Na nowej granicy Europy Wprost i The Times
Jak bardzo przez lata komunizmu oddaliły się od siebie państwa pękniętego kontynentu? W przededniu rozszerzenia Unii Europejskiej Piotr Cywiński z "Wprost" i Roger Boyes z "The Times" wyruszyli na trasę od Tallina do Warny, przez rosyjski Kaliningrad, Estonię, Łotwę, Litwę, Białoruś, Ukrainę, Rumunię, Mołdawię i Bułgarię - wzdłuż nowej granicy Europy. Poniżej piąty z ich reportaży.
Jeden milicjant przypada na Białorusi na 10 obywateli
Rok szkolny w Liceum Humanistycznym im. Jakuba Kołasa w Mińsku zaczął się i skończył pod płotem. Prezydent Aleksander Łukaszenka uznał szkołę za "gniazdo reakcji" i kazał zamknąć. Oficjalnym powodem wyrzucenia młodzieży i pedagogów na bruk jest "konieczność remontu obiektu przy ulicy Kirowa 21". Ostatnia na Białorusi szkoła z białoruskim językiem wykładowym istnieje dziś tylko jako tajne komplety, podobne do prowadzonych w Polsce podczas okupacji.
- We własnym kraju nie możemy się porozumiewać, używając mowy ojczystej. Do milicjanta wolno nam się zwracać tylko po rosyjsku - mówi Katerina Tyczina. Ta rudowłosa, młoda nauczycielka jest jednym z 40 społecznych wykładowców liceum Kołasa. Większość z nich pracuje gdzie indziej. Ona dołączyła do nauczycieli, "wyrywając się" z uniwersytetu. - Co z nami będzie? - pytają jej podopieczni. Jakiś starszy mężczyzna wręcza jej drewnianą płytę: - Żona kazała synowi zostać w domu, zrobiłem wam tablicę, może się przyda - przeprasza.
Scenariusz inauguracji roku szkolnego został zrealizowany. Najpierw licealiści zawiesili kwiaty na bramie szkoły. Potem dyrektor przemówił do nich przez megafon. Uczniowie stali wzdłuż krawężnika, a on na trawniku, po drugiej stronie ulicy. Później rodzice wyjęli młotki i zbili z desek prowizoryczne ławki. Młodzież miała swą pierwszą lekcję pod gołym niebem. Wtedy do akcji wkroczyli "pracownicy zieleni", którzy rykiem kosiarek zagłuszali słowa nauczycieli. Milicja nie interweniowała. Bicie uczniów mogłoby się odbić na świecie głośnym echem.
Dom wariatów
- Nie chodzi tylko o to, że białoruski jest dla prezydenta rosyjskim dialektem, który Łukaszenka zwalcza. Nie podobały mu się przede wszystkim nasze kongresy i szerzenie demokracji - tłumaczy dyrektor liceum Uładzimir Kołas. Swą funkcję pełni symbolicznie. Jeszcze przed wakacjami ministerstwo przysłało nową dyrektorkę. Miała za zadanie "oczyścić szkołę z reakcyjnych elementów i wprowadzić rosyjski jako język wykładowy". Wtedy uczniowie i nauczyciele wypowiedzieli jej posłuszeństwo. Nie wychodzili ze szkoły, żądając przywrócenia byłego dyrektora. Łukaszenka przysłał więc oddziały OMON, które wypchnęły wszystkich na ulice. Po rozpoczęciu roku szkolnego lekcje odbywają się w mieszkaniach. - Ustawa na to zezwala - mówi Tyczina. - Łukaszenka jednak wie, że i tak wygra, bo świadectwo można uzyskać wyłącznie po zdaniu egzaminów przed komisją państwową - jego komisją.
Białoruska młodzież jest ostatnią grupą społeczną, która ma odwagę manifestować swe poglądy. Niedawno mieszkańcy Mińska byli świadkami komicznego happeningu: przez park uciekali ludzie w maskach Łukaszenki na twarzach, ścigani przez lekarzy w białych kitlach. Milicja zatrzymała wszystkich dopiero wtedy, gdy się okazało, że i jedni, i drudzy są studentami. - Niezależnie myśląca młodzież i nieliczne już redakcje przeszkadzają - tłumaczy Pauluk Kanawalczyk, szef satyrycznej gazety "Nawinki". "Nawinki" (od nazwy miasteczka niedaleko Mińska) to tak jak "Tworki" - potoczne określenie domu wariatów. Łukaszenka nie lubi jednak żartów. Kanawalczyk za "poczucie humoru" zapłacił 800 euro grzywny, czyli prawie roczną pensję, i otrzymał zakaz wydawania gazety. Na poczet kary komornik zajął mu mieszkanie. Za "Nawinkami" ujęli się dziennikarze z całej Europy. Pod taką presją zezwolono na wznowienie wydawania gazety z zastrzeżeniem, że kpiny z prezydenta skończą się jej definitywnym zamknięciem.
