Kompromis jest zaprzeczeniem słowa kapitulacja. Jest podstawą kultury politycznej w unii - powiedział Leszek Miller rankiem 26 marca. Myliłby się jednak ten, kto potraktowałby te słowa jako ciąg dalszy wypowiedzi premiera z grudnia ubiegłego roku, kiedy "kompromis nazywał się Nicea". Tym razem była to właśnie ubrana w zgrabne słowa kapitulacja.
Polska na szczycie UE w Brukseli zgodziła się na przyjęcie zasady podwójnej większości, czyli zrezygnowała z walki o silną pozycję w Europie. Partia Białej Flagi, zdecydowana na kapitulację wobec Francji i Niemiec, triumfuje. Siedem szkodliwych mitów sączonych od dawna przez lobby kapitulantów przekonało również przedstawicieli rządu, trafnie nazwanego przez Jacka Saryusza-Wolskiego "gabinetem w stanie półdymisji".
Partia Białej Flagi
Jak wygląda Partia Białej Flagi (PBF)? Wystarczy trochę zmodyfikować obraz EugŻne'a Delacroix "Wolność wiodąca lud na barykady". Oto w miejsce Marianny w czapce frygijskiej idzie elegancki (z cygarem w zębach) Andrzej Olechowski. Za nim podąża nie mniej elegancki tłumek, w którym widać Józefa Oleksego, Longina Pastusiaka, sterane oblicza weteranów Unii Wolności i rozwiany włos komisarz Hübner, a z boku powłóczącego nogami premiera Millera. W ręku neo-Marianny nie powiewa francuski tricolore, lecz wielki biały sztandar. Z barykady rozpościera się widok na zieloną równinę wypełnioną biurkami (wielkimi) i fotelami (bardzo wygodnymi). Za plecami zostaje Polska z chłopami w gumiakach, robotnikami w ortalionowych kurtkach i rzędami kościelnych wież.
Spełniło się marzenie naszych hipereuroentuzjastów. Cieszyli się, czytając kolejne sondaże opinii publicznej, z których wynikało, że Polacy bardziej wierzą administracji brukselskiej niż rodzimym politykom. Przytakiwali, gdy przepytywani przez telewizyjnych reporterów obywatele oznajmiali, iż od członkostwa w unii oczekują okupacji, czyli tego, że obcy zaprowadzą w Polsce porządek. Utwierdzali Polaków w przekonaniu, że są gorsi i słabsi od Niemców, Belgów, a nawet Greków.
Uważają, że Polska to kraj mały i biedny, który nie ma prawa stawiać warunków europejskim potęgom, takim jak Niemcy czy Francja. Rozpoznamy ich łatwo, bo gdy nasi zachodni sąsiedzi żądają dla siebie specjalnego traktowania w unii, na przykład w sprawie przekroczonego przez Niemcy limitu deficytu budżetowego, członkowie Partii Białej Flagi ochoczo przytakują: no tak, Niemcy najwięcej płacą, mają więc do tego prawo. Gdy jednak Polska oczekuje respektowania naszych interesów, w tym przyrzeczenia traktowania nas jako dużego państwa (jak w traktacie nicejskim), to - zdaniem PBF - jest to nieuzasadnione awanturnictwo - "bo przecież dostaliśmy te głosy na kredyt i bez naszego udziału".
Europa w oczach PBF nie jest dla Polski naturalnym obszarem rozwoju cywilizacyjnego ani środkiem do budowania narodowej potęgi i dobrobytu. Europa to cel sam w sobie. Za jej granicą można będzie zrzucić uwierającą czapkę krakuskę i zostać obywatelem Europy. Uważając polskich obywateli za bandę głupków słuchających wyłącznie własnego brzucha, Partia Białej Flagi przekonywała Polaków do członkostwa w UE za pomocą argumentu wielkich materialnych korzyści. Tymczasem wiemy niemal od początku, że będą one dużo mniejsze, niż nam obiecywano, a na dodatek później dostarczone i nierówno podzielone. Uwagi PBF uchodzi to, że unia jest wielkim projektem o charakterze cywilizacyjnym mającym określić granice europejskiej jedności i dać nowy impuls rozwojowy narodom zamieszkującym Stary Kontynent. Partia Białej Flagi jest w istocie antyeuropejska, bo Europa to dla niej tanie pomarańcze z Hiszpanii, niemieckie piwo i supermarketowe francuskie kosmetyki.
