Czy prawa unii osłonią nas przed szaleństwem bezmyślnego niszczenia sukcesów pierwszych lat transformacji?
Już niemal następnego dnia po sukcesie referendum akcesyjnego do Unii Europejskiej przystąpiliśmy do udowadniania, że nasi przeciwnicy mieli rację. Polska wydaje się nie coraz lepiej, ale coraz gorzej przygotowana do sprostania najważniejszemu od 1989 r. historycznemu wyzwaniu. Rzecz nie w tym, że nasi negocjatorzy źle czy niechlujnie przeczytali odpowiednie paragrafy liczącego tysiące stron dokumentu akcesyjnego, nie w tym, że ktoś w poczuciu pełnej bezkarności i z pogardą dla współobywateli popodpisywał błędne dokumenty. Chodzi o to, że nasi politycy, a także osoby kształtujące opinię publiczną zdają się nie mieć zielonego pojęcia, jaki naprawdę jest cel wstąpienia Polski do unii. Dlaczego trzeba zacisnąć zęby i przełknąć łzy rozżalenia, że oto kolejny raz w historii zostaniemy źle potraktowani przez zachodnich sojuszników.
Żeby Polska była Polską
Do unii nie wstępujemy dlatego, że dostaniemy jakieś dopłaty - mniejsze od tych, które kiedyś otrzymały Hiszpania czy Irlandia. I nie po to - jak twierdzi były wiceminister finansów Witold Modzelewski - by wprowadzić najbardziej skomplikowany system opłat, dzięki któremu najwięcej zarobi jego firma, tłumacząc, jak się z tego bagna wydostać. Konia z rzędem temu, kto dowie się, po co idziemy do unii, słuchając w niedziele w radiu wywołujących niestrawność i kolkę nerkową, bełkotliwych śniadaniowych debat polityków.
Odpowiedzi na pytanie, w jakim celu wstępujemy do UE, udzielił już bardzo dawno, w złych czasach stanu wojennego Jan Pietrzak, śpiewając: "żeby Polska była Polską". Bez członkostwa w unii nie da się spełnić tego warunku. Chyba że dla kogoś Polska to nie kraj muzyki Chopina i Góreckiego, matematyki Sierpińskiego i Banacha, fizyki Infelda, Pieńkowskiego i Rubinowicza, sztuk Gombrowicza, poezji Iwaszkiewicza i Herberta, sportu Marusarza i Czecha, ale zachlana oberża przy trakcie, gdzieś w Kraju Nadwiślańskim czy Generalnej Guberni. Ta oberża to wizja Polski, jaką prezentuje Samoobrona.
W grach komputerowych, które pamiętam z czasów, kiedy dzisiejsi liderzy rynku wysokich technologii przedstawiali urządzenie o nazwie Sinclair ZX, każdy grający miał tzw. życia. Gdy nie udało się przeskoczyć przepaści, można było zacząć grać od nowa, używając następnego "życia". Polsce los dał kilka takich "żyć" w pamiętnym dniu czerwcowego głosowania w 1989 r., kiedy do czorta wysłano listę krajową. Jedno "życie" straciliśmy, głosując "dla jaj" na Stanisława Tymińskiego. Drugie stracił znany poseł - górnik, razem z ministrem sprawiedliwości o słabym zwieraczu, obalając rząd Hanny Suchockiej. Trzecie "życie" zaputali dziwaczni działacze AWS, ku mojemu zaskoczeniu i zgrozie pojawiający się teraz w szeregach Platformy Obywatelskiej. Jedno nasze "życie" trzyma w rękach wódz Samoobrony pospołu z liderami Ligi Polskich Rodzin. Z tego "życia" wolałbym nie korzystać. Szczęśliwie udało się nam w czerwcowym referendum dokupić jeszcze jedno "życie". Jesteśmy na najlepszej drodze, by je stracić.
Milczenie uniwersytetów
W dzisiejszej Polsce prawie nie prowadzi się poważnej dyskusji o przyszłości. Przykład: zignorowanie tekstu moich młodszych kolegów w "Rzeczpospolitej", tłumaczących i wyjaśniających sposoby głosowania w unii oraz to, czego naprawdę należy bronić w debacie nicejskiej. Politolodzy nieustannie analizują badania opinii publicznej, ale - jak to wykazaliśmy podczas ostatnich Konfrontacji Naukowych "Wprost" - analiza ta nie wystarcza do postawienia nawet wstępnej diagnozy przyczyn fatalnego stanu państwa czy choćby związanego z nim złego samopoczucia jego obywateli. Zastanawiające jest to, że rolę ośrodków inicjowania i prowadzenia dyskusji na ważne tematy wzięła na siebie wolna prasa.
