Hollywood wskrzesza kino obywatelskie
Amerykanie przetrwają każdą katastrofę, a potem przekują ją w sukces. Takie jest przesłanie superprodukcji "Alamo", która wchodzi do kin USA w tym tygodniu. W podobnym tonie utrzymany jest film "Pojutrze" (premiera w maju) oraz dziesiątki współczesnych hollywoodzkich obrazów. Poradzimy sobie, bo jesteśmy silni i trzymamy się razem. Wszystko jedno, czy naprzeciw nas staną terroryści, kosmici czy przyroda. Nawet jeśli filmy opowiadają o historycznych porażkach militarnych USA, Hollywood przekuwa je w pełne patosu historie z optymistycznym zakończeniem. - Współcześni Amerykanie nie chcą filmów kontestujących politykę rządu, jak po wojnie w Wietnamie. Dziś traktujemy prezydenta USA nie jako popełniającą błędy osobę, lecz jako uświęconą instytucję. Kino nie może ignorować tych oczekiwań widzów, stąd cała fala patriotycznych produkcji - mówi "Wprost" prof. Michael Kowalsky, historyk kina z Uniwersytetu Los Angeles.
Pamiętajcie o Alamo!
"Pearl Harbor", nakręcony trzy lata temu monumentalny film wojenny, opowiadał dramatyczną historię japońskiego ataku na amerykańską bazę w Pearl Harbor. Zaskoczeni Amerykanie ponieśli wielkie straty. Ale przecież nie sposób zakończyć hollywoodzkiego filmu obrazem klęski i niekompetencji dowódców. Ostatni fragment tego ponadtrzygodzinnego filmu opowiada więc o wydarzeniach kolejnych miesięcy po japońskim ataku. Specjalna grupa pilotów szkoli się do odwetowego bombardowania Tokio. Dopiero ich udana akcja jest puentą filmu. Przed podobnym problemem stanął John Lee Hancock, reżyser "Alamo".
Alamo - franciszkańską misję przekształconą w fort wojenny - oblegano przez 13 dni podczas wojny z Meksykiem w 1836 r. Zaledwie 183 Teksańczyków, wśród nich słynny traper i kongresman David Crockett (w tej roli Billy Bob Thornton) oraz pułkownik Jim Bowie (Jason Patric), stanęło naprzeciw blisko pięciu tysięcy żołnierzy dyktatora Meksyku generała Santa Anny. Żaden z obrońców nie przeżył sześciogodzinnego ostatecznego szturmu, ale film nie może się przecież tak skończyć. Fabuła została poprowadzona dalej, kiedy to półtora miesiąca później armia Teksasu pod dowództwem generała Sama Houstona (Dennis Quaid) rozniosła wojska południowych sąsiadów. Podczas ataku Houston zachęca żołnierzy okrzykiem "Pamiętajcie o Alamo!".
Łapanie fali patriotyzmu
Prawie pół wieku temu w Hollywood już sfilmowano historię obrony Alamo. W obrazie z 1960 r. rolę Davida Crocketta zagrał najsłynniejszy hollywoodzki kowboj wszech czasów - John Wayne. On również wyreżyserował film, który na dekady stał się wzorcem amerykańskiego patriotyzmu. Tamten film kończył się bohaterską śmiercią obrońców Alamo, dzisiejsze kino chce dać ludziom przede wszystkim nadzieję. Zakończenie historii śmiercią, nawet zaszczytną, wszystkich pozytywnych postaci nie wchodzi w grę. Stąd długie i mozolne prace nad nowym "Alamo".
