Czterdziestomilionowy naród jest w stanie zaoferować Europie wiele wartych uwzględnienia idei" - mówił prezydent Aleksander Kwaśniewski. "Miller powinien mieć świadomość, że reprezentuje czterdziestomilionowy naród" - tłumaczył były premier Tadeusz Mazowiecki. "Polacy nie mogą dać sobie wmówić, że czterdziestomilionowy naród nie ma takich przedstawicieli, którzy byliby profesjonalni i trzymaliby się zasad chrześcijańskich" - przekonywał abp Tadeusz Gocłowski. Żadna z tych osób nie zauważyła, że nie tylko nie ma czterdziestomilionowego narodu polskiego, ale najprawdopodobniej nigdy nie będzie. Polaków będzie już raczej tylko ubywało, jak to się dzieje od 1998 r.
Czterdziestomilionowy naród jest w stanie zaoferować Europie wiele wartych uwzględnienia idei" - mówił prezydent Aleksander Kwaśniewski. "Miller powinien mieć świadomość, że reprezentuje czterdziestomilionowy naród" - tłumaczył były premier Tadeusz Mazowiecki. "Polacy nie mogą dać sobie wmówić, że czterdziestomilionowy naród nie ma takich przedstawicieli, którzy byliby profesjonalni i trzymaliby się zasad chrześcijańskich" - przekonywał abp Tadeusz Gocłowski. Żadna z tych osób nie zauważyła, że nie tylko nie ma czterdziestomilionowego narodu polskiego, ale najprawdopodobniej nigdy nie będzie. Polaków będzie już raczej tylko ubywało, jak to się dzieje od 1998 r.
Już za dziesięć lat będzie nas o ponad milion mniej, a w 2025 r. ludność Polski - przy obecnym przyroście (na przeciętną Polkę przypada dziś 1,3 dziecka) - zmniejszy się o trzy miliony. Dzieci i młodzież będą stanowić zaledwie 16 proc. mieszkańców (obecnie 28 proc.), zaś osoby powyżej 65. roku życia - 30 proc. (obecnie 14 proc.). W roku 2030 niemal połowa Polaków będzie miała 50 lat i więcej (obecnie 36 lat). Obciążenia budżetu państwa na świadczenia emerytalne wzrosną dwukrotnie, co spowoduje krach finansów publicznych. Przy obecnych tendencjach za 200 lat populacja Polski zostanie zredukowana do obecnej ludności Warszawy. O jedną piątą zmniejszy się w 2020 r. ludność Warszawy, jeśli warszawianki będą rodzić tyle dzieci, ile obecnie (przeciętnie na mieszkankę stolicy przypada 1,02 dziecka). Cała populacja Warszawy przestałaby istnieć za nieco ponad 150 lat. W największych polskich miastach ujemny przyrost jest odnotowywany już od 1962 r. Jest on rekompensowany migracją i administracyjnym powiększaniem granic miast.
W 1983 r. w Polsce urodziło się ponad 750 tys. dzieci, a w 2000 r. już tylko 378 tys., czyli dwa razy mniej. Aż 37 proc. polskich rodzin ma tylko jedno dziecko, 34 proc. - dwoje, a jedynie 4,3 proc. - czworo i więcej (12 proc. rodzin w ogóle nie ma dzieci).
Wymierająca Europa
Gdyby w krajach uprzemysłowionych wskaźnik dzietności (liczba dzieci przypadających na kobietę) utrzymywał się przez następne 200 lat na takim poziomie, jaki mają obecnie Niemcy i Polska (1,3; średnia dla Unii Europejskiej wynosi 1,5), ich populacja zniknęłaby przed rokiem 2240. Z danych Departamentu Spraw Ekonomicznych i Społecznych ONZ wynika, że za 50 lat liczba Europejczyków spadnie do 3/4 obecnego stanu, a za 100 lat - do połowy. Tym samym Europejczycy stanowić będą nie liczącą się na świecie mniejszość. Już w trzeciej części krajów świata (według danych US Census Bureau) odnotowuje się ujemny przyrost naturalny. W Europie ujemny przyrost ma 17 krajów, w tym Polska. Społeczeństwa Zachodu przetrwają, jeśli wskaźnik dzietności będzie wynosił co najmniej 2,13. W przeciwnym razie cały dorobek Zachodu przejmą imigranci z krajów Trzeciego Świata: w Afryce wskaźnik dzietności wynosi 5,2, w Azji - 2,7. W 2050 r. średnia wieku zachodnich społeczeństw osiągnie 59 lat (obecnie 40 lat). Oznacza to, że jedna czwarta osób czynnych zawodowo będzie musiała utrzymać siebie oraz trzy czwarte niepracujących.
