Ślub PZU i PKO BP, czyli jak przegrać z obcym kapitałem
Rząd SLD-UP chce przed odejściem zawrócić Wisłę kijem i - łącząc PKO BP z PZU - odtworzyć w Polsce niewydolny państwowy sektor bankowy. Tym samym minister skarbu Zbigniew Kaniewski, firmujący ten pomysł, dołącza do grona zatwardziałych obrońców polskiego interesu, takich jak Andrzej Lepper i Bogdan Pęk, którzy mówią o grabieży majątku narodowego. Kaniewski wręcz krzyczał z trybuny sejmowej, że nie będzie prowadził "nie przemyślanej, chaotycznej i na oślep wyprzedaży majątku" i zapowiedział powołanie Narodowej Grupy Finansowej (czytaj: połączenie Grupy PZU i PKO BP), co "pozwoli na stabilizację sektora finansowego", gdyż "obecność kapitału zagranicznego nie spełnia oczekiwań klientów i programów restrukturyzacyjnych". Ma oczywiście trochę racji, bo nie wszystkie prywatyzacje z udziałem zagranicznych inwestorów przyniosły zapowiadane kokosy, ale tylko trochę. W całości pomysł Kaniewskiego sprowadza się do jednego - czeka nas umocnienie korupcjogennego układu prywatno-państwowego w gospodarce. Z pewnością nie ubezpieczy on PKO BP i nie dokapitalizuje PZU. I nie uchroni obu firm przed obcym kapitałem - przegrają one z zagraniczną konkurencją z powodu swojej słabości.
Bankowy skok
Komu jak komu, ale ministrowi skarbu wstyd przypominać, że udział kapitału zagranicznego w polskich bankach komercyjnych wynosi około 60 proc. w strukturze własnościowej i około 80 proc. w funduszach własnych banków. To mniej niż w Czechach, na Słowacji i Węgrzech, gdzie udział kapitału zagranicznego sięga 90 proc. (na Słowacji, która przez lata była uznawana za kopciuszka reform i ostoję kapitalizmu państwowego, tylko w dwóch spośród 19 banków komercyjnych nie ma kapitału zagranicznego, a w sumie ten kapitał to 38,5 mld koron z 43 mld koron globalnych słowackich aktywów bankowych). Wstyd także przypominać, że przez ostatnie 15 lat polski sektor bankowy wykonał skok porównywalny z podróżą w czasie od średniowiecza do współczesności. Przypomnijmy, że "po komunie" odziedziczyliśmy: monobank - NBP, Powszechną (bo nie było innej) Kasę Oszczędnościową i Pekao (jak mawiał Stefan Kisielewski - "jedyny bank świata, który sprzedaje spodnie"), a o sprawności tych instytucji najlepiej świadczyło to, że przelew na drugą stronę ulicy wędrował tydzień (właśnie dzięki temu istniał słynny oscylator Bagsika i Gąsiorowskiego). To, że dzisiaj banki w Polsce wyglądają jak banki i niemal tak działają, zawdzięczamy wyłącznie importowi kapitału, know-how i technologii bankowej z zagranicy. Przypomnieć także należy, że banki nie są instytucjami charytatywnymi powołanymi do podtrzymywania bankrutujących firm państwowych, ale przedsiębiorstwami, które przynoszą zysk dzięki mądremu inwestowaniu kapitału. Jeżeli minister skarbu (wystawiając sobie niedostateczną ocenę z podstaw ekonomii) narzeka, że banki z kapitałem zagranicznym nie chcą finansować programów restrukturyzacyjnych owych molochów, to niech spojrzy w oczy wszystkim drobnym przedsiębiorcom i powie im, że owo "finansowanie restrukturyzacji" całkowicie ogołoci rynek kredytowy i do reszty pozbawi ich możliwości zaciągnięcia jakichkolwiek pożyczek. Możliwości, które i tak są dzisiaj poważnie ograniczone przez szaleństwo pożyczkowe budżetu.
Przeciętnie inteligentny człowiek chyba tylko pod wpływem udaru słonecznego lub zbyt dużej ilości alkoholu może uwierzyć w to, że jeśli bank państwowy będzie dawał pieniądze kopalniom, stoczniom, kolejom państwowym czy fabrykom zbrojeniowym, to polska gospodarka zacznie się rozwijać w zawrotnym tempie. Jeżeli nawet nie pamięta polskich doświadczeń lat 90., to z łatwością może znaleźć przykłady tragedii banków państwowych w świecie. Nawet w kapitalistycznej Japonii.