7 mitów Partii Białej Flagi
Aby przekonać o swoich racjach, gdy spora część rządu i opozycji solidarnie broniła traktatu nicejskiego, Partia Białej Flagi rozpowszechniała mity o szkodliwości naszego uporu. Pierwszy mit, uznawany za zasadniczy argument, brzmiał: Polska jest całkowicie osamotniona w oporze przeciwko eurokonstytucji. Tymczasem już po polskiej kapitulacji premier Irlandii Bertie Ahern, przewodniczący UE w tym półroczu, stwierdził: "Kilka państw sprzeciwia się systemowi głosowania w obecnym kształcie". Dla wszystkich obserwatorów było oczywiste, że brak entuzjazmu - dyplomatycznie mówiąc - wobec konstytucji okazywała Irlandia, która nie wpisała nawet uchwalenia tego aktu na listę spraw priorytetowych podczas swojej prezydencji. Wiele zastrzeżeń przedstawili Brytyjczycy. Z zadowoleniem pochowanie projektu konstytucji przyjęłaby Dania i większość nowych członków.
Wbrew opiniom rozpowszechnianym przez Niemców i Francuzów prawie połowa krajów - z różnych przyczyn - byłaby zadowolona, gdyby konstytucja przepadła. Co więcej, po cichu liczyli na to sami Francuzi, nie mający ochoty ustępować Niemcom pierwszeństwa w Europie. Dobrze im tak, możemy powiedzieć, bo chowali się dotychczas za polskimi plecami. Chowali się jednak nie tylko dlatego, że tak było wygodniej. Robili to, bo premier Miller, pragnąc podreperować swoją pozycję w kraju, dął w surmy bojowe obrony Nicei, by móc się w Polsce prezentować jako niezłomny patriota walczący o narodowe interesy. Kiedy przestało to być potrzebne, zrejterował.
Drugi mit, jeszcze głupszy od pierwszego: Polsce potrzebna jest sympatia i uznanie w Europie, a stracimy je, jeśli nie skapitulujemy. Gdyby UE była konkursem piękności, uznanie by się przydało. Ale nie jest. To forum twardej walki o własne interesy. Kiedy Duńczycy odrzucili w referendum traktat z Maastricht, nikt ich nie przestał uważać za Europejczyków. Podobnie było z Irlandią i Wielką Brytanią. Ba, nawet Rumunia Ceausescu, gdy kiedyś zablokowała prace KBWE, została natychmiast obsypana zachętami i nagrodami. Jeśli doświadczenie ostatniego półwiecza polityki międzynarodowej czegoś uczy, to uczy jednego: chcesz zarobić i być szanowany, upieraj się przy własnym zdaniu.
Mit trzeci to straszenie nieprzyjęciem nas do tak zwanego twardego jądra unii. Tymczasem na razie projekty twardego jądra to stworzenie potęgi militarnej poprzez dołączenie kompanii zwiadowców z Luksemburga do brygady francusko-niemieckiej i opracowanie wspólnej polityki socjalnej. Bo - jak zauważył Jacek Saryusz-Wolski, najlepszy polski specjalista do spraw UE - polityka celna, monetarna, układ z Schengen itd. są częścią traktatów unijnych i pogłębić się ich nie da.
Czwarty mit to straszenie nowych członków, że zemsta za blokowanie konstytucji dosięgnie nas podczas tworzenia budżetu unii. - To słaby blef, bo nie można "ukarać" jakiegoś kraju, nie karząc przy tym innych. Każdy, kto zna mechanikę budżetu i prawa unii, wie, że to bzdura. Zasady finansowe w Unii Europejskiej działają bowiem wobec wszystkich w jednakowy sposób. Zabierając fundusze Polsce, zabiera się je jednocześnie byłej NRD, Hiszpanii i innym. Rzeczywistym zagrożeniem jest to, że wpłaty do budżetu unii zostaną zamrożone na poziomie 1 proc. PKB państw członkowskich. To się stanie tym łatwiej i szybciej, im bardziej zostanie pomniejszona waga polskiego głosu, a nie odwrotnie - mówi Jacek Saryusz-Wolski.