Zemsta Bismarcka
Zmniejszanie się populacji bogatych krajów Zachodu jest zaskakująco zbieżne z zastępowaniem przez państwo funkcji spełnianych kiedyś wyłącznie przez rodzinę. Proces ten przybrał na sile w połowie XX wieku, kiedy powstały państwa opiekuńcze. Zastępowanie rodziny przez państwo zaczęło się w czasach Bismarcka. Od lat 80. XIX stulecia Bismarck zaczął realizować swoją koncepcję "państwa, które musi dostać kilka kropel oleju socjalnego na receptę". Te kilka kropel to ustawy o obowiązkowych ubezpieczeniach emerytalnych, ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków, inwalidzkie i zdrowotne. W ten sposób z dzieci zdjęto obowiązek opieki nad starymi rodzicami oraz zajmowania się nimi w razie choroby. Przed I wojną światową wprowadzono w Niemczech, a potem w innych krajach, obowiązkowy odpoczynek niedzielny, renty dla sierot i wdów oraz ubezpieczenie pracowników umysłowych. W 1919 r. opieką ze strony państwa objęto kobiety w ciąży. W latach 1885-1913 wydatki na ubezpieczenia społeczne wzrosły w Niemczech dziesięciokrotnie. Stworzono wtedy sieć punktów poradnictwa rodzinnego i placówek opieki zdrowotnej nad dziećmi.
Okazało się, że przejęcie przez państwo prawie wszystkich funkcji rodziny prowadzi do ubezwłasnowolnienia obywateli. Już Alexis de Tocqueville przestrzegał (w książce "O demokracji w Ameryce"), że władza otaczająca ludzi nieograniczoną opieką czyni wolę ludzką nieużyteczną i zamienia każdy wolny naród "w stado onieśmielonych i pracowitych zwierząt, których pasterzem jest rząd". To był prawdziwy początek demograficznej katastrofy.
Pod koniec XIX wieku zaczęły się ataki na rodzinę jako siedlisko reakcji. Socjaliści uznali (pierwszy napisał to Fryderyk Engels), że prototypem walki klas i ucisku jest uciemiężenie kobiety przez mężczyznę w tradycyjnej rodzinie. Krytyka takiej rodziny stała się jednym z naczelnych haseł socjalistów w następnych stu latach, a w karykaturalnej formie występuje ona w ideologii feministycznej. Betty Friedan, jedna z czołowych feministek, porównała tradycyjną rodzinę do obozu koncentracyjnego, w którym kobiety są zmuszane do niewolniczej pracy, w tym do rodzenia dzieci. Wyzwolenie kobiety z tego obozu polegało na stworzeniu przez opiekuńcze państwo całego systemu zasiłków, dzięki którym kobietom rekompensowano to, że po urodzeniu dziecka nie mogły przez jakiś czas pracować. Tym, które chciały pracować, zapewniono dotacje do żłobków i przedszkoli.
Świadczenia antyrodzinne
Dotacje i tzw. świadczenia prorodzinne rozregulowały naturalne procesy zastępowania pokoleń z nadwyżką (sto lat temu przeciętna kobieta w Polsce rodziła 5-6 dzieci i choć część umierała, cały czas utrzymywał się dodatni przyrost). Obecnie kraje UE wydają przeciętnie 2,3 proc. PKB na rozmaite świadczenia rodzinne. Te ogromne sumy są nie tylko trwonione, ale i przeciwskuteczne: dzietność Europejek utrzymuje się na poziomie 1,5. W USA, gdzie zasiłki są niższe i lepiej ukierunkowane, wskaźnik ten wynosi 2,1. Istnieje związek między systemem świadczeń rodzinnych a liczbą dzieci w różnych kategoriach rodzin (na związki te zwraca m.in uwagę David Everslcy w pracy "Wymieranie Europy"). Zasiłki przede wszystkim stymulują rozrodczość rodzin ubogich, gdzie rodzice są słabo wykształceni (w krajach najbogatszych są to głównie rodziny imigrantów). Zasiłki na dzieci są przez te rodziny traktowane jako dodatkowe źródło dochodu i w minimalnym stopniu (poniżej 5 proc.) przeznaczane na edukację. Jest to zatem swego rodzaju radosna prokreacja z premią od państwa i z oczekiwaniem, że to państwo zajmie się wychowaniem i edukacją dzieci.