Trzecia grupa
Zwolennicy łączenia konta z polisą, czyli PKO BP i PZU, mają w zanadrzu argument. Twierdzą, że na świecie takie firmy istnieją. I jest nią na przykład Nordea Group. To prawda, na świecie istnieje wszystko, są zatem i takie grupy kapitałowe. Jest to jednak prawda z kategorii zaliczanej przez ks. prof. Józefa Tischnera do trzeciej grupy (moja prawda, tyż prawda i g... prawda). Nordea powstała w wyniku stopniowej fuzji banków w większości prywatnych (własność państwowa występowała jedynie w Nordeabanken, a jej udział w akcjach grupy wynosi 19 proc.), na drodze integracji międzynarodowej skandynawskich organizacji finansowych. Odpowiednikiem takiej koncepcji koncentracji byłoby zatem łączenie PKO nie z PZU, lecz - na przykład - z Országos Takarékpénztár és Kereskedelmi Bank, Ceská Pojis'tovna i Slovenská Sporitel'na. Przed laty takie rozwiązanie być może było możliwe, dzisiaj jednak nasi sąsiedzi zaprzedali się zagranicznemu kapitałowi i mają nas gdzieś.
Hiszpańska długa droga
Jeżeli gdzieś w świecie szukać wzorca, to raczej na Półwyspie Iberyjskim niż w Skandynawii. Hiszpania odziedziczyła po czasach gen. Franco archaiczny system bankowy, a dzisiaj jest jedną z potęg finansowych świata. Dominują tam dwie wielkie grupy: BBVA (Banco Bilbao Vizcaya Argentaria) i BSCH (Banco Santander Central Hispano, ciągle używa się dla określenia grupy tej historycznej nazwy, choć formalnie jest to SCH - Santander Central Hispano lub po prostu Grupo Santander). Obie są formalnie własnością kapitału zagranicznego, który ma w nich ponad 50 proc. akcji, ale ze względu na pozyskiwanie kapitału przez wszystkie światowe giełdy obie mają ponad milion udziałowców (oczywiście, wyłącznie prywatnych) - zarówno indywidualnych, jak i instytucjonalnych (fundusze inwestycyjne oraz tzw. krzyżowa własność innych banków europejskich). Przy tak znacznym rozproszeniu udziałów nikt nie ma kontrolnego pakietu akcji (na ostatnim WZA w Grupo Santander dopiero 4 tys. największych udziałowców mogło się uskładać na połowę głosów), co sprawia, że efektywną kontrolę nad kapitałem sprawuje hiszpański manage-ment. A nie są to kapitały małe - wycena giełdowa wartości grup opiewa na 35-45 mld euro, ich aktywa wynoszą 300-350 mld euro, a zysk prawie 4 mld euro. I są to instytucje finansowe, które mają dominującą pozycję w Ameryce Łacińskiej i na Półwyspie Iberyjskim oraz ważne miejsce na europejskim i światowym rynku. Choć, rzecz jasna, te sukcesy przyszły kilkanaście lat po rozpoczęciu koncentracji.
Pierwotna koncepcja prywatyzacji PKO BP (bez dołączania PZU) przez giełdę, na której lokowane byłyby nowe emisje akcji, miała zmierzać właśnie w stronę modelu hiszpańskiego. Wydaje się on atrakcyjny ze względu na to, że chodzi o jeden z największych banków w naszym regionie, na dodatek rentowny. Inwestorzy (indywidualni i instytucjonalni, krajowi i zagraniczni) na pewno by się znaleźli. Oczywiście pod warunkiem prowadzenia racjonalnej polityki inwestycyjnej, a nie restrukturyzowania socjalistycznych mastodontów czy spełniania pożyczkowych zachcianek rządu. Minister Kaniewski wybrał jednak specyficzną modyfikację modelu hiszpańskiego. Polsko-hiszpańska hybryda prowadzi donikąd.