Mit piąty głosi, że jako prawdziwi demokraci musimy się zgodzić, iż odwołanie się do zasady demograficznej w sprawie siły głosów jest bardziej demokratyczne. Pozornie tak, ale unia to wspólnota państw, a nie jednolita przestrzeń polityczna. Jeśli tak, to cała "demokratyzacja" sypie się w gruzy. System ważenia głosów (czyli właśnie system nicejski) był opracowany po to, by uwzględnić tak różne czynniki, jak liczba ludności, terytorium, siła gospodarcza, możliwości wojskowe etc. I był o wiele sprawiedliwszy od wymyślonego przez Valéry'ego Giscarda d'Estaing.
Szósty mit to większa sprawność decyzyjna nowego systemu konstytucyjnego. Tymczasem podejmowanie decyzji, które mogą być zablokowane de facto przez dwa państwa: Francję i Niemcy, prowadzi do monopolu tego tandemu. Europa będzie działała sprawnie pod warunkiem, że dowolna inicjatywa uzyska imprimatur Berlina i Paryża. Jeśli nie, to nawet przy uporze pozostałych 23 państw decyzja nie przejdzie. Tak więc sprawność jest w istocie dyktatem wielkich.
Mit siódmy - najświeższy - wykorzystany przez Leszka Millera i premiera elekta Hiszpanii José Rodrígueza Zapatero głosi, że potrzeba nam głębszej integracji wobec zagrożenia terroryzmem. Odpowiedzieli na ten mit sami przywódcy unii. Kiedy w ubiegłym tygodniu spotykali się szefowie służb specjalnych wielkiej piątki (Francja, RFN, Wielka Brytania, Włochy i Hiszpania), pozostałe kraje zostały poinformowane, iż ich przedstawiciele nie zostaną zaproszeni, ponieważ wielcy nie mają zamiaru ujawniać swoich tajemnic wywiadowczych. Co prawda, kanclerz Schröder podczas pobytu w Warszawie zapewnił Leszka Millera, że po 1 maja Polska zostanie zaproszona do tego gremium, ale na razie pozostaje nam nadzieja, iż luksemburscy zwiadowcy nas obronią.
Drugi kongres wiedeński
Program polityczny związany z nową konstytucją i kapitulanckim zachowaniem Partii Białej Flagi streszcza się w haśle: "Słaba Polska w słabej Europie". Przywódcy unii - pochłonięci morderczą walką o hegemonię - pominęli milczeniem dramatyczną konstatację Pata Coxa, przewodniczącego europarlamentu. Tak skwitował on klęskę strategii lizbońskiej, która zakładała, że Europa do 2010 r. stanie się najsilniejszą gospodarką świata: "Po czterech latach wdrażania dziesięcioletniego programu wszystkie raporty wskazują, że nie zmierzamy do wyznaczonego celu". Zasadniczy cel powołania unii, czyli rozwój gospodarczy, wygląda marnie. Zamiast niego słabnąca Europa funduje sobie konstytucyjne igrzyska, prowadzące nieuchronnie do podziałów i napięć. W istocie zaś cofa się o dwa stulecia, bo ma rację Jan Zahradil, lider czeskiej Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS), gdy mówi: "Projekt traktatu konstytucyjnego jest próbą ufundowania nowego koncertu mocarstw powtarzającego porządek ustanowiony w 1815 r. na kongresie wiedeńskim. Będzie to porządek, w którym silna czwórka lub trójka będzie decydować o wszystkim, i z góry wiadomo, komu przypadnie rola statysty".