Znamienne jest milczenie uniwersytetów i placówek badawczych. Koronnym tego przykładem może być przebieg publicznej debaty nad dwiema zasadniczymi dla środowiska akademickiego ustawami: o finansowaniu nauki i o szkolnictwie wyższym. Tylko na łamach "Wprost" toczyła się debata o pierwszej z tych ustaw, a w sprawie drugiej w zasadzie zapadła cisza, przerywana nielicznymi publicystycznymi wypowiedziami (na przykład prof. Jacka Wodza na łamach "Rzeczpospolitej"). Można powiedzieć, że schowaliśmy głowę w piasek jak zwierzęta hodowlane na farmach kandydata na wodza narodu.
W prywatnych dyskusjach akademickich słyszę głosy, że przecież pomysły polityczne i gospodarcze Andrzeja Leppera i jego organizacji są tak absurdalne, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie może traktować ich poważnie. Zastanawia mnie, dlaczego nasi znamienici specjaliści od politologii nie przypomną nam sytuacji panującej pod koniec istnienia Republiki Weimarskiej i wypowiedzi ówczesnej intelektualnej śmietanki Niemiec, pokpiwającej z treści "Mein Kampf" Hitlera. Wielu z tych kpiarzy niedługo potem wspinało się na trapy transatlantyków, szukając schronienia - a jakże - w Ameryce. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, skończyli w Sachsenhausen czy Dachau. Tam też dobijano potem profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego i polskich księży.
Jak drwiący chichot historii dźwięczy mi w uszach szczebiot salonów politycznych Warszawy, że Platforma Obywatelska postępuje "głupio", ogłaszając swój sprzeciw przeciwko marszowi polskiego wydania narodowego socjalizmu do władzy. Podziwiam krótkowzroczność i cynizm polityków dawnej opozycji, wielce zasłużonych dla odzyskania wolności przez Polskę, którzy w walce PO z Samoobroną chcą znaleźć metodę osłabienia tej pierwszej, wierząc, że uda im się posterować Samoobroną w "bezpieczną stronę". Ci ludzie niczego nie zrozumieli nie tylko z historii Niemiec w latach 30., ale też ze współczesnej historii Polski, ze sromotnej klęski tych, którzy próbowali ucywilizować władzę komunistyczną w naszym kraju po II wojnie światowej i szybko stali się jej marionetkami, patrzącymi szklanymi oczyma na losy kraju z trybun pierwszomajowych pochodów.
Unijna polisa bezpieczeństwa
Stefan Bratkowski od lat wzywa do samoorganizowania się różnych środowisk w celu przygotowania zmian, gdy tylko w 2005 r. uda się nam wygrać wybory i uniemożliwić destrukcję państwa przez Samoobronę. Jednym z największych błędów, popełnionych przez nas wszystkich po zwycięstwie w 1989 r., było nieprzeprowadzenie radykalnej, szybkiej, powszechnej i podnoszącej jakość kształcenia rewolucji edukacyjnej. Oczywiście, nie uda się nam przeprowadzić fundamentalnych zmian w tej dziedzinie w ciągu tych kilkudziesięciu dni dzielących nas od wstąpienia do unii. Powinniśmy się jednak natychmiast tym zająć, na przykład wspomagając program "Edukacja dla przyszłości", którego sygnatariuszami są przedstawiciele całej dawnej opozycji demokratycznej w PRL.
Edukacja to sprawa zasadnicza, ale równie ważne jest to, czy będziemy zdolni przygotować programy naprawy polskiej opieki zdrowotnej tak, aby nowy minister zdrowia mógł szybko z nich skorzystać. Czy jesteśmy wreszcie gotowi wprowadzić prostą zasadę podążania pieniędzy ubezpieczenia zdrowotnego za pacjentem? Czy pozwolimy naszym lekarzom robić to, co naprawdę potrafią, czyli leczyć nas, zamiast zajmować się szukaniem dziur w absurdalnym labiryncie sprzecznych przepisów zwanych ustawami o opiece zdrowotnej?
Nie mniej ważna jest odpowiedź na pytanie, czy jesteśmy w stanie szybko i sprawnie zorganizować obronę cywilną Polski. Jej znaczenie powinny nam uprzytomnić niedawne wypadki w Hiszpanii. Czy jesteśmy w stanie przygotować program działania naszych sił zbrojnych w celu obrony obywateli w kraju, bo front walki z terroryzmem nie zawsze musi przebiegać przez dalekie pustynie. Wtedy nie będą nam potrzebne supersamoloty, lecz dziesiątki wyszkolonych i wyposażonych komandosów, gotowych poświęcić życie w obronie naszych dzieci i wnuków.