Jak nefrolog z odlewnikiem
Kasa związana z pomysłem Kaniewskiego jest spora (roczne przychody w wysokości 25-30 mld zł) i można ją wykorzystać na dwa sposoby. Pierwszy obrazuje toczący się przed Sądem Rejonowym dla Warszawy Śródmieścia proces Grzegorza Wieczerzaka. Przecież przedsiębiorstwo, którym kierował, było właśnie narodową grupą kapitałową, tyle że trochę mniejszą (roczne przychody w wysokości 16 mld zł). Jak łatwo się domyślić, powiększenie grupy (roczne przychody PKO BP to blisko 10 mld zł) stworzyłoby pole do popisu nie dla jednego, lecz dla kilku Wieczerzaków. Oczywiście, dopiero gdy skarb państwa wyłoży miliard złotych, aby rozwiązać problem dotychczasowych zobowiązań prywatyzacyjnych (przypomnijmy, że grupa Eureko żąda miliarda euro od polskiego rządu w ramach trwającego w Sztokholmie procesu arbitrażowego o kontrolę nad Grupą PZU). Oczywiste jest jednak, że na tak szczytny cel jak utworzenie Narodowej Grupy Finansowej podatnicy (lub korzystający z ubezpieczeń) chętnie się zrzucą...
Łączyć można oczywiście wszystko. Można do deficytowej huty dodać rentowną fabrykę wody sodowej w nadziei, że sfinansuje ona "plan restrukturyzacji". Można połączyć Instytut Odlewnictwa AGH z Instytutem Nefrologii AM, gdyż nazywają się podobnie i da się argumentować, że zdrowe nerki do odlewania są niezbędne. Podobną argumentację można zastosować w wypadku fuzji banku detalicznego i towarzystwa ubezpieczeniowego - w jednej i drugiej firmie są bowiem jakieś pieniądze. Tyle że owe firmy działają na zupełnie innych rynkach oraz mają zupełnie różne i nie dające się zintegrować sieci oddziałów terenowych. Oznacza to, że nawet po formalnym połączeniu, które ze względów technicznych i prawnych jest szalenie trudne, będą to dwie niezależne firmy, a ich zlanie nie zmniejszy, ale zwiększy koszty funkcjonowania (trzeba będzie powołać dodatkowy zarząd, radę nadzorczą i biuro grupy).
Powtórzmy - dla obu firm wspólne jest to, że mają pieniądze i inwestują wolne nadwyżki w bony skarbowe oraz fundusze emerytalne. I to jest owa druga korzyść (dla władzy) z fuzji. Połączenie sprawiłoby, że takie możliwości dwukrotnie by wzrosły, a zatem budżet państwa nie musiałby się przejmować problemami sfinansowania niemal dowolnie dużego deficytu budżetowego, a Narodowa Grupa Finansowa uzyskałaby efektywną kontrolę nad OFE, decydując o ich wykorzystaniu. W praktyce zatem dawałoby to możliwość spełnienia - i to w dość elegancki sposób - marzeń wszystkich wielkich ekonomistów od Leppera do Millera - taniego pozyskiwania funduszy dla rządu i decydowania o wydawaniu cudzych pieniędzy. Ceną byłoby włożenie dwóch grup (oddzielnie dość silnych, w tandemie nieruchawych) w ręce czekających na taką chwilę zagranicznych konkurentów.
Bankowy skok
Komu jak komu, ale ministrowi skarbu wstyd przypominać, że udział kapitału zagranicznego w polskich bankach komercyjnych wynosi około 60 proc. w strukturze własnościowej i około 80 proc. w funduszach własnych banków. To mniej niż w Czechach, na Słowacji i Węgrzech, gdzie udział kapitału zagranicznego sięga 90 proc. (na Słowacji, która przez lata była uznawana za kopciuszka reform i ostoję kapitalizmu państwowego, tylko w dwóch spośród 19 banków komercyjnych nie ma kapitału zagranicznego, a w sumie ten kapitał to 38,5 mld koron z 43 mld koron globalnych słowackich aktywów bankowych). Wstyd także przypominać, że przez ostatnie 15 lat polski sektor bankowy wykonał skok porównywalny z podróżą w czasie od średniowiecza do współczesności. Przypomnijmy, że "po komunie" odziedziczyliśmy: monobank - NBP, Powszechną (bo nie było innej) Kasę Oszczędnościową i Pekao (jak mawiał Stefan Kisielewski - "jedyny bank świata, który sprzedaje spodnie"), a o sprawności tych instytucji najlepiej świadczyło to, że przelew na drugą stronę ulicy wędrował tydzień (właśnie dzięki temu istniał słynny oscylator Bagsika i Gąsiorowskiego). To, że dzisiaj banki w Polsce wyglądają jak banki i niemal tak działają, zawdzięczamy wyłącznie importowi kapitału, know-how i technologii bankowej z zagranicy. Przypomnieć także należy, że banki nie są instytucjami charytatywnymi powołanymi do podtrzymywania bankrutujących firm państwowych, ale przedsiębiorstwami, które przynoszą zysk dzięki mądremu inwestowaniu kapitału. Jeżeli minister skarbu (wystawiając sobie niedostateczną ocenę z podstaw ekonomii) narzeka, że banki z kapitałem zagranicznym nie chcą finansować programów restrukturyzacyjnych owych molochów, to niech spojrzy w oczy wszystkim drobnym przedsiębiorcom i powie im, że owo "finansowanie restrukturyzacji" całkowicie ogołoci rynek kredytowy i do reszty pozbawi ich możliwości zaciągnięcia jakichkolwiek pożyczek. Możliwości, które i tak są dzisiaj poważnie ograniczone przez szaleństwo pożyczkowe budżetu.
