościowych. Naturalnie to superpaństwo o gospodarce społecznej, czytaj: półsocjalistycznej. Odpowiadając na zarzuty w Parlamencie Europejskim, Giscard d'Estaing, powiedział: "Wśród celów unii wymieniamy społeczną gospodarkę rynkową - wysoce konkurencyjną, zmierzającą do pełnego zatrudnienia i postępu społecznego". Nic dodać, nic ująć, prócz tego, że konstytucja zobowiązuje państwa członkowskie do realizowania celów konstytucyjnych, narzucając w tych sprawach nadrzędność prawa europejskiego nad krajowym.
Do dwóch razy sztuka
Brutalny spór o europejską politykę zagraniczną zapoczątkowało uroczyste spotkanie Schröder - Chirac z okazji rocznicy podpisania traktatu elizejskiego w styczniu 2003 r. Panowie uzgodnili na nim zasady tzw. wzmocnionej współpracy i potępili Stany Zjednoczone za "agresywne pomysły" usunięcia Saddama Husajna. Nie omieszkali oczywiście wypowiedzieć się w imieniu całej Europy. Reakcją na takie postawienie sprawy stał się głośny list ośmiu, popierający Amerykę. No i się zaczęło. Europa to my - wołali Niemcy i Francuzi, wspierani przez Belgów i Luksemburczyków. Od czasu do czasu dołączali do nich Grecy lub Austriacy. Okazało się jednak, że metodą faktów dokonanych wiele się nie zdziała. Wobec tego podjęto kolejną próbę, tym razem używając konstytucji. Na początek należało jednak zagwarantować, że Paryż i Berlin będą miały decydujący głos w wypadku kolejnej awantury wywołanej przez krnąbrnych zwolenników Ameryki. Wobec tego zanegowano dopiero co uchwalony system z Nicei, proponując zastąpienie go głosowaniem opartym na liczbie ludności poszczególnych państw. Jedna trzecia głosów, jakimi dysponują Francja i Niemcy, oznacza, że bez jednego z tych państw w praktyce niemożliwe jest przeprowadzenie czegokolwiek w UE.
Dobrze sprzedać kapitulację?
Obrońcy konstytucji mówią wprawdzie, że teoretycznie wszystko jest możliwe, bo tzw. większość kwalifikowana przy podejmowaniu decyzji wynosi 60 procent. Nie będzie jednak kłopotów z pozyskaniem głosów Belgii czy Austrii i jednego z małych państw i wszystko, co ważne, będzie można zablokować. Niejako przy okazji udało się ukarać krnąbrnych zwolenników Ameryki z Warszawy i Madrytu, zmniejszając ich wpływ na sprawy europejskie. Pogoniono również państwa małe - na sprawy unijne karzełki w istocie nie będą miały żadnego wpływu, chyba że zechcą się przyłączyć do Francji i Niemiec.