Zasiłki w bardzo małym stopniu wpływają na dzietność rodzin lepiej sytuowanych (w przeciwieństwie do rodzin biednych suma 120 euro nie ma dla nich większego znaczenia), w których rodzice są dobrze wykształceni. Wyjątkiem jest w ostatnich latach Szwecja, gdzie zasiłki doprowadziły także do wzrostu dzietności w tej grupie. Można to tłumaczyć odpowiedzialnością rodziców za potomstwo. Rodziny takie mają zwykle jedno, dwoje dzieci, bo tylko takiej liczbie są w stanie zapewnić dobre wykształcenie i lepszą przyszłość (oczywiście, nie przerzucają tych funkcji na państwo). Te akurat rodziny są ofiarami tego, że płacą wysokie podatki, przeznaczane m.in. na zasiłki rodzinne dla rodziców mało odpowiedzialnych, czyli uprawiających radosną prokreację w przekonaniu, że państwo zajmie się dziećmi. Gdyby płacili niższe podatki, mogliby mieć więcej dzieci, a rodziny, które traktują zasiłki jako dodatkowe źródło dochodów, byłyby zmuszone do większej odpowiedzialności. W ten sposób liczniejsze byłyby rodziny tworzące najwartościowszy kapitał ludzki.
Efekt obecnie stosowanej polityki świadczeń rodzinnych jest często odwrotny do zamierzonego. Odbiorcy tych zasiłków są bowiem traktowani jak swego rodzaju pasożyty. Rodzina wielodzietna jest najczęściej utożsamiana z patologiami, bezrobociem i biedą. W Polsce mówi się pogardliwie o "dzieciorobach". - Przyjście na świat kolejnego dziecka często jest postrzegane jako wydarzenie kompromitujące rodzinę - mówi dominikanin ojciec Jacek Salij.
Kapitał rodzinny
Prof. Gary Becker wyliczył, że w rodzinie powstaje najwięcej bogactwa - kapitał ludzki. Becker wykazał, że aż 80 proc. zasobów bogatych krajów stanowi kapitał ludzki, na resztę składają się zasoby materialne, bogactwa naturalne i urządzenia. W "Traktacie o rodzinie" Becker twierdzi, że tylko w rodzinie kształtują się cechy decydujące o żywotności i funkcjonalności społeczeństwa: solidarność, współpraca, poszanowanie dla drugiego człowieka, zdolność do poświęceń, zamiłowanie do porządku czy punktualność. Właśnie dlatego prawidłowo funkcjonująca rodzina stała się największym wrogiem wszelkich totalitaryzmów: od Lenina, Hitlera, Stalina i Mao po Pol Pota.
- W nadchodzącej epoce gospodarki postindustrialnej to rodzina, a nie jednostka będzie podmiotem rynkowej rywalizacji - przekonuje Francis Fukuyama. Więzi rodzinne będą stanowiły społeczny i ekonomiczny kapitał. Rodziny staną się rodzajem teamu lub przedsiębiorstwa, w którym jedno z małżonków będzie działało na zewnątrz, drugie zaś - wewnątrz związku. Dzieci wychowane w tradycyjnych domach będą lepiej przygotowane do życia, od rodziców otrzymają bowiem zarówno czas, jak i pieniądze.