Przeciętnie inteligentny człowiek chyba tylko pod wpływem udaru słonecznego lub zbyt dużej ilości alkoholu może uwierzyć w to, że jeśli bank państwowy będzie dawał pieniądze kopalniom, stoczniom, kolejom państwowym czy fabrykom zbrojeniowym, to polska gospodarka zacznie się rozwijać w zawrotnym tempie. Jeżeli nawet nie pamięta polskich doświadczeń lat 90., to z łatwością może znaleźć przykłady tragedii banków państwowych w świecie. Nawet w kapitalistycznej Japonii.
Trzecia grupa
Zwolennicy łączenia konta z polisą, czyli PKO BP i PZU, mają w zanadrzu argument. Twierdzą, że na świecie takie firmy istnieją. I jest nią na przykład Nordea Group. To prawda, na świecie istnieje wszystko, są zatem i takie grupy kapitałowe. Jest to jednak prawda z kategorii zaliczanej przez ks. prof. Józefa Tischnera do trzeciej grupy (moja prawda, tyż prawda i g... prawda). Nordea powstała w wyniku stopniowej fuzji banków w większości prywatnych (własność państwowa występowała jedynie w Nordeabanken, a jej udział w akcjach grupy wynosi 19 proc.), na drodze integracji międzynarodowej skandynawskich organizacji finansowych. Odpowiednikiem takiej koncepcji koncentracji byłoby zatem łączenie PKO nie z PZU, lecz - na przykład - z Országos Takarékpénztár és Kereskedelmi Bank, Ceská Pojis'tovna i Slovenská Sporitel'na. Przed laty takie rozwiązanie być może było możliwe, dzisiaj jednak nasi sąsiedzi zaprzedali się zagranicznemu kapitałowi i mają nas gdzieś.
Hiszpańska długa droga
Jeżeli gdzieś w świecie szukać wzorca, to raczej na Półwyspie Iberyjskim niż w Skandynawii. Hiszpania odziedziczyła po czasach gen. Franco archaiczny system bankowy, a dzisiaj jest jedną z potęg finansowych świata. Dominują tam dwie wielkie grupy: BBVA (Banco Bilbao Vizcaya Argentaria) i BSCH (Banco Santander Central Hispano, ciągle używa się dla określenia grupy tej historycznej nazwy, choć formalnie jest to SCH - Santander Central Hispano lub po prostu Grupo Santander). Obie są formalnie własnością kapitału zagranicznego, który ma w nich ponad 50 proc. akcji, ale ze względu na pozyskiwanie kapitału przez wszystkie światowe giełdy obie mają ponad milion udziałowców (oczywiście, wyłącznie prywatnych) - zarówno indywidualnych, jak i instytucjonalnych (fundusze inwestycyjne oraz tzw. krzyżowa własność innych banków europejskich). Przy tak znacznym rozproszeniu udziałów nikt nie ma kontrolnego pakietu akcji (na ostatnim WZA w Grupo Santander dopiero 4 tys. największych udziałowców mogło się uskładać na połowę głosów), co sprawia, że efektywną kontrolę nad kapitałem sprawuje hiszpański manage-ment. A nie są to kapitały małe - wycena giełdowa wartości grup opiewa na 35-45 mld euro, ich aktywa wynoszą 300-350 mld euro, a zysk prawie 4 mld euro. I są to instytucje finansowe, które mają dominującą pozycję w Ameryce Łacińskiej i na Półwyspie Iberyjskim oraz ważne miejsce na europejskim i światowym rynku. Choć, rzecz jasna, te sukcesy przyszły kilkanaście lat po rozpoczęciu koncentracji.
