Wiosna już za pasem i ptactwo kwili radośnie, więc tematy winniśmy podejmować promienne jak pocztówka z Dalmacji. Lecz cóż poradzę, że oblicze mam chmurne niczym niż skandynawski. I optymizmu póki co wykrzesać z siebie nie potrafię. Otóż wczoraj wydawałem przyjęcie. Poważne kilkudaniowe menu, a skoro jedzenia dużo, wypić należy coś wcześniej, co organizm do wzmożonej pracy trawiennej przysposobi. Postanowiłem zatem uzupełnić zapasy aperitifów, ale tu zaczęła się moja droga przez mękę.
Nie wymyśliłem niczego ekstrawaganckiego. Chciałem kupić dwie butelki znanych w całym świecie, obecnych w barach na wszystkich kontynentach marek: Campari i Cynar. W ponadmilionowym mieście, w kraju, który za chwilę wchodzi do unii, nie powinno to być zadanie ponad siły.
Odwiedziłem większość super- i hipermarketów, poczynając od tych, w których już kiedyś owe specyfiki nabywałem. Nie było nigdzie. W trzecim dniu poszukiwań udało mi się kupić jedynie campari - mieli ostatnią butelkę z dwoma szklaneczkami firmowymi, a kosztowała 70 zł, co jest kompletną paranoją w sytuacji, kiedy butelkę szkockiej można ostatnio kupić za 44 zł.
Jak sprawdziłem na etykiecie, wyłączność na dystrybucję campari w Polsce ma firma Vinpol z Torunia. Kto równie nieudolnie handluje cynarem - nie mam pojęcia. Ale problem naszego rynku jest szerszy i na imię mu nieprzewidywalność. Coś w sklepie się pojawia, przyzwyczajasz się, a potem owo coś znika.
Problem może być szerszy, jeśli firma Vinpol wierzy w wyborcze zwycięstwo Samoobrony i już likwiduje cudzoziemski asortyment? Jeśli tak, Drogi Przyjacielu, to czekają nas rządy amatorów czystej i nalewki babuni. W takim układzie pozostaje wypić duszkiem ostatnie zapasy zagranicznych aperitifów i w ten sposób popełnić samobójstwo.
Twój przerażony RM
Spokojnie, Drogi Przyjacielu!
O co taki raban? Przecież na campari świat się nie kończy, nawet świat drinków przedobiednich. Jest jeszcze pernod, ouzo, martini i inne anyżówki, pieprzówki, piołunówki, żołądkówki. Wiele z tego można w naszych sklepach znaleźć i wcale niewiele zapłacić. Można z nich prokurować rozmaite koktajle. Nie zapominajmy, że do napojów przedbiesiadnych zalicza się też jabłecznik, czyli cydr, wina musujące itd. Także piwo.
Wyczytałem, że pojęcie aperitifu wprowadzili starożytni Rzymianie, którzy dla pobudzenia apetytu na otwarcie każdej uczty (aperitivus - otwieracz) podawali wino z miodem. Potem średniowieczni mnisi pobudzali kubeczki smakowe słodkim winem korzennym. Sam nie przepadam ani za campari, ani za cynarem, podobnie jak za większością wyżej wymienionych trunków. Co nie znaczy, że pogardziłbym kieliszkiem szampańskiego kir royale. Poza tym do inicjujących biesiadę zalicza się mój ulubiony drink, czyli limetkowa caipirinha na destylacie z trzciny cukrowej.
A skoro się powiedziało "a", jak "aperitif", trzeba też powiedzieć "d", jak "digestif", oznaczające napoje poobiednie, wspomagające trawienie. Ten dział znacznie bardziej mnie podnieca: whisky, rum, koniak, calvados, grappa i inne destylaty owocowe. Ponadto likiery, zwłaszcza ziołowe, deserowe wina. Wiele z tych trunków można już kupić po w miarę przyzwoitych cenach, choć ciągle potwornie przepłacamy włoską grappę, a już bałkańskiej rakiji czy - jakże pobliskiej - węgierskiej palinki nigdzie nad Wisłą nie uświadczysz w sklepie.
