Żadna ze stron wojny na lewicy nie zabiega o względy Aleksandra Kwaśniewskiego
Polityczna zawierucha zbudziła Aleksandra Kwaśniewskiego z zimowego snu. A ten, jeszcze rozespany, rzucił nazwisko kandydata na premiera i dał się porwać wirowi chaotycznych konsultacji. Szybko jednak zwalił wszystko na Marka Belkę, by oddać się swemu ulubionemu zajęciu - politycznej drzemce. Wskazanie Belki jako przyszłego premiera jest zresztą kpiną z demokracji. Wszak w wyborach głosuje się na partie i to one biorą odpowiedzialność za rządy. Kwaśniewski pokazuje zaś obywatelom, że wybory i głosowanie na partie to zabawa w teatr, a rządzić może każdy, byle był dobrym znajomym prezydenta. Lansowana przez Kwaśniewskiego i niektóre media koncepcja rządu fachowców z Belką na czele ma z demokracją tyle wspólnego, ile polo cockta z coca-colą.
Zawód: zachęcacz
Choć o zbliżającym się rządowym przesileniu mówili wszyscy i wszędzie, Kwaśniewski zachowuje się tak, jakby o wszystkim dowiedział się wczoraj, a i to z gazet. - Chaos, żadnego pomysłu, żadnego planu - opisuje prezydencką politykę jeden z liderów Ordynackiej. Wytrawny gracz i polityk obdarzony wyjątkową intuicją z pierwszoplanowego aktora przepoczwarzył się w statystę. Trzyma się daleko od zawirowań we własnym obozie. Wydarzenia komentuje z rzadka i wielce dyplomatycznie. Co najwyżej spotka się z tym i owym i pozachęca.
Symptomatycyne, że żadna ze stron wojny na lewicy nie zabiega o względy prezydenta. Rzecz nie do pomyślenia jeszcze rok temu, gdy Kwaśniewskiego traktowano jak demiurga wpływającego na bieg wypadków zza kulis. Teraz z tej nabożnej czci nic nie zostało. Na ostatniej konwencji SLD każda krytyka prezydenta, zwłaszcza kpiny z jego wielkopańskiego stylu panowania, zbierały burzliwe oklaski. A jeszcze niedawno był dla SLD ikoną: z jego zdjęć powiatowi działacze robili sobie ołtarzyki.
Grzech pierwszy: lenistwo
Kwaśniewski zapadł w letarg dlatego, że zbliża się kres jego drugiej kadencji, a osiągnął w Polsce wszystko, co można było osiągnąć. Dalszy jego rozwój jako polityka może nastąpić jedynie w strukturach międzynarodowych. Krajowe poletko mogłoby mu się więc wydawać mało interesujące. To jednak błędna diagnoza. Dawno już na polskiej scenie politycznej nie działo się tak wiele. Tyle że prezydent schodzący ze sceny ma problemy z motywacją do działań wymagających większego wysiłku niż klepanie po plecach zagranicznych gości. - Gdyby miał przed sobą dłuższą perspektywę, pewnie zaangażowałby się w politykę mocniej - przypuszcza Danuta Waniek, niegdyś bliska współpracowniczka Kwaśniewskiego, obecnie szefowa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Prezydent mógł uznać, że nie warto uczestniczyć w politycznych konfliktach i starciach, skoro na krajowej scenie już nic nie może osiągnąć.