Zdaniem prof. Jasona Fieldsa, amerykańskiego socjologa, tradycyjna rodzina świetnie się sprawdza w liberalnej gospodarce: dom i rodzina stają się minirynkiem. Sukcesy zawodowe męża motywują żonę do wprowadzania innowacji w zarządzaniu domem i wychowaniu dzieci. Wedle badań Fieldsa, taka pozytywna stymulacja praktycznie nie występuje w rodzinach, w których oboje małżonkowie pracują. Tam mamy raczej do czynienia z rywalizacją, co często prowadzi do konfliktów.
O tym, że tradycyjna rodzina wielodzietna to wielki kapitał, doskonale wiedzieli kolonizatorzy zachodniej części Ameryki Północnej. Samotni mężczyźni poszukiwali wtedy przede wszystkim nie samotnych kobiet, lecz wdów z kilkorgiem dzieci. Dzięki tak pozyskanej rodzinie mężczyzna uzyskiwał ogromną przewagę nad konkurentami, choćby dlatego, że mógł obrobić większą połać ziemi, miał go kto wesprzeć w chorobie i zastąpić przy pracy. To rodziny tak naprawdę podbiły Dziki Zachód, o czym opowiadają takie seriale jak "Bonanza" czy "Doktor Quinn".
Wielodzietni patrioci
Rodzina obroni się przed państwem i zapobiegnie demograficznej katastrofie, bo jest znacznie bardziej od niego efektywna - twierdzi prof. Gary Becker, ekonomista, laureat Nagrody Nobla za badania nad rodziną. - Rodzina jest najlepszym amortyzatorem kryzysów - dodaje prof. Francis Fukuyama, politolog. - Na świecie mamy do czynienia z tęs-knotą za tradycyjną rodziną. Dlatego najpopularniejsze seriale i filmy opowiadają o takiej właśnie rodzinie - mówi Wojciech Niżyński, pomysłodawca serialu "Klan". Pierwsze amerykańskie seriale, które podbiły polską widownię ("Dynastia", "Dallas"), opowiadały o wielodzietnych, kilkupokoleniowych rodzinach.
- Już Arystoteles twierdził, że kto nie nauczy się kochać ojca i matki, nie będzie umiał pokochać nikogo. Nikt też nigdy nie wymyślił lepszego od rodziny sposobu na zapewnienie poczucia bezpieczeństwa - mówi prof. Wiesław Bokajło, politolog z Uniwersytetu Wrocławskiego. - Wielodzietna rodzina to także najlepsza polisa: gdy kogoś z nas spotka nieszczęście, jest dookoła osiem osób, na które zawsze można liczyć - mówi Jan Pospieszalski, muzyk grający wspólnie z dziesięcioosobową rodziną.
- Oczywiste było dla mnie, że będę miał liczną rodzinę, bo to jest także jakaś forma patriotyzmu, pomagania własnemu krajowi. W licznej rodzinie łatwiej jest pokazywać i uczyć, że człowiek musi być odważny, solidarny, musi się zachowywać altruistycznie - zauważa Lech Wałęsa, ojciec siedmiorga dzieci. - Nie wiem, czy udałoby mi się osiągnąć to wszystko, co osiągnąłem, bez turbodoładowania, jakim są dzieci - mówi piosenkarz i muzyk Zbigniew Wodecki. Podobnie myśli Róża Thun, prezes Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana.
Rodziny wielodzietne są znacznie bardziej uspołecznione, rodzeństwo pomaga sobie w sytuacjach kryzysowych. Tak dzieje się na przykład w rodzinie doktora Marka Daniela, dyrektora Szpitala Ginekologiczno-Położniczego im. Świętej Rodziny w Poznaniu. On sam miał pięcioro rodzeństwa, a teraz jest ojcem pięciorga dzieci.
Państwo precz od rodziny!
O tym, że USA mają przewagę nad Europą w gospodarce czy nauce, w dużym stopniu decyduje to, że większość liderów wychowuje się w wielodzietnych rodzinach. Dobrym przykładem są klany Bushów, Kennedych czy Waltonów (właścicieli sieci Wall-Mart). W USA tradycyjna rodzina wciąż jest wzorem, zwłaszcza dla klasy średniej. Jak zauważają Brigitte i Peter Bergerowie, autorzy książki "Wojna przeciw rodzinie", tradycyjna mieszczańska rodzina jest jedyną instytucją, która pozwala zachować równowagę między dwiema skrajnymi postawami: ekstremalnym indywidualizmem i uległością wobec autorytarnego kolektywu.