- Łukaszenkę nie interesuje demokracja. On ma własne cele, a kto staje mu na drodze, jest eliminowany - komentuje Kanawalczyk. Prezydent Białorusi wie, czego chce: słowiańskiej unii od Anadyru po Zagrzeb. Łukaszenka jest Białorusinem, lecz nie zna ojczystego języka. Kiedyś chciał uczyć historii, jednak z partyjnego nadania został szefem podupadłego kołchozu w Gorodcu. Tam pokazał, jak potrafi rządzić, kiedy wychłostał pijanego traktorzystę. Dzięki Łukaszence zadłużony kołchoz po roku przyniósł zysk. W nagrodę kołchozowy duce trafił do Ministerstwa Rolnictwa w Moskwie. Tam jednak byli silniejsi, więc Łukaszenka pod hasłami walki z korupcją stanął do wyborów na Białorusi. Popularność zyskał dzięki prawdopodobnie sfingowanemu zamachowi, dokonanemu, kiedy jechał samochodem. Po zdobyciu władzy pozostało mu już tylko jej umacnianie i powrót do idei stworzenia słowiańskiej unii.
Światło Mińska
Plan Łukaszenki był prosty: połączenie Rosji z Białorusią i objęcie wiceprezydentury, potem udowodnienie, że to on powinien być "pierwszy". Wybór prezydenta Władimira Putina zmusił go do pohamowania tych zapędów. Gospodarkę Białorusi poddał "kapitalizacji państwowej": w rękach prywatnych mogą być tylko małe firmy, w większych głos decydujący musi mieć państwo. Prezydent troszczy się o wszystko, również o wygląd stolicy. Jak można było przeczytać w "Minskim Kurierze", "już trzy lata cieszy oczy odbijający się w wodzie blask oświetlenia fasad domów. Bez niego nie można dziś wyobrazić sobie naszego miasta". Prezydent jest pedantem, więc brygady oczyszczania pucują Mińsk dzień i noc. Na ulicach nie ma żebraków, pijaków ani grajków. Młode pary składają pod okiem pełniącej wartę w drewnianej budce milicji wiązanki kwiatów pod pomnikiem poległych. Z okien naszego hotelu Biełaruś roztacza się osobliwa panorama: z jednej strony ludzie skoszarowani w betonowych blokach, z drugiej - wielkie puste przestrzenie, na których człowiek czuje się jak robak pod reflektorem.
Na Białorusi każdy musi wiedzieć, gdzie jest jego miejsce. Jak uzasadnia Łukaszenka, "za Hitlera niemiecki porządek osiągnął najwyższy poziom i to jest to, co w naszym rozumieniu odpowiada republice prezydenckiej, rządzonej przez prezydenta". Na Białorusi jest miejsce tylko dla jednego prezydenta. Zakazano używania tego tytułu merom miast, szefom stowarzyszeń, klubów sportowych itp. Drzwi pokazano amerykańskiej organizacji Irex, a nawet korespondentom rosyjskiej telewizji NTW, gdy pozwolili sobie na krytykę rządów Łukaszenki. Niechciani politycy nie mają wstępu, np. socjaldemokrata i poseł Bundestagu Freimut Duve, któremu nie wydano wizy wjazdowej.
- Funkcjonariusze KGB przerwali seminaria, spisali uczestników, a mnie odstawili do samolotu - relacjonuje Jan Busch, niemiecki organizator szkoleń młodzieży z białoruskiej prowincji. Teraz nie ma prawa wjazdu. Na Białorusi trwa walka o dusze. Jedną z ostatnich organizacji działających w Mińsku jest IBB (Międzynarodowy Ośrodek Kształcenia i Spotkań). - Funkcjonujemy przede wszystkim dzięki dotacjom z UE, ale pieniędzy jest coraz mniej - mówi Edith Spielhagen, kierowniczka działu mediów. Mniej jest też ludzi gotowych się przeciwstawić rusofilskiemu satrapie. Służby jego reżimu są większe niż armia: na każdego milicjanta przypada dziesięciu obywateli.