Grzech drugi: strach przed Millerem
Kwaśniewski zachowuje się tak, jakby się czegoś bał. Przez lata obawiał się Leszka Millera, który dysponując "Trybuną", nieraz obrzydzał lewicy (i nie tylko lewicy) Kwaśniewskiego. - Miałam wrażenie, że premier i jego środowisko często podsycają niechęć do prezydenta - przyznaje Waniek. Premier już kilka razy publicznie upokorzył Kwaśniewskiego. Najsilniej, gdy lekceważąco zbył prezydenckie sugestie o zmianie rządu i wcześniejszych wyborach. - Po tych ciosach Kwaśniewski jest jak poobijany bokser. Zatracił swoje najlepsze cechy: intuicję i przegląd sytuacji. Nie dąży do zwarcia. Chce tylko wytrzymać do końca rundy - malowniczo opisuje kondycję prezydenta jeden z bliskich mu ludzi. Według niego, u nieprzyzwyczajonego do obrywania po szczęce Kwaśniewskiego powstał swoisty kompleks Millera. Prezydent bał się ciosu poniżej pasa. Pamięta zapewne o zagraniu, jakie wykonał jego (niegdyś) partyjny towarzysz po wywiadzie, którego głowa państwa udzieliła "Rzeczpospolitej" niespełna rok temu. Kwaśniewski ośmielał się tam krytykować rząd i ubolewał, że o sprawie Rywina nie zawiadomiono wymiaru sprawiedliwości. Reakcja premiera była błyskawiczna i brutalna: poinformował opinię publiczną, że prezydent dostał od Lwa Rywina list, w którym producent opisywał całą sprawę. Jeśli więc Kwaśniewski boleje nad tym, że Miller nie powiadomił prokuratury o przestępstwie, sam powinien się uderzyć w piersi. Innymi słowy - Miller sugerował, że Kwaśniewski jest "umoczony" w sprawie Rywina nie mniej niż szef rządu.
Historia z listem od Rywina była dla Kwaśniewskiego bolesną nauczką i jednoznacznym sygnałem: nie zaczynaj ze mną, bo źle na tym wyjdziesz. Prezydent jest pojętnym uczniem, więc łatwo przyswoił tę lekcję. Oczywiście, tylko Miller wie, co moglibyśmy jeszcze od niego usłyszeć o Kwaśniewskim lub jego rodzinie. Może wie to też prezydent.
Grzech trzeci: wyniosła izolacja
Część politycznych przyjaciół Kwaśniewskiego sądziła, że jego dystans wobec bieżącej polityki może być zapowiedzią przygotowywanej po cichu błyskotliwej kampanii politycznej. Wierzyli, że prezydent ma w zanadrzu jakąś niespodziankę, że znowu wszystkich zaskoczy. - Nic z tego - odpowiadają ci, którzy na to liczyli. - Kwaśniewski obiecuje pomoc, ale potem nie robi nic. Zupełnie nic. Sprawia wrażenie, jakby polityka przestała go interesować.
Prezydenta nie pobudzają do działania nawet jego dawne marzenia o historycznym kompromisie między postkomunistami a byłymi opozycjonistami. Ci, którzy go znają, twierdzą, że tak naprawdę na szczyty polskiej polityki wolałby się wdrapać od "słusznej", czyli solidarnościowej strony. I gdyby miał taką możliwość, chętnie cofnąłby czas, by jeszcze lepiej się prezentować w podręcznikach historii. Marzenia o historycznym kompromisie były bardziej następstwem towarzyskich gustów Kwaśniewskiego niż politycznych kalkulacji. Potęga SLD i słabość Unii Wolności czyniła takie zapędy absurdalnymi. Ale nadszedł moment, w którym prezydent mógł odegrać rolę reżysera i wspomóc przemiany sceny politycznej w pożądanym przez siebie kierunku.
Grzech czwarty: bezruch
W ostatnich miesiącach SLD zaczął się walić, a na jego gruzach zaczęły kiełkować zarodki nowych formacji. Najpierw pojawiła się obywatelska lista do Parlamentu Europejskiego Waldemara Dubaniowskiego, będąca w istocie rozpaczliwą próbą reaktywacji Unii Wolności. Kwaśniewski - choć obiecywał wsparcie - palcem nie kiwnął, by tę inicjatywę wzmocnić. Pozbawiona możnego patrona zeszła ona z tego świata równie szybko, jak się narodziła. - Prezydent ocenił, że inicjatywa Dubaniowskiego nie ma szans, a nie chciał się angażować w skazane na porażkę projekty - ocenia Robert Smoleń, człowiek Kwaśniewskiego w SLD.