Jest pocieszające, że aż 99 proc. młodych Polaków (w badaniu OBOP) za najważniejsze uważa udane życie rodzinne i udane dzieci. W 2001 r. karierę zawodową na rzecz wychowywania dzieci i prowadzenia domu porzuciło 61 tys. Polek z wyższym wykształceniem. Najwyższy czas, aby państwo odczepiło się od rodziny i prokreacji. Jedynym sposobem na uniknięcie demograficznej katastrofy jest przywrócenie rodzinie autonomii, jaką miała przez kilka tysięcy lat, zanim 50 lat temu zaczęło jej przeszkadzać wrogie państwo opiekuńcze.
Już za dziesięć lat będzie nas o ponad milion mniej, a w 2025 r. ludność Polski - przy obecnym przyroście (na przeciętną Polkę przypada dziś 1,3 dziecka) - zmniejszy się o trzy miliony. Dzieci i młodzież będą stanowić zaledwie 16 proc. mieszkańców (obecnie 28 proc.), zaś osoby powyżej 65. roku życia - 30 proc. (obecnie 14 proc.). W roku 2030 niemal połowa Polaków będzie miała 50 lat i więcej (obecnie 36 lat). Obciążenia budżetu państwa na świadczenia emerytalne wzrosną dwukrotnie, co spowoduje krach finansów publicznych. Przy obecnych tendencjach za 200 lat populacja Polski zostanie zredukowana do obecnej ludności Warszawy. O jedną piątą zmniejszy się w 2020 r. ludność Warszawy, jeśli warszawianki będą rodzić tyle dzieci, ile obecnie (przeciętnie na mieszkankę stolicy przypada 1,02 dziecka). Cała populacja Warszawy przestałaby istnieć za nieco ponad 150 lat. W największych polskich miastach ujemny przyrost jest odnotowywany już od 1962 r. Jest on rekompensowany migracją i administracyjnym powiększaniem granic miast.
W 1983 r. w Polsce urodziło się ponad 750 tys. dzieci, a w 2000 r. już tylko 378 tys., czyli dwa razy mniej. Aż 37 proc. polskich rodzin ma tylko jedno dziecko, 34 proc. - dwoje, a jedynie 4,3 proc. - czworo i więcej (12 proc. rodzin w ogóle nie ma dzieci).
Wymierająca Europa
Gdyby w krajach uprzemysłowionych wskaźnik dzietności (liczba dzieci przypadających na kobietę) utrzymywał się przez następne 200 lat na takim poziomie, jaki mają obecnie Niemcy i Polska (1,3; średnia dla Unii Europejskiej wynosi 1,5), ich populacja zniknęłaby przed rokiem 2240. Z danych Departamentu Spraw Ekonomicznych i Społecznych ONZ wynika, że za 50 lat liczba Europejczyków spadnie do 3/4 obecnego stanu, a za 100 lat - do połowy. Tym samym Europejczycy stanowić będą nie liczącą się na świecie mniejszość. Już w trzeciej części krajów świata (według danych US Census Bureau) odnotowuje się ujemny przyrost naturalny. W Europie ujemny przyrost ma 17 krajów, w tym Polska. Społeczeństwa Zachodu przetrwają, jeśli wskaźnik dzietności będzie wynosił co najmniej 2,13. W przeciwnym razie cały dorobek Zachodu przejmą imigranci z krajów Trzeciego Świata: w Afryce wskaźnik dzietności wynosi 5,2, w Azji - 2,7. W 2050 r. średnia wieku zachodnich społeczeństw osiągnie 59 lat (obecnie 40 lat). Oznacza to, że jedna czwarta osób czynnych zawodowo będzie musiała utrzymać siebie oraz trzy czwarte niepracujących.