Randka z miss Rosji
Prezydent ma być chwalony. Dlatego powołał 388 brygad propagandowych, które informują o zbiorach płodów rolnych, rzecz jasna - dzięki Łukaszence - najlepszych. W Szkłowie, jego mieście rodzinnym, nie ma już domu, w którym mieszkał. Poddani postawili w tym miejscu budkę, gdzie każdy może się zastanowić nad swym celem w życiu. Łukaszenka też tu był, usiadł i nawet pozwolił się sfotografować w zadumie.
- Nie mamy obozów koncentracyjnych, ale mamy więźniów politycznych, a ludzie boją się występować przeciw reżimowi - podkreśla Anatol Lebiedźko, wiceszef Partii Obywatelskiej. - Łukaszenka nie tylko pozostaje u władzy od 1994 r., ale rozbił opozycję, zmanipulował referendum i zagwarantował sobie dożywotnie rządy. Niepokorni wysyłani są do obozów pracy. Jak Mykoła Markiewicz, szef gazety "Pahonia", zlikwidowanej przez Ministerstwo Informacji za "obrazę prezydenta". Markiewicz przez 18 miesięcy pracował w Asipowiczach. Był palaczem, potem trafił na budowę. Dziś jest w domu, ale nie może się od niego oddalać. Do miejsca, gdzie pracował, jedziemy sami. Po drodze mijamy miasteczka z drewnianymi chatami, z czasów naszych "Nocy i dni". Ludzie żyją w biedzie. Przeciętna emerytura wynosi w przeliczeniu 180 zł, pensja - niewiele więcej. W stolicy można zarobić równowartość nawet pięciuset złotych. W Asipowiczach nie ma katorżniczego łagru. Łukaszenka jest nowoczesny: więźniowie mieszkają na najwyższych, niedostępnych piętrach budynku z wielkiej płyty. Nie potrzeba kamieniołomów. Wystarczy, że nieposłuszni są odizolowani, pozbawieni pracy i źródła utrzymania. Jak Markiewicz albo redaktor naczelny dziennika "Raboczy" Wiktor Iwaszkiewicz czy szef "Diełowej Gaziety", która ujawniła, że Łukaszenka zaproponował miss Rosji pozostanie na noc w Mińsku i odwiezienie jej do Moskwy prezydenckim samolotem. Zamykanie czasopism, prześladowania, kontrole nękające redakcje - form represji jest wiele. Z wydawanych rok temu 40 niezależnych gazet pozostało 16. Jak argumentuje Łukaszenka, "wolność prasy jest, tylko nikt tych bzdur nie chce czytać".
Mord na Wiktorze Hanczarze?
Z Zinaidą Hanczar umówiliśmy się w jej domu. Żona Wiktora Hanczara, byłego zastępcy przewodniczącego Rady Najwyższej Białorusi, mieszka niedaleko miejsca, gdzie uczył się strzelania Lee Harvey Oswald, nim zabił prezydenta Johna F. Kennedy'ego. Białoruś skrywa wiele tajemnic. Hanczar był bliskim współpracownikiem Łukaszenki. Zniknął cztery lata temu. Zinaida Hanczar, 46-letnia absolwentka biologii, pracuje u dealera samochodów pod Mińskiem. Wraca wieczorem i wtedy zajmuje się sprawami męża. Półki uginają się od segregatorów z prośbami o wstawiennictwo. Do Władimira Putina, do Gerharda Schrödera czy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. I tylko od nich dostaje odpowiedzi. - Łukaszenka siadał na tym miejscu, gdzie wy siedzicie - wspomina. - Przyjaźnił się z nami, stale dzwonił, bywał u matki mojego męża na Litwie, a po porwaniu nawet się nie odezwał. Gdyby miał czyste sumienie, choć raz by mnie pocieszył.
Hanczar był politycznym rywalem Łukaszenki. Jego koledzy są pewni, że nie żyje. Był szykanowany. Nieraz go aresztowano, ostatnio 1 marca 1999 r., za to, że rozmawiał z kolegami z parlamentu w kawiarni. Zarzucono mu udział w nielegalnym zebraniu. Zinaida walczy o prawdę: - Giną politycy, biznesmeni, wszyscy możemy przepaść i poza zagranicą nikt się o nas nie upomni. Szacuje się, że na Białorusi zaginęło 5 tys. osób. Hanczar nie pozwala się nazywać wdową: - Dopóki nie ujrzę jego zwłok, dopóty chcę mieć jeszcze cień nadziei.
