Jak łatwiej i taniej łączyć się ze światem Spróbujmy szybko uruchomić szare komórki. Polska ma niemal dwukrotnie niższą liczbę telefonów stacjonarnych na mieszkańca niż średnia unijna. Dwukrotnie mniejszą niż Hiszpania i trzykrotnie mniejszą niż Niemcy liczbę telefonów komórkowych (na głowę czy raczej na ucho). Za to zdecydowanie prowadzimy, jeśli chodzi o ceny połączeń. Ogólny koszt użytkowania telefonu stacjonarnego jest w Polsce dwuipółkrotnie wyższy niż w Szwecji, dwukrotnie wyższy niż w Hiszpanii i Grecji; bogaci Niemcy wydają na telefony stacjonarne zaledwie 60 proc. tego co my. Narzekamy, że Polacy są narodem słabo integrującym się z Europą, ale pamiętajmy, że w III RP rozmowy międzynarodowe są pięciokrotnie droższe niż na przykład we Francji i Holandii. Koszt korzystania z Internetu jest u nas pięciokrotnie wyższy niż w Stanach Zjednoczonych, trzykrotnie większy niż w Niemczech. Francja, zdecydowanie najdroższa pod tym względem w Unii Europejskiej, jest i tak dwukrotnie tańsza od Polski. Korzystanie z telefonu komórkowego jest w Polsce dwukrotnie droższe niż na przykład w Belgii i trzykrotnie droższe niż w Finlandii. Danych tego rodzaju można przytaczać więcej. Jest jednak ich wspólny mianownik - całkowite fiasko polityki państwa polskiego wobec silnie zmonopolizowanego rynku telekomunikacyjnego.
Przegrywamy na łączach ze wszystkimi
Ostatnie propozycje legislacyjne w postaci projektu prawa telekomunikacyjnego idą zdecydowanie w złym kierunku. Zamiast ułatwić rywalizację na rynku, znacznie ją utrudniają. Nałożenie dodatkowych opłat i taryf musi się w polskich realiach wiązać z ograniczeniem obrotu gospodarczego. Miast toczyć jałowe dysputy, czy na naszym rynku znajdzie się miejsce dla kolejnego operatora telefonii komórkowej - bo oczywiste jest, że tak, zwłaszcza gdy popyt na tanią telefonię prepaidową przekracza podaż - zastanówmy się, jak skutecznie deregulować rynki narażone na dominację jednego podmiotu lub grupy podmiotów. Inaczej będziemy bowiem skazani na swoistą grę w głuchy telefon z decydentami.
Ekonomiczne konsekwencje obecnego stanu rzeczy - zwłaszcza w chwili akcesji do UE - muszą budzić niepokój. W dobie gospodarki opartej na wiedzy, innowacyjności, umiejętności elastycznej adaptacji do szybko zmieniających się warunków pozycja Polski w UE należy pod tym względem do najsłabszych. A warto pamiętać, że unia jako jednolity organizm gospodarczy przegrywa w rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi i krajami południowo-wschodniej Azji.
Mizeria wiedzy
Wśród krajów OECD poziom kapitału wiedzy społeczeństwa (wykształcenie średnie i wyższe) w relacji do PKB należy u nas do najniższych (nieznacznie wyprzedzamy Meksyk), pozostajemy też zdecydowanie w tyle wobec państw unii. Poziom wiedzy faktycznej (czyli tzw. poziom alfabetyzacji) w relacji do PKB jest w Polsce najniższy w krajach Unii Europejskiej, jest też zdecydowanie niższy niż w Czechach i na Węgrzech.
W latach 1995-1999 Polska nie zmniejszyła dystansu wobec Unii Europejskiej w zakresie tzw. gospodarki opartej na wiedzy (m.in. łączne wydatki na badania i rozwój, wydatki na technologie informacyjne, liczba wniosków patentowych zgłoszonych do Europejskiego Urzędu Patentowego, liczba serwerów internetowych, udział w eksporcie high tech, odsetek osób z wykształceniem wyższym i średnim). Mimo znacznego zwiększenia liczby miejsc w szkołach wyższych (głównie dzięki rozwojowi szkolnictwa niepublicznego) i wzrostu liczby studentów do 352 na 10 tys. osób (co odpowiada średniej unijnej), nie zwiększyły się nakłady na badania i rozwój. Udział sektora szkolnictwa niepublicznego w tych wydatkach wynosi mniej więcej 0,8 proc. i istotnie się nie zmienia.
Stale maleją nakłady na badania i rozwój sektora przedsiębiorstw i sektora prywatnego. W rezultacie te wydatki są w Polsce w relacji do PKB ponaddwukrotnie mniejsze niż w krajach przodujących w tej dziedzinie (Szwecja, Finlandia). Badania i rozwój są finansowane głównie przez sektor publiczny (w Polsce w 66 proc., podczas gdy na przykład w Szwecji w 25 proc.).