Film po raz pierwszy zaanonsowano w maju 2002 r. Jeden z szefów Disneya Michael Eisner ogłosił wówczas, że powstanie film, który "złapie falę amerykańskiego patriotyzmu po 11 września". Gwarantem sukcesu miała być para twórców świeżo opromienionych sukcesem "Pięknego umysłu" - Russell Crowe i reżyser Ron Howard. Kiedy okazało się, że Howard nie zamierza kręcić filmu dla młodej widowni (interesowało go tylko dzieło o kategorii wiekowej "R", czyli najwyższej), ich miejsce zajęli Dennis Quaid i John Lee Hancock. Potem długo szlifowano scenariusz, wymieniano kolejnych aktorów, zmniejszano i ponownie zwiększano budżet. Zdjęcia ostatecznie zakończono w styczniu zeszłego roku, po czym przez wiele miesięcy trwał montaż. "Alamo", które podczas wakacji 2003 r. było wymieniane jako jeden z oscarowych pewniaków, w ogóle nie pojawiło się w kinach w ubiegłym roku. Twórcy po prostu bali się zawieść oczekiwania widzów.
Patrioci z westernu
Tragiczne wydarzenia sprzed trzech lat nie tylko rozbudziły w kinie patriotycznego ducha, ale reanimowały też najbardziej amerykański gatunek filmowy - western. Dotychczas za jego oficjalny koniec przyjmuje się klęskę superprodukcji "Wrota niebios" Michaela Cimino (1980 r.). Dwanaście lat później film Clinta Eastwooda "Bez przebaczenia" zgarnął co prawda cztery Oscary, ale ten antywestern uważano za epitafium gatunku. Po kolejnych dwunastu latach na ekranach i w zapowiedziach kinowych zaroiło się od westernów. Już można zobaczyć nowy film niedoszłego reżysera "Alamo" Rona Howarda - "Zaginione". To opowieść o porwaniu grupy dziewcząt na Dzikim Zachodzie (z Cate Blanchett i Tommym Lee Jonesem). Do westernu wrócił też Kevin Costner ("Open Range"), a szykują się Clint Eastwood ("The Last Ride West") i Martin Scorsese ("St Agnes' Stand"). W swym następnym filmie Brad Pitt ma zagrać słynnego rewolwerowca Jesse Jamesa.
Wojna światów
Obok westernu ducha patriotyzmu przywołuje kino katastroficzne. W pierwszych miesiącach po 11 września wydawało się, że Amerykanie na długo wyleczyli się z filmów, w których można oglądać walące się w gruzy metropolie. Szok trwał krótko: już 28 maja widzowie na całym świecie (również w Polsce) zobaczą najnowszą produkcję Rolanda Emmericha "Pojutrze". To apokaliptyczna wizja przyszłości, w której kolejna epoka lodowcowa niemal kładzie kres cywilizacji. Tokio zostaje zniszczone gradem wielkości grejpfrutów, huragan pustoszy Hawaje, Los Angeles zmiata z powierzchni ziemi tornado, a Nowy Jork zalewa gigantyczna fala. Takich katastrofalnych wydarzeń obawiał się klimatolog Jack Hall (Dennis Quaid), a gdy już do nich doszło, od jego determinacji i odwagi zależą losy wielu ludzi. W filmie "Pojutrze" mamy nie tylko odwołanie do patriotyzmu i cnót obywatelskich, ale także do wartości rodzinnych, czyli do tzw. świętej trójcy amerykańskiego kanonu moralnego. Sukces filmu Emmericha jest więc praktycznie pewny.
Bardzo dobrze zapowiada się też wspólny projekt Stevena Spielberga i Toma Cruise'a. Ogłosili oni kilka dni temu, że mają zamiar przygotować nową filmową wersję "Wojny światów" Herberta George'a Wellsa. Historia wojny z zewnętrznym wrogiem, którego pojawienie się mobilizuje i jednoczy wokół wspólnej sprawy podzielone społeczeństwo, wydaje się czytelną metaforą Ameryki po 11 września.
Wymyślona pod koniec XIX wieku fabuła nie po raz pierwszy stanie się wydarzeniem w Ameryce. Jej radiowa wersja przygotowana w Halloween 1938 r. przez młodego Orsona Wellesa stała się jedną z najsłynniejszych audycji w historii radia. Nowatorsko przygotowane słuchowisko zostało przez tysiące słuchaczy wzięte za relację z autentycznych wydarzeń i wywołało popłoch na ulicach. Współczesna filmowa parafraza tej historii - "Dzień Niepodległości" (z 1996 r.) w reżyserii Rolanda Emmericha - jest jednym z obrazów najdosłowniej sławiących ducha amerykańskiego patriotyzmu.