Wiele polskich mediów głosi, że "Nicei nie da się obronić" (A niby dlaczego? Niech wielcy Europy zechcą nam wreszcie racjonalnie wytłumaczyć nagłą, krańcową zmianę w podejściu do fundamentalnych spraw Starego Kontynentu!), że trzeba tylko polską kapitulację dobrze sprzedać. W istocie zaś jest to zawoalowana sugestia, by jeszcze przed przystąpieniem do UE Polska zgodziła się na odgrywanie roli satelity niemiecko-francuskiego tandemu. Tymczasem przecież nasza pozycja w Nicei, a jeszcze wcześniej wsparcie naszego członkostwa w UE, były - paradoksalnie - związane z rywalizacją niemiecko-francuską. Polscy dyplomaci nieraz słyszeli we Francji podczas wstępnych negocjacji: nie możemy się zgodzić na szybkie rozszerzenie, bo będziecie wspierali Niemców (czytaj: będziecie satelitami Berlina). Niemcy z kolei na wszelkie objawy niezależnego myślenia polskich polityków reagowali straszeniem: nie liczcie na sojusz z Francją, już raz czekaliście na pomoc francuską i z jakim skutkiem? Jest faktem, że silną pozycję w Nicei zawdzięczaliśmy właśnie rywalizacji Paryża i Berlina. Jest również faktem, że osłabienie w konstytucji pozycji państw średnich - jak nieopatrznie przyznał ostatnio sam jej twórca Giscard d'Estaing - wynikało (na co zwróciła uwagę "Gazeta Wyborcza") z chęci "utarcia nosa Hiszpanom". Ci, którzy wzywają Polskę do kapitulacji, chętnie przywołują argumenty ekonomiczne. W Komisji Europejskiej urzędnicy już przygotowują dokumenty mające umożliwić wyłączenie Polski ze wspólnej polityki rolnej. Projekty ramowe budżetu unii zawierają natomiast zasadnicze zmiany, dające wielomiliardowe rabaty płatnikom netto, przeżywającym trudności gospodarcze. Te państwa to właśnie Niemcy, Francja i Holandia. Po naszej akcesji może nas czekać tylko niewielki deszcz euro, ale i to może się okazać marzeniem ściętej głowy. UE zamierza bowiem część funduszy rozwojowych zagwarantować "starym biednym", kupując w ten sposób Hiszpanów i Greków. A nowych chce podzielić, bo sześć krajów kandydackich zaczęło właśnie w tajemnicy negocjacje o wcześniejszym wejściu do strefy euro.
Zaproszenie do Europy C
Już teraz unia jest wspólnotą państw o nierównych prawach. Wystarczy przypomnieć, że małe kraje płacą kary za łamanie ustaleń budżetowych, a wielka Francja i jeszcze większe Niemcy spokojnie i bez konsekwencji powiększają deficyt. No, może komisja trochę pokrzyczy. Kiedy zachwiał się francuski gigant przemysłowy Alstom (producent słynnych pociągów TGV), w ciągu tygodnia zgodzono się, by rząd francuski go ratował. Prośby o możliwość zwiększenia pomocy publicznej we Włoszech leżą jednak w szufladach od 16 miesięcy. Każda propozycja odebrania brytyjskiego rabatu (bagatela - 4,5 mld euro) kończy się wyśmianiem pomysłu przez Londyn, ale o pół miliarda euro (już obiecane) musieliśmy toczyć boje w Kopenhadze niemal do zerwania negocjacji.
Projekt konstytucji europejskiej został wymyślony jako dokument utrwalający Europę nierównych partnerów. Otwarcie furtki dla tak zwanej wzmocnionej współpracy doprowadzi do tego, że szóstka pod wodzą Francji i Niemiec ogłosi, iż płaci sama na siebie i te kraje, które się jej podporządkują. Sygnałem wskazującym, że taka gra jest prowadzona, może być próba przekupienia Łotyszy i Estończyków szybszym przyjęciem do strefy euro. Starzy członkowie, którzy się nie podporządkują, zostaną w grupie drugiej, mniej dostając, ale też mniej płacąc. Zaś kraje takie jak Polska zostaną przesunięte do Europy C.
Storpedowanie projektu, choćby przy użyciu groźby referendum, nie jest nacjonalistyczną fanaberią ani polityczną gierką. Jest to polska racja stanu. Nie po to ogromnym wysiłkiem przezwyciężamy kompleks peryferii, by lądować na nich ponownie.
Mit Stanów Zjednoczonych Europy, pojawiający się w głowach polityków - od Arystydesa Brianda po Roberta Schumana - na naszych oczach rozsypuje się w gruzy. Nawet mniej ambitny projekt Unii Europejskiej, wymyślony u progu zimnej wojny i rozwinięty dziesięć lat temu w Maastricht, okazuje się co najmniej przedwczesny. Wszystko wskazuje na to, że cała awantura o Europę skończy się zwycięstwem koncepcji "Europy różnych prędkości", której teoretycznie nikt nie chce, albo też - co dla Polski byłoby dużo korzystniejsze - Europa pozostanie luźną konfederacją państw budujących rzeczywisty wspólny rynek (swego rodzaju EWG bis), a projekt konstytucyjny, zgodnie z radą "The Economist", zostanie wywalony do kosza.