Potencjał naukowo-techniczny Polski liczony na mieszkańca może być oceniany na 44 proc. średniej unijnej. Jest on o 20 proc. niższy niż w Hiszpanii, 50-60 proc. niższy niż w Niemczech i Francji. Warto pamiętać, że na przykład potencjał naukowo-techniczny Stanów Zjednoczonych jest o 45 proc. wyższy niż Unii Europejskiej.
Hiperinflacja urzędnicza
Wyzwaniem dla każdego przyszłego rządu będzie polityka deregulacji i konkurencji w sektorach tradycyjnie podatnych na działania monopoli. Polityka deregulacji będzie również zyskiwać na znaczeniu, bo w okresie wzrostu mobilności kapitału wiele rządów zaczyna podlegać znaczącym ograniczeniom budżetowym w wyniku kurczenia się bazy podatkowej.
Nieefektywność rządowej polityki regulacyjnej powodują czynniki ekonomiczne i polityczne. Pierwsze są efektem działania administracji, która zazwyczaj jest gorzej poinformowana o sytuacji na danym rynku niż podmioty na nim działające. W rezultacie regulacje mijają się z celem. W Polsce mamy dodatkowo do czynienia z niesłychaną inflacją aktów prawnych, wręcz szaleńczym pędem administracji do regulowania każdej dziedziny życia.
Należy pamiętać, że rządowe regulacje mają charakter zbliżony do podatków - dokonują transferu środków na rzecz wybranych grup społecznych. Generują również koszty, powodując znaczące zniekształcenia efektów działań rynkowych. Badania prowadzone w USA wskazują na wysokie społeczne koszty regulacji administracyjnych. W roku 1991 szacowano je na 542 mld USD, czyli 9,5 proc. PKB. Zarazem badania łącznego rachunku kosztów i korzyści wynikających z polityki regulacyjnej w zakresie ochrony środowiska, bezpieczeństwa na drogach, ochrony pracy, wykorzystania energii atomowej w celach cywilnych, nadzoru farmaceutycznego i bezpieczeństwa konsumentów wskazują, że korzyści wynikające z regulacji są niewiele większe od ich kosztów ponoszonych przez społeczeństwo. Według szacunków, w 1988 r. korzyści społeczne z polityki regulacyjnej w Stanach Zjednoczonych wyniosły 41,9-181,5 mld USD, a koszty - 78-107,1 mld USD. Z innych badań wynika, że koszty federalnej polityki regulacyjnej w 1991 r. zamykały się kwotą 542 mld USD. Niezależnie od braku precyzji związanych z trudnością dokonywania tego rodzaju obliczeń można stwierdzić, że koszty polityki regulacyjnej są znaczące ze społecznego punktu widzenia. Nie tylko zresztą w Stanach Zjednoczonych. Badania OECD wskazują, że koszty polityki regulacyjnej w Australii wynoszą od 9 proc. do 19 proc. PKB, zaś w Kanadzie - 12 proc. PKB.
Wniosek jest prosty: im mniej ingerencji urzędników w życie gospodarcze, tym taniej i łatwiej będziemy się łączyć ze światem. Nie tylko przez telefon.
Ostatnie propozycje legislacyjne w postaci projektu prawa telekomunikacyjnego idą zdecydowanie w złym kierunku. Zamiast ułatwić rywalizację na rynku, znacznie ją utrudniają. Nałożenie dodatkowych opłat i taryf musi się w polskich realiach wiązać z ograniczeniem obrotu gospodarczego. Miast toczyć jałowe dysputy, czy na naszym rynku znajdzie się miejsce dla kolejnego operatora telefonii komórkowej - bo oczywiste jest, że tak, zwłaszcza gdy popyt na tanią telefonię prepaidową przekracza podaż - zastanówmy się, jak skutecznie deregulować rynki narażone na dominację jednego podmiotu lub grupy podmiotów. Inaczej będziemy bowiem skazani na swoistą grę w głuchy telefon z decydentami.
Ekonomiczne konsekwencje obecnego stanu rzeczy - zwłaszcza w chwili akcesji do UE - muszą budzić niepokój. W dobie gospodarki opartej na wiedzy, innowacyjności, umiejętności elastycznej adaptacji do szybko zmieniających się warunków pozycja Polski w UE należy pod tym względem do najsłabszych. A warto pamiętać, że unia jako jednolity organizm gospodarczy przegrywa w rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi i krajami południowo-wschodniej Azji.