Zemsta Bismarcka
Zmniejszanie się populacji bogatych krajów Zachodu jest zaskakująco zbieżne z zastępowaniem przez państwo funkcji spełnianych kiedyś wyłącznie przez rodzinę. Proces ten przybrał na sile w połowie XX wieku, kiedy powstały państwa opiekuńcze. Zastępowanie rodziny przez państwo zaczęło się w czasach Bismarcka. Od lat 80. XIX stulecia Bismarck zaczął realizować swoją koncepcję "państwa, które musi dostać kilka kropel oleju socjalnego na receptę". Te kilka kropel to ustawy o obowiązkowych ubezpieczeniach emerytalnych, ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków, inwalidzkie i zdrowotne. W ten sposób z dzieci zdjęto obowiązek opieki nad starymi rodzicami oraz zajmowania się nimi w razie choroby. Przed I wojną światową wprowadzono w Niemczech, a potem w innych krajach, obowiązkowy odpoczynek niedzielny, renty dla sierot i wdów oraz ubezpieczenie pracowników umysłowych. W 1919 r. opieką ze strony państwa objęto kobiety w ciąży. W latach 1885-1913 wydatki na ubezpieczenia społeczne wzrosły w Niemczech dziesięciokrotnie. Stworzono wtedy sieć punktów poradnictwa rodzinnego i placówek opieki zdrowotnej nad dziećmi.
Okazało się, że przejęcie przez państwo prawie wszystkich funkcji rodziny prowadzi do ubezwłasnowolnienia obywateli. Już Alexis de Tocqueville przestrzegał (w książce "O demokracji w Ameryce"), że władza otaczająca ludzi nieograniczoną opieką czyni wolę ludzką nieużyteczną i zamienia każdy wolny naród "w stado onieśmielonych i pracowitych zwierząt, których pasterzem jest rząd". To był prawdziwy początek demograficznej katastrofy.
Pod koniec XIX wieku zaczęły się ataki na rodzinę jako siedlisko reakcji. Socjaliści uznali (pierwszy napisał to Fryderyk Engels), że prototypem walki klas i ucisku jest uciemiężenie kobiety przez mężczyznę w tradycyjnej rodzinie. Krytyka takiej rodziny stała się jednym z naczelnych haseł socjalistów w następnych stu latach, a w karykaturalnej formie występuje ona w ideologii feministycznej. Betty Friedan, jedna z czołowych feministek, porównała tradycyjną rodzinę do obozu koncentracyjnego, w którym kobiety są zmuszane do niewolniczej pracy, w tym do rodzenia dzieci. Wyzwolenie kobiety z tego obozu polegało na stworzeniu przez opiekuńcze państwo całego systemu zasiłków, dzięki którym kobietom rekompensowano to, że po urodzeniu dziecka nie mogły przez jakiś czas pracować. Tym, które chciały pracować, zapewniono dotacje do żłobków i przedszkoli.
Świadczenia antyrodzinne
Dotacje i tzw. świadczenia prorodzinne rozregulowały naturalne procesy zastępowania pokoleń z nadwyżką (sto lat temu przeciętna kobieta w Polsce rodziła 5-6 dzieci i choć część umierała, cały czas utrzymywał się dodatni przyrost). Obecnie kraje UE wydają przeciętnie 2,3 proc. PKB na rozmaite świadczenia rodzinne. Te ogromne sumy są nie tylko trwonione, ale i przeciwskuteczne: dzietność Europejek utrzymuje się na poziomie 1,5. W USA, gdzie zasiłki są niższe i lepiej ukierunkowane, wskaźnik ten wynosi 2,1. Istnieje związek między systemem świadczeń rodzinnych a liczbą dzieci w różnych kategoriach rodzin (na związki te zwraca m.in uwagę David Everslcy w pracy "Wymieranie Europy"). Zasiłki przede wszystkim stymulują rozrodczość rodzin ubogich, gdzie rodzice są słabo wykształceni (w krajach najbogatszych są to głównie rodziny imigrantów). Zasiłki na dzieci są przez te rodziny traktowane jako dodatkowe źródło dochodu i w minimalnym stopniu (poniżej 5 proc.) przeznaczane na edukację. Jest to zatem swego rodzaju radosna prokreacja z premią od państwa i z oczekiwaniem, że to państwo zajmie się wychowaniem i edukacją dzieci.