Jeden milicjant przypada na Białorusi na 10 obywateli
Rok szkolny w Liceum Humanistycznym im. Jakuba Kołasa w Mińsku zaczął się i skończył pod płotem. Prezydent Aleksander Łukaszenka uznał szkołę za "gniazdo reakcji" i kazał zamknąć. Oficjalnym powodem wyrzucenia młodzieży i pedagogów na bruk jest "konieczność remontu obiektu przy ulicy Kirowa 21". Ostatnia na Białorusi szkoła z białoruskim językiem wykładowym istnieje dziś tylko jako tajne komplety, podobne do prowadzonych w Polsce podczas okupacji.
- We własnym kraju nie możemy się porozumiewać, używając mowy ojczystej. Do milicjanta wolno nam się zwracać tylko po rosyjsku - mówi Katerina Tyczina. Ta rudowłosa, młoda nauczycielka jest jednym z 40 społecznych wykładowców liceum Kołasa. Większość z nich pracuje gdzie indziej. Ona dołączyła do nauczycieli, "wyrywając się" z uniwersytetu. - Co z nami będzie? - pytają jej podopieczni. Jakiś starszy mężczyzna wręcza jej drewnianą płytę: - Żona kazała synowi zostać w domu, zrobiłem wam tablicę, może się przyda - przeprasza.
Scenariusz inauguracji roku szkolnego został zrealizowany. Najpierw licealiści zawiesili kwiaty na bramie szkoły. Potem dyrektor przemówił do nich przez megafon. Uczniowie stali wzdłuż krawężnika, a on na trawniku, po drugiej stronie ulicy. Później rodzice wyjęli młotki i zbili z desek prowizoryczne ławki. Młodzież miała swą pierwszą lekcję pod gołym niebem. Wtedy do akcji wkroczyli "pracownicy zieleni", którzy rykiem kosiarek zagłuszali słowa nauczycieli. Milicja nie interweniowała. Bicie uczniów mogłoby się odbić na świecie głośnym echem.
Dom wariatów
- Nie chodzi tylko o to, że białoruski jest dla prezydenta rosyjskim dialektem, który Łukaszenka zwalcza. Nie podobały mu się przede wszystkim nasze kongresy i szerzenie demokracji - tłumaczy dyrektor liceum Uładzimir Kołas. Swą funkcję pełni symbolicznie. Jeszcze przed wakacjami ministerstwo przysłało nową dyrektorkę. Miała za zadanie "oczyścić szkołę z reakcyjnych elementów i wprowadzić rosyjski jako język wykładowy". Wtedy uczniowie i nauczyciele wypowiedzieli jej posłuszeństwo. Nie wychodzili ze szkoły, żądając przywrócenia byłego dyrektora. Łukaszenka przysłał więc oddziały OMON, które wypchnęły wszystkich na ulice. Po rozpoczęciu roku szkolnego lekcje odbywają się w mieszkaniach. - Ustawa na to zezwala - mówi Tyczina. - Łukaszenka jednak wie, że i tak wygra, bo świadectwo można uzyskać wyłącznie po zdaniu egzaminów przed komisją państwową - jego komisją.
Białoruska młodzież jest ostatnią grupą społeczną, która ma odwagę manifestować swe poglądy. Niedawno mieszkańcy Mińska byli świadkami komicznego happeningu: przez park uciekali ludzie w maskach Łukaszenki na twarzach, ścigani przez lekarzy w białych kitlach. Milicja zatrzymała wszystkich dopiero wtedy, gdy się okazało, że i jedni, i drudzy są studentami. - Niezależnie myśląca młodzież i nieliczne już redakcje przeszkadzają - tłumaczy Pauluk Kanawalczyk, szef satyrycznej gazety "Nawinki". "Nawinki" (od nazwy miasteczka niedaleko Mińska) to tak jak "Tworki" - potoczne określenie domu wariatów. Łukaszenka nie lubi jednak żartów. Kanawalczyk za "poczucie humoru" zapłacił 800 euro grzywny, czyli prawie roczną pensję, i otrzymał zakaz wydawania gazety. Na poczet kary komornik zajął mu mieszkanie. Za "Nawinkami" ujęli się dziennikarze z całej Europy. Pod taką presją zezwolono na wznowienie wydawania gazety z zastrzeżeniem, że kpiny z prezydenta skończą się jej definitywnym zamknięciem.