W USA kinowa superprodukcja miewa większą moc przekonywania niż politycy czy telewizyjni guru. Jeśli film bywa przeżyciem religijnym (jak w wypadku "Pasji" Mela Gibsona), tym bardziej może być przeżyciem patriotycznym, a nawet ogólnonarodową psychoterapią. A przy tym - co równie ważne - bywa po prostu świetnym widowiskiem.
Pamiętajcie o Alamo!
"Pearl Harbor", nakręcony trzy lata temu monumentalny film wojenny, opowiadał dramatyczną historię japońskiego ataku na amerykańską bazę w Pearl Harbor. Zaskoczeni Amerykanie ponieśli wielkie straty. Ale przecież nie sposób zakończyć hollywoodzkiego filmu obrazem klęski i niekompetencji dowódców. Ostatni fragment tego ponadtrzygodzinnego filmu opowiada więc o wydarzeniach kolejnych miesięcy po japońskim ataku. Specjalna grupa pilotów szkoli się do odwetowego bombardowania Tokio. Dopiero ich udana akcja jest puentą filmu. Przed podobnym problemem stanął John Lee Hancock, reżyser "Alamo".
Alamo - franciszkańską misję przekształconą w fort wojenny - oblegano przez 13 dni podczas wojny z Meksykiem w 1836 r. Zaledwie 183 Teksańczyków, wśród nich słynny traper i kongresman David Crockett (w tej roli Billy Bob Thornton) oraz pułkownik Jim Bowie (Jason Patric), stanęło naprzeciw blisko pięciu tysięcy żołnierzy dyktatora Meksyku generała Santa Anny. Żaden z obrońców nie przeżył sześciogodzinnego ostatecznego szturmu, ale film nie może się przecież tak skończyć. Fabuła została poprowadzona dalej, kiedy to półtora miesiąca później armia Teksasu pod dowództwem generała Sama Houstona (Dennis Quaid) rozniosła wojska południowych sąsiadów. Podczas ataku Houston zachęca żołnierzy okrzykiem "Pamiętajcie o Alamo!".
Łapanie fali patriotyzmu
Prawie pół wieku temu w Hollywood już sfilmowano historię obrony Alamo. W obrazie z 1960 r. rolę Davida Crocketta zagrał najsłynniejszy hollywoodzki kowboj wszech czasów - John Wayne. On również wyreżyserował film, który na dekady stał się wzorcem amerykańskiego patriotyzmu. Tamten film kończył się bohaterską śmiercią obrońców Alamo, dzisiejsze kino chce dać ludziom przede wszystkim nadzieję. Zakończenie historii śmiercią, nawet zaszczytną, wszystkich pozytywnych postaci nie wchodzi w grę. Stąd długie i mozolne prace nad nowym "Alamo".
Film po raz pierwszy zaanonsowano w maju 2002 r. Jeden z szefów Disneya Michael Eisner ogłosił wówczas, że powstanie film, który "złapie falę amerykańskiego patriotyzmu po 11 września". Gwarantem sukcesu miała być para twórców świeżo opromienionych sukcesem "Pięknego umysłu" - Russell Crowe i reżyser Ron Howard. Kiedy okazało się, że Howard nie zamierza kręcić filmu dla młodej widowni (interesowało go tylko dzieło o kategorii wiekowej "R", czyli najwyższej), ich miejsce zajęli Dennis Quaid i John Lee Hancock. Potem długo szlifowano scenariusz, wymieniano kolejnych aktorów, zmniejszano i ponownie zwiększano budżet. Zdjęcia ostatecznie zakończono w styczniu zeszłego roku, po czym przez wiele miesięcy trwał montaż. "Alamo", które podczas wakacji 2003 r. było wymieniane jako jeden z oscarowych pewniaków, w ogóle nie pojawiło się w kinach w ubiegłym roku. Twórcy po prostu bali się zawieść oczekiwania widzów.