Zasiłki w bardzo małym stopniu wpływają na dzietność rodzin lepiej sytuowanych (w przeciwieństwie do rodzin biednych suma 120 euro nie ma dla nich większego znaczenia), w których rodzice są dobrze wykształceni. Wyjątkiem jest w ostatnich latach Szwecja, gdzie zasiłki doprowadziły także do wzrostu dzietności w tej grupie. Można to tłumaczyć odpowiedzialnością rodziców za potomstwo. Rodziny takie mają zwykle jedno, dwoje dzieci, bo tylko takiej liczbie są w stanie zapewnić dobre wykształcenie i lepszą przyszłość (oczywiście, nie przerzucają tych funkcji na państwo). Te akurat rodziny są ofiarami tego, że płacą wysokie podatki, przeznaczane m.in. na zasiłki rodzinne dla rodziców mało odpowiedzialnych, czyli uprawiających radosną prokreację w przekonaniu, że państwo zajmie się dziećmi. Gdyby płacili niższe podatki, mogliby mieć więcej dzieci, a rodziny, które traktują zasiłki jako dodatkowe źródło dochodów, byłyby zmuszone do większej odpowiedzialności. W ten sposób liczniejsze byłyby rodziny tworzące najwartościowszy kapitał ludzki.
Efekt obecnie stosowanej polityki świadczeń rodzinnych jest często odwrotny do zamierzonego. Odbiorcy tych zasiłków są bowiem traktowani jak swego rodzaju pasożyty. Rodzina wielodzietna jest najczęściej utożsamiana z patologiami, bezrobociem i biedą. W Polsce mówi się pogardliwie o "dzieciorobach". - Przyjście na świat kolejnego dziecka często jest postrzegane jako wydarzenie kompromitujące rodzinę - mówi dominikanin ojciec Jacek Salij.
Kapitał rodzinny
Prof. Gary Becker wyliczył, że w rodzinie powstaje najwięcej bogactwa - kapitał ludzki. Becker wykazał, że aż 80 proc. zasobów bogatych krajów stanowi kapitał ludzki, na resztę składają się zasoby materialne, bogactwa naturalne i urządzenia. W "Traktacie o rodzinie" Becker twierdzi, że tylko w rodzinie kształtują się cechy decydujące o żywotności i funkcjonalności społeczeństwa: solidarność, współpraca, poszanowanie dla drugiego człowieka, zdolność do poświęceń, zamiłowanie do porządku czy punktualność. Właśnie dlatego prawidłowo funkcjonująca rodzina stała się największym wrogiem wszelkich totalitaryzmów: od Lenina, Hitlera, Stalina i Mao po Pol Pota.
- W nadchodzącej epoce gospodarki postindustrialnej to rodzina, a nie jednostka będzie podmiotem rynkowej rywalizacji - przekonuje Francis Fukuyama. Więzi rodzinne będą stanowiły społeczny i ekonomiczny kapitał. Rodziny staną się rodzajem teamu lub przedsiębiorstwa, w którym jedno z małżonków będzie działało na zewnątrz, drugie zaś - wewnątrz związku. Dzieci wychowane w tradycyjnych domach będą lepiej przygotowane do życia, od rodziców otrzymają bowiem zarówno czas, jak i pieniądze.
Zdaniem prof. Jasona Fieldsa, amerykańskiego socjologa, tradycyjna rodzina świetnie się sprawdza w liberalnej gospodarce: dom i rodzina stają się minirynkiem. Sukcesy zawodowe męża motywują żonę do wprowadzania innowacji w zarządzaniu domem i wychowaniu dzieci. Wedle badań Fieldsa, taka pozytywna stymulacja praktycznie nie występuje w rodzinach, w których oboje małżonkowie pracują. Tam mamy raczej do czynienia z rywalizacją, co często prowadzi do konfliktów.
O tym, że tradycyjna rodzina wielodzietna to wielki kapitał, doskonale wiedzieli kolonizatorzy zachodniej części Ameryki Północnej. Samotni mężczyźni poszukiwali wtedy przede wszystkim nie samotnych kobiet, lecz wdów z kilkorgiem dzieci. Dzięki tak pozyskanej rodzinie mężczyzna uzyskiwał ogromną przewagę nad konkurentami, choćby dlatego, że mógł obrobić większą połać ziemi, miał go kto wesprzeć w chorobie i zastąpić przy pracy. To rodziny tak naprawdę podbiły Dziki Zachód, o czym opowiadają takie seriale jak "Bonanza" czy "Doktor Quinn".