Unia rozbieżnych interesów
Na pospiesznie sfastrygowanej jednolitej Europie 25 państw gołym okiem widać historyczne szwy. Szóstka założycieli wspólnot (Francja, Niemcy, Włochy, Holandia, Belgia i Luksemburg) popiera projekt konstytucji, próbuje budować porozumienie militarne, przywiązana jest do socjalistycznej idei rozdawnictwa i wysokich podatków, a na dodatek chce coraz mniej płacić na fundusze solidarnościowe wspierające rozwój innych państw unijnych. Zamożna północ - Wielka Brytania, Irlandia, Dania, Szwecja i Finlandia - pilnuje własnej niezależności gospodarczej i bardzo krytycznie odnosi się do integracji politycznej. Te kraje, nauczone doświadczeniem, wiedzą, że w razie kryzysu mogą liczyć bardziej na Stany Zjednoczone niż na państwa Europy kontynentalnej. Mniej zamożne południe - Hiszpania, Portugalia i Grecja - zazwyczaj siedzi cicho, by nie stracić pieniędzy wpływających corocznie z brukselskiej kasy. Austria, nie zaliczona do żadnej z kategorii, jest zależna ekonomicznie od wielkiego sąsiada z północy i opiera się ścisłej integracji, by nie spaść na pozycję szesnastego landu Niemiec, ale w końcu zagłosuje tak samo jak Berlin.
W gorszej sytuacji są państwa kandydujące do unii. Podobnie jak południe czekają na dotacje z unijnej kasy i podobnie jak północ wiedzą, że realnym gwarantem bezpieczeństwa i rozwoju pozostają Stany Zjednoczone. Nie chcą Europy różnych prędkości, bo oznacza ona zepchnięcie ich do grupy członków trzeciej kategorii, a jednocześnie doświadczenie uczy te kraje, że nie da się podjąć decyzji w Brukseli bez zgody Paryża i Berlina. Na dodatek konstrukcja założeń budżetu i samej konstytucji ma być przesądzona przed 1 maja 2004 r., a więc przed przyjęciem nowych członków.
Podziałów wewnętrznych w unii jest wiele. Dotyczą polityki zagranicznej i rolnictwa, a także stosunku do gospodarczego liberalizmu i rzeczywistej wolności handlu. Konstytucja żadnego z tych podziałów nie likwiduje. Przeciwnie, większość z nich zaostrza, stając się detonatorem, który cały projekt europejski może wysadzić w powietrze.
Zamach stanu w białych rękawiczkach
Projekt konstytucji europejskiej zaprezentowany na szczycie w Salonikach, a potem oficjalnie przedłożony Parlamentowi Europejskiemu we wrześniu, jest kolejną już próbą francusko-niemieckiego zamachu stanu. Skrajnie lewicowy przywódca grupy Zielonych w Parlamencie Europejskim Francis Wurtz zwrócił uwagę, że aż 360 spośród 462 artykułów konstytucji nie było w ogóle przedmiotem obrad Konwentu, który przez 16 miesięcy dyskutował nad projektem. Kto je więc wpisał? Zapewne przewodniczący Valéry Giscard d'Estaing. Mając jednak doświadczenie w tropieniu grup trzymających władzę, możemy bez większego ryzyka powiedzieć, że ojcami konstytucji są dwaj panowie: Valéry Giscard d'Estaing i niemiecki minister spraw zagranicznych Joschka Fischer. To ich koncepcje i ich idee przebijają z kolejnych artykułów projektu. Oni też najgłośniej krzyczą, że sporządzony w tajemnicy dokument należy przyjąć podczas konferencji międzyrządowej bez istotnych poprawek.