Patrioci z westernu
Tragiczne wydarzenia sprzed trzech lat nie tylko rozbudziły w kinie patriotycznego ducha, ale reanimowały też najbardziej amerykański gatunek filmowy - western. Dotychczas za jego oficjalny koniec przyjmuje się klęskę superprodukcji "Wrota niebios" Michaela Cimino (1980 r.). Dwanaście lat później film Clinta Eastwooda "Bez przebaczenia" zgarnął co prawda cztery Oscary, ale ten antywestern uważano za epitafium gatunku. Po kolejnych dwunastu latach na ekranach i w zapowiedziach kinowych zaroiło się od westernów. Już można zobaczyć nowy film niedoszłego reżysera "Alamo" Rona Howarda - "Zaginione". To opowieść o porwaniu grupy dziewcząt na Dzikim Zachodzie (z Cate Blanchett i Tommym Lee Jonesem). Do westernu wrócił też Kevin Costner ("Open Range"), a szykują się Clint Eastwood ("The Last Ride West") i Martin Scorsese ("St Agnes' Stand"). W swym następnym filmie Brad Pitt ma zagrać słynnego rewolwerowca Jesse Jamesa.
Wojna światów
Obok westernu ducha patriotyzmu przywołuje kino katastroficzne. W pierwszych miesiącach po 11 września wydawało się, że Amerykanie na długo wyleczyli się z filmów, w których można oglądać walące się w gruzy metropolie. Szok trwał krótko: już 28 maja widzowie na całym świecie (również w Polsce) zobaczą najnowszą produkcję Rolanda Emmericha "Pojutrze". To apokaliptyczna wizja przyszłości, w której kolejna epoka lodowcowa niemal kładzie kres cywilizacji. Tokio zostaje zniszczone gradem wielkości grejpfrutów, huragan pustoszy Hawaje, Los Angeles zmiata z powierzchni ziemi tornado, a Nowy Jork zalewa gigantyczna fala. Takich katastrofalnych wydarzeń obawiał się klimatolog Jack Hall (Dennis Quaid), a gdy już do nich doszło, od jego determinacji i odwagi zależą losy wielu ludzi. W filmie "Pojutrze" mamy nie tylko odwołanie do patriotyzmu i cnót obywatelskich, ale także do wartości rodzinnych, czyli do tzw. świętej trójcy amerykańskiego kanonu moralnego. Sukces filmu Emmericha jest więc praktycznie pewny.
Bardzo dobrze zapowiada się też wspólny projekt Stevena Spielberga i Toma Cruise'a. Ogłosili oni kilka dni temu, że mają zamiar przygotować nową filmową wersję "Wojny światów" Herberta George'a Wellsa. Historia wojny z zewnętrznym wrogiem, którego pojawienie się mobilizuje i jednoczy wokół wspólnej sprawy podzielone społeczeństwo, wydaje się czytelną metaforą Ameryki po 11 września.
Wymyślona pod koniec XIX wieku fabuła nie po raz pierwszy stanie się wydarzeniem w Ameryce. Jej radiowa wersja przygotowana w Halloween 1938 r. przez młodego Orsona Wellesa stała się jedną z najsłynniejszych audycji w historii radia. Nowatorsko przygotowane słuchowisko zostało przez tysiące słuchaczy wzięte za relację z autentycznych wydarzeń i wywołało popłoch na ulicach. Współczesna filmowa parafraza tej historii - "Dzień Niepodległości" (z 1996 r.) w reżyserii Rolanda Emmericha - jest jednym z obrazów najdosłowniej sławiących ducha amerykańskiego patriotyzmu.
W USA kinowa superprodukcja miewa większą moc przekonywania niż politycy czy telewizyjni guru. Jeśli film bywa przeżyciem religijnym (jak w wypadku "Pasji" Mela Gibsona), tym bardziej może być przeżyciem patriotycznym, a nawet ogólnonarodową psychoterapią. A przy tym - co równie ważne - bywa po prostu świetnym widowiskiem.
Więcej możesz przeczytać w 15/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.