Za sprawą kilku przychylnych sondaży na lidera lewicy wyrosła Socjaldemokracja Polska Marka Borowskiego. Secesjoniści z SLD przecięli pępowinę łączącą ich z partią Janika i wyruszyli w nieznane. By przetrwać, potrzebują wszystkiego: od dobrego słowa, po struktury. Lewicowi tenorzy tęsknie spoglądają w stronę Kwaśniewskiego, ale ten z wysokości swego urzędu milczy. To samo spotyka wierne prezydentowi nowe władze SLD, z Krzysztofem Janikiem na czele. Antyszambrują w pałacowych gabinetach, zapewniają o przyjaźni, popijają whisky, liczą na wyratowanie od śmierci. I nic się nie dzieje. Z Pałacu Prezydenckiego dobiega tylko cisza. Ewentualnie chrapanie.
Zawód: zachęcacz
Choć o zbliżającym się rządowym przesileniu mówili wszyscy i wszędzie, Kwaśniewski zachowuje się tak, jakby o wszystkim dowiedział się wczoraj, a i to z gazet. - Chaos, żadnego pomysłu, żadnego planu - opisuje prezydencką politykę jeden z liderów Ordynackiej. Wytrawny gracz i polityk obdarzony wyjątkową intuicją z pierwszoplanowego aktora przepoczwarzył się w statystę. Trzyma się daleko od zawirowań we własnym obozie. Wydarzenia komentuje z rzadka i wielce dyplomatycznie. Co najwyżej spotka się z tym i owym i pozachęca.
Symptomatycyne, że żadna ze stron wojny na lewicy nie zabiega o względy prezydenta. Rzecz nie do pomyślenia jeszcze rok temu, gdy Kwaśniewskiego traktowano jak demiurga wpływającego na bieg wypadków zza kulis. Teraz z tej nabożnej czci nic nie zostało. Na ostatniej konwencji SLD każda krytyka prezydenta, zwłaszcza kpiny z jego wielkopańskiego stylu panowania, zbierały burzliwe oklaski. A jeszcze niedawno był dla SLD ikoną: z jego zdjęć powiatowi działacze robili sobie ołtarzyki.
Grzech pierwszy: lenistwo
Kwaśniewski zapadł w letarg dlatego, że zbliża się kres jego drugiej kadencji, a osiągnął w Polsce wszystko, co można było osiągnąć. Dalszy jego rozwój jako polityka może nastąpić jedynie w strukturach międzynarodowych. Krajowe poletko mogłoby mu się więc wydawać mało interesujące. To jednak błędna diagnoza. Dawno już na polskiej scenie politycznej nie działo się tak wiele. Tyle że prezydent schodzący ze sceny ma problemy z motywacją do działań wymagających większego wysiłku niż klepanie po plecach zagranicznych gości. - Gdyby miał przed sobą dłuższą perspektywę, pewnie zaangażowałby się w politykę mocniej - przypuszcza Danuta Waniek, niegdyś bliska współpracowniczka Kwaśniewskiego, obecnie szefowa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Prezydent mógł uznać, że nie warto uczestniczyć w politycznych konfliktach i starciach, skoro na krajowej scenie już nic nie może osiągnąć.
Grzech drugi: strach przed Millerem
Kwaśniewski zachowuje się tak, jakby się czegoś bał. Przez lata obawiał się Leszka Millera, który dysponując "Trybuną", nieraz obrzydzał lewicy (i nie tylko lewicy) Kwaśniewskiego. - Miałam wrażenie, że premier i jego środowisko często podsycają niechęć do prezydenta - przyznaje Waniek. Premier już kilka razy publicznie upokorzył Kwaśniewskiego. Najsilniej, gdy lekceważąco zbył prezydenckie sugestie o zmianie rządu i wcześniejszych wyborach. - Po tych ciosach Kwaśniewski jest jak poobijany bokser. Zatracił swoje najlepsze cechy: intuicję i przegląd sytuacji. Nie dąży do zwarcia. Chce tylko wytrzymać do końca rundy - malowniczo opisuje kondycję prezydenta jeden z bliskich mu ludzi. Według niego, u nieprzyzwyczajonego do obrywania po szczęce Kwaśniewskiego powstał swoisty kompleks Millera. Prezydent bał się ciosu poniżej pasa. Pamięta zapewne o zagraniu, jakie wykonał jego (niegdyś) partyjny towarzysz po wywiadzie, którego głowa państwa udzieliła "Rzeczpospolitej" niespełna rok temu. Kwaśniewski ośmielał się tam krytykować rząd i ubolewał, że o sprawie Rywina nie zawiadomiono wymiaru sprawiedliwości. Reakcja premiera była błyskawiczna i brutalna: poinformował opinię publiczną, że prezydent dostał od Lwa Rywina list, w którym producent opisywał całą sprawę. Jeśli więc Kwaśniewski boleje nad tym, że Miller nie powiadomił prokuratury o przestępstwie, sam powinien się uderzyć w piersi. Innymi słowy - Miller sugerował, że Kwaśniewski jest "umoczony" w sprawie Rywina nie mniej niż szef rządu.