Mizeria wiedzy
Wśród krajów OECD poziom kapitału wiedzy społeczeństwa (wykształcenie średnie i wyższe) w relacji do PKB należy u nas do najniższych (nieznacznie wyprzedzamy Meksyk), pozostajemy też zdecydowanie w tyle wobec państw unii. Poziom wiedzy faktycznej (czyli tzw. poziom alfabetyzacji) w relacji do PKB jest w Polsce najniższy w krajach Unii Europejskiej, jest też zdecydowanie niższy niż w Czechach i na Węgrzech.
W latach 1995-1999 Polska nie zmniejszyła dystansu wobec Unii Europejskiej w zakresie tzw. gospodarki opartej na wiedzy (m.in. łączne wydatki na badania i rozwój, wydatki na technologie informacyjne, liczba wniosków patentowych zgłoszonych do Europejskiego Urzędu Patentowego, liczba serwerów internetowych, udział w eksporcie high tech, odsetek osób z wykształceniem wyższym i średnim). Mimo znacznego zwiększenia liczby miejsc w szkołach wyższych (głównie dzięki rozwojowi szkolnictwa niepublicznego) i wzrostu liczby studentów do 352 na 10 tys. osób (co odpowiada średniej unijnej), nie zwiększyły się nakłady na badania i rozwój. Udział sektora szkolnictwa niepublicznego w tych wydatkach wynosi mniej więcej 0,8 proc. i istotnie się nie zmienia.
Stale maleją nakłady na badania i rozwój sektora przedsiębiorstw i sektora prywatnego. W rezultacie te wydatki są w Polsce w relacji do PKB ponaddwukrotnie mniejsze niż w krajach przodujących w tej dziedzinie (Szwecja, Finlandia). Badania i rozwój są finansowane głównie przez sektor publiczny (w Polsce w 66 proc., podczas gdy na przykład w Szwecji w 25 proc.).
Potencjał naukowo-techniczny Polski liczony na mieszkańca może być oceniany na 44 proc. średniej unijnej. Jest on o 20 proc. niższy niż w Hiszpanii, 50-60 proc. niższy niż w Niemczech i Francji. Warto pamiętać, że na przykład potencjał naukowo-techniczny Stanów Zjednoczonych jest o 45 proc. wyższy niż Unii Europejskiej.
Hiperinflacja urzędnicza
Wyzwaniem dla każdego przyszłego rządu będzie polityka deregulacji i konkurencji w sektorach tradycyjnie podatnych na działania monopoli. Polityka deregulacji będzie również zyskiwać na znaczeniu, bo w okresie wzrostu mobilności kapitału wiele rządów zaczyna podlegać znaczącym ograniczeniom budżetowym w wyniku kurczenia się bazy podatkowej.
Nieefektywność rządowej polityki regulacyjnej powodują czynniki ekonomiczne i polityczne. Pierwsze są efektem działania administracji, która zazwyczaj jest gorzej poinformowana o sytuacji na danym rynku niż podmioty na nim działające. W rezultacie regulacje mijają się z celem. W Polsce mamy dodatkowo do czynienia z niesłychaną inflacją aktów prawnych, wręcz szaleńczym pędem administracji do regulowania każdej dziedziny życia.
Należy pamiętać, że rządowe regulacje mają charakter zbliżony do podatków - dokonują transferu środków na rzecz wybranych grup społecznych. Generują również koszty, powodując znaczące zniekształcenia efektów działań rynkowych. Badania prowadzone w USA wskazują na wysokie społeczne koszty regulacji administracyjnych. W roku 1991 szacowano je na 542 mld USD, czyli 9,5 proc. PKB. Zarazem badania łącznego rachunku kosztów i korzyści wynikających z polityki regulacyjnej w zakresie ochrony środowiska, bezpieczeństwa na drogach, ochrony pracy, wykorzystania energii atomowej w celach cywilnych, nadzoru farmaceutycznego i bezpieczeństwa konsumentów wskazują, że korzyści wynikające z regulacji są niewiele większe od ich kosztów ponoszonych przez społeczeństwo. Według szacunków, w 1988 r. korzyści społeczne z polityki regulacyjnej w Stanach Zjednoczonych wyniosły 41,9-181,5 mld USD, a koszty - 78-107,1 mld USD. Z innych badań wynika, że koszty federalnej polityki regulacyjnej w 1991 r. zamykały się kwotą 542 mld USD. Niezależnie od braku precyzji związanych z trudnością dokonywania tego rodzaju obliczeń można stwierdzić, że koszty polityki regulacyjnej są znaczące ze społecznego punktu widzenia. Nie tylko zresztą w Stanach Zjednoczonych. Badania OECD wskazują, że koszty polityki regulacyjnej w Australii wynoszą od 9 proc. do 19 proc. PKB, zaś w Kanadzie - 12 proc. PKB.
Wniosek jest prosty: im mniej ingerencji urzędników w życie gospodarcze, tym taniej i łatwiej będziemy się łączyć ze światem. Nie tylko przez telefon.
Więcej możesz przeczytać w 26/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.