- Łukaszenkę nie interesuje demokracja. On ma własne cele, a kto staje mu na drodze, jest eliminowany - komentuje Kanawalczyk. Prezydent Białorusi wie, czego chce: słowiańskiej unii od Anadyru po Zagrzeb. Łukaszenka jest Białorusinem, lecz nie zna ojczystego języka. Kiedyś chciał uczyć historii, jednak z partyjnego nadania został szefem podupadłego kołchozu w Gorodcu. Tam pokazał, jak potrafi rządzić, kiedy wychłostał pijanego traktorzystę. Dzięki Łukaszence zadłużony kołchoz po roku przyniósł zysk. W nagrodę kołchozowy duce trafił do Ministerstwa Rolnictwa w Moskwie. Tam jednak byli silniejsi, więc Łukaszenka pod hasłami walki z korupcją stanął do wyborów na Białorusi. Popularność zyskał dzięki prawdopodobnie sfingowanemu zamachowi, dokonanemu, kiedy jechał samochodem. Po zdobyciu władzy pozostało mu już tylko jej umacnianie i powrót do idei stworzenia słowiańskiej unii.
Światło Mińska
Plan Łukaszenki był prosty: połączenie Rosji z Białorusią i objęcie wiceprezydentury, potem udowodnienie, że to on powinien być "pierwszy". Wybór prezydenta Władimira Putina zmusił go do pohamowania tych zapędów. Gospodarkę Białorusi poddał "kapitalizacji państwowej": w rękach prywatnych mogą być tylko małe firmy, w większych głos decydujący musi mieć państwo. Prezydent troszczy się o wszystko, również o wygląd stolicy. Jak można było przeczytać w "Minskim Kurierze", "już trzy lata cieszy oczy odbijający się w wodzie blask oświetlenia fasad domów. Bez niego nie można dziś wyobrazić sobie naszego miasta". Prezydent jest pedantem, więc brygady oczyszczania pucują Mińsk dzień i noc. Na ulicach nie ma żebraków, pijaków ani grajków. Młode pary składają pod okiem pełniącej wartę w drewnianej budce milicji wiązanki kwiatów pod pomnikiem poległych. Z okien naszego hotelu Biełaruś roztacza się osobliwa panorama: z jednej strony ludzie skoszarowani w betonowych blokach, z drugiej - wielkie puste przestrzenie, na których człowiek czuje się jak robak pod reflektorem.
Na Białorusi każdy musi wiedzieć, gdzie jest jego miejsce. Jak uzasadnia Łukaszenka, "za Hitlera niemiecki porządek osiągnął najwyższy poziom i to jest to, co w naszym rozumieniu odpowiada republice prezydenckiej, rządzonej przez prezydenta". Na Białorusi jest miejsce tylko dla jednego prezydenta. Zakazano używania tego tytułu merom miast, szefom stowarzyszeń, klubów sportowych itp. Drzwi pokazano amerykańskiej organizacji Irex, a nawet korespondentom rosyjskiej telewizji NTW, gdy pozwolili sobie na krytykę rządów Łukaszenki. Niechciani politycy nie mają wstępu, np. socjaldemokrata i poseł Bundestagu Freimut Duve, któremu nie wydano wizy wjazdowej.
- Funkcjonariusze KGB przerwali seminaria, spisali uczestników, a mnie odstawili do samolotu - relacjonuje Jan Busch, niemiecki organizator szkoleń młodzieży z białoruskiej prowincji. Teraz nie ma prawa wjazdu. Na Białorusi trwa walka o dusze. Jedną z ostatnich organizacji działających w Mińsku jest IBB (Międzynarodowy Ośrodek Kształcenia i Spotkań). - Funkcjonujemy przede wszystkim dzięki dotacjom z UE, ale pieniędzy jest coraz mniej - mówi Edith Spielhagen, kierowniczka działu mediów. Mniej jest też ludzi gotowych się przeciwstawić rusofilskiemu satrapie. Służby jego reżimu są większe niż armia: na każdego milicjanta przypada dziesięciu obywateli.