Mamy tak wiele do zrobienia; wejście do unii to ostatnia szansa, żeby Polska była Polską. Jest nadzieja, że unijne prawa choć trochę osłonią nas przed szaleństwem bezmyślnego niszczenia sukcesów pierwszych lat transformacji ustrojowej przez nową rabację, tym razem w garniturach od Bossa. Jeśli się nam to nie uda, w prawym dolnym rogu ekranu pojawi się napis "nie macie więcej żyć" i w grze o przyszłość cywilizacji europejskiej pozostanie po nas chichot, nawet nie huczenie rogu.
Łukasz A. Turski
Żeby Polska była Polską
Do unii nie wstępujemy dlatego, że dostaniemy jakieś dopłaty - mniejsze od tych, które kiedyś otrzymały Hiszpania czy Irlandia. I nie po to - jak twierdzi były wiceminister finansów Witold Modzelewski - by wprowadzić najbardziej skomplikowany system opłat, dzięki któremu najwięcej zarobi jego firma, tłumacząc, jak się z tego bagna wydostać. Konia z rzędem temu, kto dowie się, po co idziemy do unii, słuchając w niedziele w radiu wywołujących niestrawność i kolkę nerkową, bełkotliwych śniadaniowych debat polityków.
Odpowiedzi na pytanie, w jakim celu wstępujemy do UE, udzielił już bardzo dawno, w złych czasach stanu wojennego Jan Pietrzak, śpiewając: "żeby Polska była Polską". Bez członkostwa w unii nie da się spełnić tego warunku. Chyba że dla kogoś Polska to nie kraj muzyki Chopina i Góreckiego, matematyki Sierpińskiego i Banacha, fizyki Infelda, Pieńkowskiego i Rubinowicza, sztuk Gombrowicza, poezji Iwaszkiewicza i Herberta, sportu Marusarza i Czecha, ale zachlana oberża przy trakcie, gdzieś w Kraju Nadwiślańskim czy Generalnej Guberni. Ta oberża to wizja Polski, jaką prezentuje Samoobrona.
W grach komputerowych, które pamiętam z czasów, kiedy dzisiejsi liderzy rynku wysokich technologii przedstawiali urządzenie o nazwie Sinclair ZX, każdy grający miał tzw. życia. Gdy nie udało się przeskoczyć przepaści, można było zacząć grać od nowa, używając następnego "życia". Polsce los dał kilka takich "żyć" w pamiętnym dniu czerwcowego głosowania w 1989 r., kiedy do czorta wysłano listę krajową. Jedno "życie" straciliśmy, głosując "dla jaj" na Stanisława Tymińskiego. Drugie stracił znany poseł - górnik, razem z ministrem sprawiedliwości o słabym zwieraczu, obalając rząd Hanny Suchockiej. Trzecie "życie" zaputali dziwaczni działacze AWS, ku mojemu zaskoczeniu i zgrozie pojawiający się teraz w szeregach Platformy Obywatelskiej. Jedno nasze "życie" trzyma w rękach wódz Samoobrony pospołu z liderami Ligi Polskich Rodzin. Z tego "życia" wolałbym nie korzystać. Szczęśliwie udało się nam w czerwcowym referendum dokupić jeszcze jedno "życie". Jesteśmy na najlepszej drodze, by je stracić.
Milczenie uniwersytetów
W dzisiejszej Polsce prawie nie prowadzi się poważnej dyskusji o przyszłości. Przykład: zignorowanie tekstu moich młodszych kolegów w "Rzeczpospolitej", tłumaczących i wyjaśniających sposoby głosowania w unii oraz to, czego naprawdę należy bronić w debacie nicejskiej. Politolodzy nieustannie analizują badania opinii publicznej, ale - jak to wykazaliśmy podczas ostatnich Konfrontacji Naukowych "Wprost" - analiza ta nie wystarcza do postawienia nawet wstępnej diagnozy przyczyn fatalnego stanu państwa czy choćby związanego z nim złego samopoczucia jego obywateli. Zastanawiające jest to, że rolę ośrodków inicjowania i prowadzenia dyskusji na ważne tematy wzięła na siebie wolna prasa.
Znamienne jest milczenie uniwersytetów i placówek badawczych. Koronnym tego przykładem może być przebieg publicznej debaty nad dwiema zasadniczymi dla środowiska akademickiego ustawami: o finansowaniu nauki i o szkolnictwie wyższym. Tylko na łamach "Wprost" toczyła się debata o pierwszej z tych ustaw, a w sprawie drugiej w zasadzie zapadła cisza, przerywana nielicznymi publicystycznymi wypowiedziami (na przykład prof. Jacka Wodza na łamach "Rzeczpospolitej"). Można powiedzieć, że schowaliśmy głowę w piasek jak zwierzęta hodowlane na farmach kandydata na wodza narodu.