Referendum, czyli diabelska alternatywa
Bardzo zły projekt eurokonstytucji zapewne i tak przepadnie, tyle że kolejny raz w roli grabarzy wystąpią narody Europy. Co najmniej połowa państw członkowskich UE przeprowadzi referenda konstytucyjne. A prognozy są takie, że w Danii, Irlandii, Portugalii, a nawet we Francji konstytucja ma małe szanse na entuzjastyczne przyjęcie. Podobnie będzie w Wielkiej Brytanii, gdzie rosnący w siłę konserwatyści zażądali referendum. Również w Polsce rząd, a nawet prezydent Kwaśniewski nagle stali się zwolennikami referendum. Można się obawiać, że to pomysł opisywany jako diabelska alternatywa. Oto premier Miller zapowiada, że aby zapewnić odpowiednią frekwencję, SLD połączy referendum z wyborami prezydenckimi. Co to oznacza w praktyce? Podczas wyborów nie będzie się liczył podział na prawicę i lewicę. Najważniejszą linią podziału stanie się bycie za eurokonstytucją lub przeciw niej. Symbolem "za" ma się stać Jolanta Kwaśniewska, a symbolem "przeciw" - Andrzej Lepper. Dla polityków umiarkowanych miejsca nie będzie.
Polska kapitulacja otwiera drogę do podziału Europy. Projekt traktatu konstytucyjnego został napisany jako reakcja starej unii na rozszerzenie. I w gruncie rzeczy był rozwiązaniem pozornej politycznej kwadratury koła - jak się rozszerzyć, by się nie rozszerzać. Będziemy mieli w rezultacie nieustanne napięcie między krajami przewodzącymi unii a resztą oraz między starymi a nowymi członkami. Przedsmak tych sporów już mamy - kolejne kraje zamykają swój rynek pracy, kolejne państwa zapowiadają restrykcje. Jednocześnie stara unia zamierza tak podzielić budżet, aby jak najmniej dać nowym członkom. United States of Europe (USE), jak konserwatywni publicyści amerykańscy określają unię po konstytucji, nie mają szans. Przegrywają wyścig gospodarczy i militarny z Ameryką, a jednocześnie nie są zdolne do rzeczywistej integracji. Gdy Miller kapitulował w Madrycie i Brukseli, kanclerz Niemiec wygłaszał w Bundestagu kuriozalną mowę, żądając dla Niemiec miejsca stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Warto przypomnieć, że w programie koalicji SPD-Zieloni było uzyskanie stałego miejsca w radzie, tyle że dla Unii Europejskiej. Wystąpienie kanclerza jest więc w istocie pożegnaniem wspólnej polityki zagranicznej UE. Z piedestału, którym miała być konstytucja dla wspólnej Europy, krótkowzroczni przywódcy zbudowali nagrobek europejskiej jedności.
Partia Białej Flagi
Jak wygląda Partia Białej Flagi (PBF)? Wystarczy trochę zmodyfikować obraz EugŻne'a Delacroix "Wolność wiodąca lud na barykady". Oto w miejsce Marianny w czapce frygijskiej idzie elegancki (z cygarem w zębach) Andrzej Olechowski. Za nim podąża nie mniej elegancki tłumek, w którym widać Józefa Oleksego, Longina Pastusiaka, sterane oblicza weteranów Unii Wolności i rozwiany włos komisarz Hübner, a z boku powłóczącego nogami premiera Millera. W ręku neo-Marianny nie powiewa francuski tricolore, lecz wielki biały sztandar. Z barykady rozpościera się widok na zieloną równinę wypełnioną biurkami (wielkimi) i fotelami (bardzo wygodnymi). Za plecami zostaje Polska z chłopami w gumiakach, robotnikami w ortalionowych kurtkach i rzędami kościelnych wież.
Spełniło się marzenie naszych hipereuroentuzjastów. Cieszyli się, czytając kolejne sondaże opinii publicznej, z których wynikało, że Polacy bardziej wierzą administracji brukselskiej niż rodzimym politykom. Przytakiwali, gdy przepytywani przez telewizyjnych reporterów obywatele oznajmiali, iż od członkostwa w unii oczekują okupacji, czyli tego, że obcy zaprowadzą w Polsce porządek. Utwierdzali Polaków w przekonaniu, że są gorsi i słabsi od Niemców, Belgów, a nawet Greków.