Randka z miss Rosji
Prezydent ma być chwalony. Dlatego powołał 388 brygad propagandowych, które informują o zbiorach płodów rolnych, rzecz jasna - dzięki Łukaszence - najlepszych. W Szkłowie, jego mieście rodzinnym, nie ma już domu, w którym mieszkał. Poddani postawili w tym miejscu budkę, gdzie każdy może się zastanowić nad swym celem w życiu. Łukaszenka też tu był, usiadł i nawet pozwolił się sfotografować w zadumie.
- Nie mamy obozów koncentracyjnych, ale mamy więźniów politycznych, a ludzie boją się występować przeciw reżimowi - podkreśla Anatol Lebiedźko, wiceszef Partii Obywatelskiej. - Łukaszenka nie tylko pozostaje u władzy od 1994 r., ale rozbił opozycję, zmanipulował referendum i zagwarantował sobie dożywotnie rządy. Niepokorni wysyłani są do obozów pracy. Jak Mykoła Markiewicz, szef gazety "Pahonia", zlikwidowanej przez Ministerstwo Informacji za "obrazę prezydenta". Markiewicz przez 18 miesięcy pracował w Asipowiczach. Był palaczem, potem trafił na budowę. Dziś jest w domu, ale nie może się od niego oddalać. Do miejsca, gdzie pracował, jedziemy sami. Po drodze mijamy miasteczka z drewnianymi chatami, z czasów naszych "Nocy i dni". Ludzie żyją w biedzie. Przeciętna emerytura wynosi w przeliczeniu 180 zł, pensja - niewiele więcej. W stolicy można zarobić równowartość nawet pięciuset złotych. W Asipowiczach nie ma katorżniczego łagru. Łukaszenka jest nowoczesny: więźniowie mieszkają na najwyższych, niedostępnych piętrach budynku z wielkiej płyty. Nie potrzeba kamieniołomów. Wystarczy, że nieposłuszni są odizolowani, pozbawieni pracy i źródła utrzymania. Jak Markiewicz albo redaktor naczelny dziennika "Raboczy" Wiktor Iwaszkiewicz czy szef "Diełowej Gaziety", która ujawniła, że Łukaszenka zaproponował miss Rosji pozostanie na noc w Mińsku i odwiezienie jej do Moskwy prezydenckim samolotem. Zamykanie czasopism, prześladowania, kontrole nękające redakcje - form represji jest wiele. Z wydawanych rok temu 40 niezależnych gazet pozostało 16. Jak argumentuje Łukaszenka, "wolność prasy jest, tylko nikt tych bzdur nie chce czytać".
Mord na Wiktorze Hanczarze?
Z Zinaidą Hanczar umówiliśmy się w jej domu. Żona Wiktora Hanczara, byłego zastępcy przewodniczącego Rady Najwyższej Białorusi, mieszka niedaleko miejsca, gdzie uczył się strzelania Lee Harvey Oswald, nim zabił prezydenta Johna F. Kennedy'ego. Białoruś skrywa wiele tajemnic. Hanczar był bliskim współpracownikiem Łukaszenki. Zniknął cztery lata temu. Zinaida Hanczar, 46-letnia absolwentka biologii, pracuje u dealera samochodów pod Mińskiem. Wraca wieczorem i wtedy zajmuje się sprawami męża. Półki uginają się od segregatorów z prośbami o wstawiennictwo. Do Władimira Putina, do Gerharda Schrödera czy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. I tylko od nich dostaje odpowiedzi. - Łukaszenka siadał na tym miejscu, gdzie wy siedzicie - wspomina. - Przyjaźnił się z nami, stale dzwonił, bywał u matki mojego męża na Litwie, a po porwaniu nawet się nie odezwał. Gdyby miał czyste sumienie, choć raz by mnie pocieszył.
Hanczar był politycznym rywalem Łukaszenki. Jego koledzy są pewni, że nie żyje. Był szykanowany. Nieraz go aresztowano, ostatnio 1 marca 1999 r., za to, że rozmawiał z kolegami z parlamentu w kawiarni. Zarzucono mu udział w nielegalnym zebraniu. Zinaida walczy o prawdę: - Giną politycy, biznesmeni, wszyscy możemy przepaść i poza zagranicą nikt się o nas nie upomni. Szacuje się, że na Białorusi zaginęło 5 tys. osób. Hanczar nie pozwala się nazywać wdową: - Dopóki nie ujrzę jego zwłok, dopóty chcę mieć jeszcze cień nadziei.
Więcej możesz przeczytać w 42/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.