Ale powiedzmy też sobie jasno - alkoholizowanie się przed jedzeniem nie jest wcale obowiązkowe. Piciologia zna też aperitify bezalkoholowe: wodę mineralną, tonik, soki i kwas chlebowy. Po obiedzie można się zadowolić kawą, herbatą, czekoladą. Choć przyznam, że od dobrej kolacji niechętnie podnoszę się w stanie zezwalającym na kierowanie pojazdami mechanicznymi.
O czym zapewnia
Bikont z Pobudzonym Apetytem
Odwiedziłem większość super- i hipermarketów, poczynając od tych, w których już kiedyś owe specyfiki nabywałem. Nie było nigdzie. W trzecim dniu poszukiwań udało mi się kupić jedynie campari - mieli ostatnią butelkę z dwoma szklaneczkami firmowymi, a kosztowała 70 zł, co jest kompletną paranoją w sytuacji, kiedy butelkę szkockiej można ostatnio kupić za 44 zł.
Jak sprawdziłem na etykiecie, wyłączność na dystrybucję campari w Polsce ma firma Vinpol z Torunia. Kto równie nieudolnie handluje cynarem - nie mam pojęcia. Ale problem naszego rynku jest szerszy i na imię mu nieprzewidywalność. Coś w sklepie się pojawia, przyzwyczajasz się, a potem owo coś znika.
Problem może być szerszy, jeśli firma Vinpol wierzy w wyborcze zwycięstwo Samoobrony i już likwiduje cudzoziemski asortyment? Jeśli tak, Drogi Przyjacielu, to czekają nas rządy amatorów czystej i nalewki babuni. W takim układzie pozostaje wypić duszkiem ostatnie zapasy zagranicznych aperitifów i w ten sposób popełnić samobójstwo.
Twój przerażony RM
Spokojnie, Drogi Przyjacielu!
O co taki raban? Przecież na campari świat się nie kończy, nawet świat drinków przedobiednich. Jest jeszcze pernod, ouzo, martini i inne anyżówki, pieprzówki, piołunówki, żołądkówki. Wiele z tego można w naszych sklepach znaleźć i wcale niewiele zapłacić. Można z nich prokurować rozmaite koktajle. Nie zapominajmy, że do napojów przedbiesiadnych zalicza się też jabłecznik, czyli cydr, wina musujące itd. Także piwo.
Wyczytałem, że pojęcie aperitifu wprowadzili starożytni Rzymianie, którzy dla pobudzenia apetytu na otwarcie każdej uczty (aperitivus - otwieracz) podawali wino z miodem. Potem średniowieczni mnisi pobudzali kubeczki smakowe słodkim winem korzennym. Sam nie przepadam ani za campari, ani za cynarem, podobnie jak za większością wyżej wymienionych trunków. Co nie znaczy, że pogardziłbym kieliszkiem szampańskiego kir royale. Poza tym do inicjujących biesiadę zalicza się mój ulubiony drink, czyli limetkowa caipirinha na destylacie z trzciny cukrowej.
A skoro się powiedziało "a", jak "aperitif", trzeba też powiedzieć "d", jak "digestif", oznaczające napoje poobiednie, wspomagające trawienie. Ten dział znacznie bardziej mnie podnieca: whisky, rum, koniak, calvados, grappa i inne destylaty owocowe. Ponadto likiery, zwłaszcza ziołowe, deserowe wina. Wiele z tych trunków można już kupić po w miarę przyzwoitych cenach, choć ciągle potwornie przepłacamy włoską grappę, a już bałkańskiej rakiji czy - jakże pobliskiej - węgierskiej palinki nigdzie nad Wisłą nie uświadczysz w sklepie.
Ale powiedzmy też sobie jasno - alkoholizowanie się przed jedzeniem nie jest wcale obowiązkowe. Piciologia zna też aperitify bezalkoholowe: wodę mineralną, tonik, soki i kwas chlebowy. Po obiedzie można się zadowolić kawą, herbatą, czekoladą. Choć przyznam, że od dobrej kolacji niechętnie podnoszę się w stanie zezwalającym na kierowanie pojazdami mechanicznymi.
O czym zapewnia
Bikont z Pobudzonym Apetytem
Koktajle przedobiednie |
---|
|
Koktajle poobiednie |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 14/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.