Wielodzietni patrioci
Rodzina obroni się przed państwem i zapobiegnie demograficznej katastrofie, bo jest znacznie bardziej od niego efektywna - twierdzi prof. Gary Becker, ekonomista, laureat Nagrody Nobla za badania nad rodziną. - Rodzina jest najlepszym amortyzatorem kryzysów - dodaje prof. Francis Fukuyama, politolog. - Na świecie mamy do czynienia z tęs-knotą za tradycyjną rodziną. Dlatego najpopularniejsze seriale i filmy opowiadają o takiej właśnie rodzinie - mówi Wojciech Niżyński, pomysłodawca serialu "Klan". Pierwsze amerykańskie seriale, które podbiły polską widownię ("Dynastia", "Dallas"), opowiadały o wielodzietnych, kilkupokoleniowych rodzinach.
- Już Arystoteles twierdził, że kto nie nauczy się kochać ojca i matki, nie będzie umiał pokochać nikogo. Nikt też nigdy nie wymyślił lepszego od rodziny sposobu na zapewnienie poczucia bezpieczeństwa - mówi prof. Wiesław Bokajło, politolog z Uniwersytetu Wrocławskiego. - Wielodzietna rodzina to także najlepsza polisa: gdy kogoś z nas spotka nieszczęście, jest dookoła osiem osób, na które zawsze można liczyć - mówi Jan Pospieszalski, muzyk grający wspólnie z dziesięcioosobową rodziną.
- Oczywiste było dla mnie, że będę miał liczną rodzinę, bo to jest także jakaś forma patriotyzmu, pomagania własnemu krajowi. W licznej rodzinie łatwiej jest pokazywać i uczyć, że człowiek musi być odważny, solidarny, musi się zachowywać altruistycznie - zauważa Lech Wałęsa, ojciec siedmiorga dzieci. - Nie wiem, czy udałoby mi się osiągnąć to wszystko, co osiągnąłem, bez turbodoładowania, jakim są dzieci - mówi piosenkarz i muzyk Zbigniew Wodecki. Podobnie myśli Róża Thun, prezes Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana.
Rodziny wielodzietne są znacznie bardziej uspołecznione, rodzeństwo pomaga sobie w sytuacjach kryzysowych. Tak dzieje się na przykład w rodzinie doktora Marka Daniela, dyrektora Szpitala Ginekologiczno-Położniczego im. Świętej Rodziny w Poznaniu. On sam miał pięcioro rodzeństwa, a teraz jest ojcem pięciorga dzieci.
Państwo precz od rodziny!
O tym, że USA mają przewagę nad Europą w gospodarce czy nauce, w dużym stopniu decyduje to, że większość liderów wychowuje się w wielodzietnych rodzinach. Dobrym przykładem są klany Bushów, Kennedych czy Waltonów (właścicieli sieci Wall-Mart). W USA tradycyjna rodzina wciąż jest wzorem, zwłaszcza dla klasy średniej. Jak zauważają Brigitte i Peter Bergerowie, autorzy książki "Wojna przeciw rodzinie", tradycyjna mieszczańska rodzina jest jedyną instytucją, która pozwala zachować równowagę między dwiema skrajnymi postawami: ekstremalnym indywidualizmem i uległością wobec autorytarnego kolektywu.
Jest pocieszające, że aż 99 proc. młodych Polaków (w badaniu OBOP) za najważniejsze uważa udane życie rodzinne i udane dzieci. W 2001 r. karierę zawodową na rzecz wychowywania dzieci i prowadzenia domu porzuciło 61 tys. Polek z wyższym wykształceniem. Najwyższy czas, aby państwo odczepiło się od rodziny i prokreacji. Jedynym sposobem na uniknięcie demograficznej katastrofy jest przywrócenie rodzinie autonomii, jaką miała przez kilka tysięcy lat, zanim 50 lat temu zaczęło jej przeszkadzać wrogie państwo opiekuńcze.
Więcej możesz przeczytać w 15/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.