Historia z listem od Rywina była dla Kwaśniewskiego bolesną nauczką i jednoznacznym sygnałem: nie zaczynaj ze mną, bo źle na tym wyjdziesz. Prezydent jest pojętnym uczniem, więc łatwo przyswoił tę lekcję. Oczywiście, tylko Miller wie, co moglibyśmy jeszcze od niego usłyszeć o Kwaśniewskim lub jego rodzinie. Może wie to też prezydent.
Grzech trzeci: wyniosła izolacja
Część politycznych przyjaciół Kwaśniewskiego sądziła, że jego dystans wobec bieżącej polityki może być zapowiedzią przygotowywanej po cichu błyskotliwej kampanii politycznej. Wierzyli, że prezydent ma w zanadrzu jakąś niespodziankę, że znowu wszystkich zaskoczy. - Nic z tego - odpowiadają ci, którzy na to liczyli. - Kwaśniewski obiecuje pomoc, ale potem nie robi nic. Zupełnie nic. Sprawia wrażenie, jakby polityka przestała go interesować.
Prezydenta nie pobudzają do działania nawet jego dawne marzenia o historycznym kompromisie między postkomunistami a byłymi opozycjonistami. Ci, którzy go znają, twierdzą, że tak naprawdę na szczyty polskiej polityki wolałby się wdrapać od "słusznej", czyli solidarnościowej strony. I gdyby miał taką możliwość, chętnie cofnąłby czas, by jeszcze lepiej się prezentować w podręcznikach historii. Marzenia o historycznym kompromisie były bardziej następstwem towarzyskich gustów Kwaśniewskiego niż politycznych kalkulacji. Potęga SLD i słabość Unii Wolności czyniła takie zapędy absurdalnymi. Ale nadszedł moment, w którym prezydent mógł odegrać rolę reżysera i wspomóc przemiany sceny politycznej w pożądanym przez siebie kierunku.
Grzech czwarty: bezruch
W ostatnich miesiącach SLD zaczął się walić, a na jego gruzach zaczęły kiełkować zarodki nowych formacji. Najpierw pojawiła się obywatelska lista do Parlamentu Europejskiego Waldemara Dubaniowskiego, będąca w istocie rozpaczliwą próbą reaktywacji Unii Wolności. Kwaśniewski - choć obiecywał wsparcie - palcem nie kiwnął, by tę inicjatywę wzmocnić. Pozbawiona możnego patrona zeszła ona z tego świata równie szybko, jak się narodziła. - Prezydent ocenił, że inicjatywa Dubaniowskiego nie ma szans, a nie chciał się angażować w skazane na porażkę projekty - ocenia Robert Smoleń, człowiek Kwaśniewskiego w SLD.
Za sprawą kilku przychylnych sondaży na lidera lewicy wyrosła Socjaldemokracja Polska Marka Borowskiego. Secesjoniści z SLD przecięli pępowinę łączącą ich z partią Janika i wyruszyli w nieznane. By przetrwać, potrzebują wszystkiego: od dobrego słowa, po struktury. Lewicowi tenorzy tęsknie spoglądają w stronę Kwaśniewskiego, ale ten z wysokości swego urzędu milczy. To samo spotyka wierne prezydentowi nowe władze SLD, z Krzysztofem Janikiem na czele. Antyszambrują w pałacowych gabinetach, zapewniają o przyjaźni, popijają whisky, liczą na wyratowanie od śmierci. I nic się nie dzieje. Z Pałacu Prezydenckiego dobiega tylko cisza. Ewentualnie chrapanie.
Więcej możesz przeczytać w 15/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.