Pierwotna koncepcja prywatyzacji PKO BP (bez dołączania PZU) przez giełdę, na której lokowane byłyby nowe emisje akcji, miała zmierzać właśnie w stronę modelu hiszpańskiego. Wydaje się on atrakcyjny ze względu na to, że chodzi o jeden z największych banków w naszym regionie, na dodatek rentowny. Inwestorzy (indywidualni i instytucjonalni, krajowi i zagraniczni) na pewno by się znaleźli. Oczywiście pod warunkiem prowadzenia racjonalnej polityki inwestycyjnej, a nie restrukturyzowania socjalistycznych mastodontów czy spełniania pożyczkowych zachcianek rządu. Minister Kaniewski wybrał jednak specyficzną modyfikację modelu hiszpańskiego. Polsko-hiszpańska hybryda prowadzi donikąd.
Jak nefrolog z odlewnikiem
Kasa związana z pomysłem Kaniewskiego jest spora (roczne przychody w wysokości 25-30 mld zł) i można ją wykorzystać na dwa sposoby. Pierwszy obrazuje toczący się przed Sądem Rejonowym dla Warszawy Śródmieścia proces Grzegorza Wieczerzaka. Przecież przedsiębiorstwo, którym kierował, było właśnie narodową grupą kapitałową, tyle że trochę mniejszą (roczne przychody w wysokości 16 mld zł). Jak łatwo się domyślić, powiększenie grupy (roczne przychody PKO BP to blisko 10 mld zł) stworzyłoby pole do popisu nie dla jednego, lecz dla kilku Wieczerzaków. Oczywiście, dopiero gdy skarb państwa wyłoży miliard złotych, aby rozwiązać problem dotychczasowych zobowiązań prywatyzacyjnych (przypomnijmy, że grupa Eureko żąda miliarda euro od polskiego rządu w ramach trwającego w Sztokholmie procesu arbitrażowego o kontrolę nad Grupą PZU). Oczywiste jest jednak, że na tak szczytny cel jak utworzenie Narodowej Grupy Finansowej podatnicy (lub korzystający z ubezpieczeń) chętnie się zrzucą...
Łączyć można oczywiście wszystko. Można do deficytowej huty dodać rentowną fabrykę wody sodowej w nadziei, że sfinansuje ona "plan restrukturyzacji". Można połączyć Instytut Odlewnictwa AGH z Instytutem Nefrologii AM, gdyż nazywają się podobnie i da się argumentować, że zdrowe nerki do odlewania są niezbędne. Podobną argumentację można zastosować w wypadku fuzji banku detalicznego i towarzystwa ubezpieczeniowego - w jednej i drugiej firmie są bowiem jakieś pieniądze. Tyle że owe firmy działają na zupełnie innych rynkach oraz mają zupełnie różne i nie dające się zintegrować sieci oddziałów terenowych. Oznacza to, że nawet po formalnym połączeniu, które ze względów technicznych i prawnych jest szalenie trudne, będą to dwie niezależne firmy, a ich zlanie nie zmniejszy, ale zwiększy koszty funkcjonowania (trzeba będzie powołać dodatkowy zarząd, radę nadzorczą i biuro grupy).
Powtórzmy - dla obu firm wspólne jest to, że mają pieniądze i inwestują wolne nadwyżki w bony skarbowe oraz fundusze emerytalne. I to jest owa druga korzyść (dla władzy) z fuzji. Połączenie sprawiłoby, że takie możliwości dwukrotnie by wzrosły, a zatem budżet państwa nie musiałby się przejmować problemami sfinansowania niemal dowolnie dużego deficytu budżetowego, a Narodowa Grupa Finansowa uzyskałaby efektywną kontrolę nad OFE, decydując o ich wykorzystaniu. W praktyce zatem dawałoby to możliwość spełnienia - i to w dość elegancki sposób - marzeń wszystkich wielkich ekonomistów od Leppera do Millera - taniego pozyskiwania funduszy dla rządu i decydowania o wydawaniu cudzych pieniędzy. Ceną byłoby włożenie dwóch grup (oddzielnie dość silnych, w tandemie nieruchawych) w ręce czekających na taką chwilę zagranicznych konkurentów.

Więcej możesz przeczytać w 14/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.