W prywatnych dyskusjach akademickich słyszę głosy, że przecież pomysły polityczne i gospodarcze Andrzeja Leppera i jego organizacji są tak absurdalne, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie może traktować ich poważnie. Zastanawia mnie, dlaczego nasi znamienici specjaliści od politologii nie przypomną nam sytuacji panującej pod koniec istnienia Republiki Weimarskiej i wypowiedzi ówczesnej intelektualnej śmietanki Niemiec, pokpiwającej z treści "Mein Kampf" Hitlera. Wielu z tych kpiarzy niedługo potem wspinało się na trapy transatlantyków, szukając schronienia - a jakże - w Ameryce. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, skończyli w Sachsenhausen czy Dachau. Tam też dobijano potem profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego i polskich księży.
Jak drwiący chichot historii dźwięczy mi w uszach szczebiot salonów politycznych Warszawy, że Platforma Obywatelska postępuje "głupio", ogłaszając swój sprzeciw przeciwko marszowi polskiego wydania narodowego socjalizmu do władzy. Podziwiam krótkowzroczność i cynizm polityków dawnej opozycji, wielce zasłużonych dla odzyskania wolności przez Polskę, którzy w walce PO z Samoobroną chcą znaleźć metodę osłabienia tej pierwszej, wierząc, że uda im się posterować Samoobroną w "bezpieczną stronę". Ci ludzie niczego nie zrozumieli nie tylko z historii Niemiec w latach 30., ale też ze współczesnej historii Polski, ze sromotnej klęski tych, którzy próbowali ucywilizować władzę komunistyczną w naszym kraju po II wojnie światowej i szybko stali się jej marionetkami, patrzącymi szklanymi oczyma na losy kraju z trybun pierwszomajowych pochodów.
Unijna polisa bezpieczeństwa
Stefan Bratkowski od lat wzywa do samoorganizowania się różnych środowisk w celu przygotowania zmian, gdy tylko w 2005 r. uda się nam wygrać wybory i uniemożliwić destrukcję państwa przez Samoobronę. Jednym z największych błędów, popełnionych przez nas wszystkich po zwycięstwie w 1989 r., było nieprzeprowadzenie radykalnej, szybkiej, powszechnej i podnoszącej jakość kształcenia rewolucji edukacyjnej. Oczywiście, nie uda się nam przeprowadzić fundamentalnych zmian w tej dziedzinie w ciągu tych kilkudziesięciu dni dzielących nas od wstąpienia do unii. Powinniśmy się jednak natychmiast tym zająć, na przykład wspomagając program "Edukacja dla przyszłości", którego sygnatariuszami są przedstawiciele całej dawnej opozycji demokratycznej w PRL.
Edukacja to sprawa zasadnicza, ale równie ważne jest to, czy będziemy zdolni przygotować programy naprawy polskiej opieki zdrowotnej tak, aby nowy minister zdrowia mógł szybko z nich skorzystać. Czy jesteśmy wreszcie gotowi wprowadzić prostą zasadę podążania pieniędzy ubezpieczenia zdrowotnego za pacjentem? Czy pozwolimy naszym lekarzom robić to, co naprawdę potrafią, czyli leczyć nas, zamiast zajmować się szukaniem dziur w absurdalnym labiryncie sprzecznych przepisów zwanych ustawami o opiece zdrowotnej?
Nie mniej ważna jest odpowiedź na pytanie, czy jesteśmy w stanie szybko i sprawnie zorganizować obronę cywilną Polski. Jej znaczenie powinny nam uprzytomnić niedawne wypadki w Hiszpanii. Czy jesteśmy w stanie przygotować program działania naszych sił zbrojnych w celu obrony obywateli w kraju, bo front walki z terroryzmem nie zawsze musi przebiegać przez dalekie pustynie. Wtedy nie będą nam potrzebne supersamoloty, lecz dziesiątki wyszkolonych i wyposażonych komandosów, gotowych poświęcić życie w obronie naszych dzieci i wnuków.
Mamy tak wiele do zrobienia; wejście do unii to ostatnia szansa, żeby Polska była Polską. Jest nadzieja, że unijne prawa choć trochę osłonią nas przed szaleństwem bezmyślnego niszczenia sukcesów pierwszych lat transformacji ustrojowej przez nową rabację, tym razem w garniturach od Bossa. Jeśli się nam to nie uda, w prawym dolnym rogu ekranu pojawi się napis "nie macie więcej żyć" i w grze o przyszłość cywilizacji europejskiej pozostanie po nas chichot, nawet nie huczenie rogu.
Łukasz A. Turski
Artykuł został opublikowany w 15/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.