Uważają, że Polska to kraj mały i biedny, który nie ma prawa stawiać warunków europejskim potęgom, takim jak Niemcy czy Francja. Rozpoznamy ich łatwo, bo gdy nasi zachodni sąsiedzi żądają dla siebie specjalnego traktowania w unii, na przykład w sprawie przekroczonego przez Niemcy limitu deficytu budżetowego, członkowie Partii Białej Flagi ochoczo przytakują: no tak, Niemcy najwięcej płacą, mają więc do tego prawo. Gdy jednak Polska oczekuje respektowania naszych interesów, w tym przyrzeczenia traktowania nas jako dużego państwa (jak w traktacie nicejskim), to - zdaniem PBF - jest to nieuzasadnione awanturnictwo - "bo przecież dostaliśmy te głosy na kredyt i bez naszego udziału".
Europa w oczach PBF nie jest dla Polski naturalnym obszarem rozwoju cywilizacyjnego ani środkiem do budowania narodowej potęgi i dobrobytu. Europa to cel sam w sobie. Za jej granicą można będzie zrzucić uwierającą czapkę krakuskę i zostać obywatelem Europy. Uważając polskich obywateli za bandę głupków słuchających wyłącznie własnego brzucha, Partia Białej Flagi przekonywała Polaków do członkostwa w UE za pomocą argumentu wielkich materialnych korzyści. Tymczasem wiemy niemal od początku, że będą one dużo mniejsze, niż nam obiecywano, a na dodatek później dostarczone i nierówno podzielone. Uwagi PBF uchodzi to, że unia jest wielkim projektem o charakterze cywilizacyjnym mającym określić granice europejskiej jedności i dać nowy impuls rozwojowy narodom zamieszkującym Stary Kontynent. Partia Białej Flagi jest w istocie antyeuropejska, bo Europa to dla niej tanie pomarańcze z Hiszpanii, niemieckie piwo i supermarketowe francuskie kosmetyki.
7 mitów Partii Białej Flagi
Aby przekonać o swoich racjach, gdy spora część rządu i opozycji solidarnie broniła traktatu nicejskiego, Partia Białej Flagi rozpowszechniała mity o szkodliwości naszego uporu. Pierwszy mit, uznawany za zasadniczy argument, brzmiał: Polska jest całkowicie osamotniona w oporze przeciwko eurokonstytucji. Tymczasem już po polskiej kapitulacji premier Irlandii Bertie Ahern, przewodniczący UE w tym półroczu, stwierdził: "Kilka państw sprzeciwia się systemowi głosowania w obecnym kształcie". Dla wszystkich obserwatorów było oczywiste, że brak entuzjazmu - dyplomatycznie mówiąc - wobec konstytucji okazywała Irlandia, która nie wpisała nawet uchwalenia tego aktu na listę spraw priorytetowych podczas swojej prezydencji. Wiele zastrzeżeń przedstawili Brytyjczycy. Z zadowoleniem pochowanie projektu konstytucji przyjęłaby Dania i większość nowych członków.
Wbrew opiniom rozpowszechnianym przez Niemców i Francuzów prawie połowa krajów - z różnych przyczyn - byłaby zadowolona, gdyby konstytucja przepadła. Co więcej, po cichu liczyli na to sami Francuzi, nie mający ochoty ustępować Niemcom pierwszeństwa w Europie. Dobrze im tak, możemy powiedzieć, bo chowali się dotychczas za polskimi plecami. Chowali się jednak nie tylko dlatego, że tak było wygodniej. Robili to, bo premier Miller, pragnąc podreperować swoją pozycję w kraju, dął w surmy bojowe obrony Nicei, by móc się w Polsce prezentować jako niezłomny patriota walczący o narodowe interesy. Kiedy przestało to być potrzebne, zrejterował.
Drugi mit, jeszcze głupszy od pierwszego: Polsce potrzebna jest sympatia i uznanie w Europie, a stracimy je, jeśli nie skapitulujemy. Gdyby UE była konkursem piękności, uznanie by się przydało. Ale nie jest. To forum twardej walki o własne interesy. Kiedy Duńczycy odrzucili w referendum traktat z Maastricht, nikt ich nie przestał uważać za Europejczyków. Podobnie było z Irlandią i Wielką Brytanią. Ba, nawet Rumunia Ceausescu, gdy kiedyś zablokowała prace KBWE, została natychmiast obsypana zachętami i nagrodami. Jeśli doświadczenie ostatniego półwiecza polityki międzynarodowej czegoś uczy, to uczy jednego: chcesz zarobić i być szanowany, upieraj się przy własnym zdaniu.