Europa wedle Giscarda to konkurujące ze Stanami Zjednoczonymi supermocarstwo oparte na tradycji rewolucji francuskiej, z potężnym superrządem - Komisją Europejską - i prezydentem sprawującym władzę wykonawczą (w tej roli d'Estaing widział samego siebie). Europa wedle Fischera to superpaństwo regionów, negujące istnienie wspólnot narodowych i przyjazne dla wszelkich grup mniejszościowych. Naturalnie to superpaństwo o gospodarce społecznej, czytaj: półsocjalistycznej. Odpowiadając na zarzuty w Parlamencie Europejskim, Giscard d'Estaing, powiedział: "Wśród celów unii wymieniamy społeczną gospodarkę rynkową - wysoce konkurencyjną, zmierzającą do pełnego zatrudnienia i postępu społecznego". Nic dodać, nic ująć, prócz tego, że konstytucja zobowiązuje państwa członkowskie do realizowania celów konstytucyjnych, narzucając w tych sprawach nadrzędność prawa europejskiego nad krajowym.
Do dwóch razy sztuka
Brutalny spór o europejską politykę zagraniczną zapoczątkowało uroczyste spotkanie Schröder - Chirac z okazji rocznicy podpisania traktatu elizejskiego w styczniu 2003 r. Panowie uzgodnili na nim zasady tzw. wzmocnionej współpracy i potępili Stany Zjednoczone za "agresywne pomysły" usunięcia Saddama Husajna. Nie omieszkali oczywiście wypowiedzieć się w imieniu całej Europy. Reakcją na takie postawienie sprawy stał się głośny list ośmiu, popierający Amerykę. No i się zaczęło. Europa to my - wołali Niemcy i Francuzi, wspierani przez Belgów i Luksemburczyków. Od czasu do czasu dołączali do nich Grecy lub Austriacy. Okazało się jednak, że metodą faktów dokonanych wiele się nie zdziała. Wobec tego podjęto kolejną próbę, tym razem używając konstytucji. Na początek należało jednak zagwarantować, że Paryż i Berlin będą miały decydujący głos w wypadku kolejnej awantury wywołanej przez krnąbrnych zwolenników Ameryki. Wobec tego zanegowano dopiero co uchwalony system z Nicei, proponując zastąpienie go głosowaniem opartym na liczbie ludności poszczególnych państw. Jedna trzecia głosów, jakimi dysponują Francja i Niemcy, oznacza, że bez jednego z tych państw w praktyce niemożliwe jest przeprowadzenie czegokolwiek w UE.
Dobrze sprzedać kapitulację?
Obrońcy konstytucji mówią wprawdzie, że teoretycznie wszystko jest możliwe, bo tzw. większość kwalifikowana przy podejmowaniu decyzji wynosi 60 procent. Nie będzie jednak kłopotów z pozyskaniem głosów Belgii czy Austrii i jednego z małych państw i wszystko, co ważne, będzie można zablokować. Niejako przy okazji udało się ukarać krnąbrnych zwolenników Ameryki z Warszawy i Madrytu, zmniejszając ich wpływ na sprawy europejskie. Pogoniono również państwa małe - na sprawy unijne karzełki w istocie nie będą miały żadnego wpływu, chyba że zechcą się przyłączyć do Francji i Niemiec.