Mit trzeci to straszenie nieprzyjęciem nas do tak zwanego twardego jądra unii. Tymczasem na razie projekty twardego jądra to stworzenie potęgi militarnej poprzez dołączenie kompanii zwiadowców z Luksemburga do brygady francusko-niemieckiej i opracowanie wspólnej polityki socjalnej. Bo - jak zauważył Jacek Saryusz-Wolski, najlepszy polski specjalista do spraw UE - polityka celna, monetarna, układ z Schengen itd. są częścią traktatów unijnych i pogłębić się ich nie da.
Czwarty mit to straszenie nowych członków, że zemsta za blokowanie konstytucji dosięgnie nas podczas tworzenia budżetu unii. - To słaby blef, bo nie można "ukarać" jakiegoś kraju, nie karząc przy tym innych. Każdy, kto zna mechanikę budżetu i prawa unii, wie, że to bzdura. Zasady finansowe w Unii Europejskiej działają bowiem wobec wszystkich w jednakowy sposób. Zabierając fundusze Polsce, zabiera się je jednocześnie byłej NRD, Hiszpanii i innym. Rzeczywistym zagrożeniem jest to, że wpłaty do budżetu unii zostaną zamrożone na poziomie 1 proc. PKB państw członkowskich. To się stanie tym łatwiej i szybciej, im bardziej zostanie pomniejszona waga polskiego głosu, a nie odwrotnie - mówi Jacek Saryusz-Wolski.
Mit piąty głosi, że jako prawdziwi demokraci musimy się zgodzić, iż odwołanie się do zasady demograficznej w sprawie siły głosów jest bardziej demokratyczne. Pozornie tak, ale unia to wspólnota państw, a nie jednolita przestrzeń polityczna. Jeśli tak, to cała "demokratyzacja" sypie się w gruzy. System ważenia głosów (czyli właśnie system nicejski) był opracowany po to, by uwzględnić tak różne czynniki, jak liczba ludności, terytorium, siła gospodarcza, możliwości wojskowe etc. I był o wiele sprawiedliwszy od wymyślonego przez Valéry'ego Giscarda d'Estaing.
Szósty mit to większa sprawność decyzyjna nowego systemu konstytucyjnego. Tymczasem podejmowanie decyzji, które mogą być zablokowane de facto przez dwa państwa: Francję i Niemcy, prowadzi do monopolu tego tandemu. Europa będzie działała sprawnie pod warunkiem, że dowolna inicjatywa uzyska imprimatur Berlina i Paryża. Jeśli nie, to nawet przy uporze pozostałych 23 państw decyzja nie przejdzie. Tak więc sprawność jest w istocie dyktatem wielkich.
Mit siódmy - najświeższy - wykorzystany przez Leszka Millera i premiera elekta Hiszpanii José Rodrígueza Zapatero głosi, że potrzeba nam głębszej integracji wobec zagrożenia terroryzmem. Odpowiedzieli na ten mit sami przywódcy unii. Kiedy w ubiegłym tygodniu spotykali się szefowie służb specjalnych wielkiej piątki (Francja, RFN, Wielka Brytania, Włochy i Hiszpania), pozostałe kraje zostały poinformowane, iż ich przedstawiciele nie zostaną zaproszeni, ponieważ wielcy nie mają zamiaru ujawniać swoich tajemnic wywiadowczych. Co prawda, kanclerz Schröder podczas pobytu w Warszawie zapewnił Leszka Millera, że po 1 maja Polska zostanie zaproszona do tego gremium, ale na razie pozostaje nam nadzieja, iż luksemburscy zwiadowcy nas obronią.