Wiele polskich mediów głosi, że "Nicei nie da się obronić" (A niby dlaczego? Niech wielcy Europy zechcą nam wreszcie racjonalnie wytłumaczyć nagłą, krańcową zmianę w podejściu do fundamentalnych spraw Starego Kontynentu!), że trzeba tylko polską kapitulację dobrze sprzedać. W istocie zaś jest to zawoalowana sugestia, by jeszcze przed przystąpieniem do UE Polska zgodziła się na odgrywanie roli satelity niemiecko-francuskiego tandemu. Tymczasem przecież nasza pozycja w Nicei, a jeszcze wcześniej wsparcie naszego członkostwa w UE, były - paradoksalnie - związane z rywalizacją niemiecko-francuską. Polscy dyplomaci nieraz słyszeli we Francji podczas wstępnych negocjacji: nie możemy się zgodzić na szybkie rozszerzenie, bo będziecie wspierali Niemców (czytaj: będziecie satelitami Berlina). Niemcy z kolei na wszelkie objawy niezależnego myślenia polskich polityków reagowali straszeniem: nie liczcie na sojusz z Francją, już raz czekaliście na pomoc francuską i z jakim skutkiem? Jest faktem, że silną pozycję w Nicei zawdzięczaliśmy właśnie rywalizacji Paryża i Berlina. Jest również faktem, że osłabienie w konstytucji pozycji państw średnich - jak nieopatrznie przyznał ostatnio sam jej twórca Giscard d'Estaing - wynikało (na co zwróciła uwagę "Gazeta Wyborcza") z chęci "utarcia nosa Hiszpanom". Ci, którzy wzywają Polskę do kapitulacji, chętnie przywołują argumenty ekonomiczne. W Komisji Europejskiej urzędnicy już przygotowują dokumenty mające umożliwić wyłączenie Polski ze wspólnej polityki rolnej. Projekty ramowe budżetu unii zawierają natomiast zasadnicze zmiany, dające wielomiliardowe rabaty płatnikom netto, przeżywającym trudności gospodarcze. Te państwa to właśnie Niemcy, Francja i Holandia. Po naszej akcesji może nas czekać tylko niewielki deszcz euro, ale i to może się okazać marzeniem ściętej głowy. UE zamierza bowiem część funduszy rozwojowych zagwarantować "starym biednym", kupując w ten sposób Hiszpanów i Greków. A nowych chce podzielić, bo sześć krajów kandydackich zaczęło właśnie w tajemnicy negocjacje o wcześniejszym wejściu do strefy euro.
Zaproszenie do Europy C
Już teraz unia jest wspólnotą państw o nierównych prawach. Wystarczy przypomnieć, że małe kraje płacą kary za łamanie ustaleń budżetowych, a wielka Francja i jeszcze większe Niemcy spokojnie i bez konsekwencji powiększają deficyt. No, może komisja trochę pokrzyczy. Kiedy zachwiał się francuski gigant przemysłowy Alstom (producent słynnych pociągów TGV), w ciągu tygodnia zgodzono się, by rząd francuski go ratował. Prośby o możliwość zwiększenia pomocy publicznej we Włoszech leżą jednak w szufladach od 16 miesięcy. Każda propozycja odebrania brytyjskiego rabatu (bagatela - 4,5 mld euro) kończy się wyśmianiem pomysłu przez Londyn, ale o pół miliarda euro (już obiecane) musieliśmy toczyć boje w Kopenhadze niemal do zerwania negocjacji.
Projekt konstytucji europejskiej został wymyślony jako dokument utrwalający Europę nierównych partnerów. Otwarcie furtki dla tak zwanej wzmocnionej współpracy doprowadzi do tego, że szóstka pod wodzą Francji i Niemiec ogłosi, iż płaci sama na siebie i te kraje, które się jej podporządkują. Sygnałem wskazującym, że taka gra jest prowadzona, może być próba przekupienia Łotyszy i Estończyków szybszym przyjęciem do strefy euro. Starzy członkowie, którzy się nie podporządkują, zostaną w grupie drugiej, mniej dostając, ale też mniej płacąc. Zaś kraje takie jak Polska zostaną przesunięte do Europy C.
Storpedowanie projektu, choćby przy użyciu groźby referendum, nie jest nacjonalistyczną fanaberią ani polityczną gierką. Jest to polska racja stanu. Nie po to ogromnym wysiłkiem przezwyciężamy kompleks peryferii, by lądować na nich ponownie.
Więcej możesz przeczytać w 42/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.