Drugi kongres wiedeński
Program polityczny związany z nową konstytucją i kapitulanckim zachowaniem Partii Białej Flagi streszcza się w haśle: "Słaba Polska w słabej Europie". Przywódcy unii - pochłonięci morderczą walką o hegemonię - pominęli milczeniem dramatyczną konstatację Pata Coxa, przewodniczącego europarlamentu. Tak skwitował on klęskę strategii lizbońskiej, która zakładała, że Europa do 2010 r. stanie się najsilniejszą gospodarką świata: "Po czterech latach wdrażania dziesięcioletniego programu wszystkie raporty wskazują, że nie zmierzamy do wyznaczonego celu". Zasadniczy cel powołania unii, czyli rozwój gospodarczy, wygląda marnie. Zamiast niego słabnąca Europa funduje sobie konstytucyjne igrzyska, prowadzące nieuchronnie do podziałów i napięć. W istocie zaś cofa się o dwa stulecia, bo ma rację Jan Zahradil, lider czeskiej Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS), gdy mówi: "Projekt traktatu konstytucyjnego jest próbą ufundowania nowego koncertu mocarstw powtarzającego porządek ustanowiony w 1815 r. na kongresie wiedeńskim. Będzie to porządek, w którym silna czwórka lub trójka będzie decydować o wszystkim, i z góry wiadomo, komu przypadnie rola statysty".
Referendum, czyli diabelska alternatywa
Bardzo zły projekt eurokonstytucji zapewne i tak przepadnie, tyle że kolejny raz w roli grabarzy wystąpią narody Europy. Co najmniej połowa państw członkowskich UE przeprowadzi referenda konstytucyjne. A prognozy są takie, że w Danii, Irlandii, Portugalii, a nawet we Francji konstytucja ma małe szanse na entuzjastyczne przyjęcie. Podobnie będzie w Wielkiej Brytanii, gdzie rosnący w siłę konserwatyści zażądali referendum. Również w Polsce rząd, a nawet prezydent Kwaśniewski nagle stali się zwolennikami referendum. Można się obawiać, że to pomysł opisywany jako diabelska alternatywa. Oto premier Miller zapowiada, że aby zapewnić odpowiednią frekwencję, SLD połączy referendum z wyborami prezydenckimi. Co to oznacza w praktyce? Podczas wyborów nie będzie się liczył podział na prawicę i lewicę. Najważniejszą linią podziału stanie się bycie za eurokonstytucją lub przeciw niej. Symbolem "za" ma się stać Jolanta Kwaśniewska, a symbolem "przeciw" - Andrzej Lepper. Dla polityków umiarkowanych miejsca nie będzie.
Polska kapitulacja otwiera drogę do podziału Europy. Projekt traktatu konstytucyjnego został napisany jako reakcja starej unii na rozszerzenie. I w gruncie rzeczy był rozwiązaniem pozornej politycznej kwadratury koła - jak się rozszerzyć, by się nie rozszerzać. Będziemy mieli w rezultacie nieustanne napięcie między krajami przewodzącymi unii a resztą oraz między starymi a nowymi członkami. Przedsmak tych sporów już mamy - kolejne kraje zamykają swój rynek pracy, kolejne państwa zapowiadają restrykcje. Jednocześnie stara unia zamierza tak podzielić budżet, aby jak najmniej dać nowym członkom. United States of Europe (USE), jak konserwatywni publicyści amerykańscy określają unię po konstytucji, nie mają szans. Przegrywają wyścig gospodarczy i militarny z Ameryką, a jednocześnie nie są zdolne do rzeczywistej integracji. Gdy Miller kapitulował w Madrycie i Brukseli, kanclerz Niemiec wygłaszał w Bundestagu kuriozalną mowę, żądając dla Niemiec miejsca stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Warto przypomnieć, że w programie koalicji SPD-Zieloni było uzyskanie stałego miejsca w radzie, tyle że dla Unii Europejskiej. Wystąpienie kanclerza jest więc w istocie pożegnaniem wspólnej polityki zagranicznej UE. Z piedestału, którym miała być konstytucja dla wspólnej Europy, krótkowzroczni przywódcy zbudowali nagrobek europejskiej jedności.
Więcej możesz przeczytać w 14/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.