Budżet Polski na 2005 r. wygląda jak Cher po liftingu - z daleka dobrze, ale w każdej chwili może się rozsypać Menedżerski kontrakt zaproponował nam Marek Belka w swym majowym expose: w zamian za powierzenie mu władzy na rok jego rząd miał rozwiązać najpilniejsze problemy kraju, w tym załatać dziurę w budżecie i uzdrowić finanse publiczne. Gdyby Belka był menedżerem prywatnej spółki Polska SA, akcjonariusze już odwołaliby go ze stanowiska, bo jego gabinet nie potrafi zrealizować nawet programu minimum. Założenia przyszłorocznego wirtualnego budżetu balansują na krawędzi realności - ostrzegają analitycy. A nierealność budżetu każdego z nas może kosztować około 2,5 tys. zł. Mimo że przyspieszenie wzrostu gospodarczego stworzyło komfortowe warunki do prowadzenia polityki fiskalnej, budżet na 2005 r. przypomina leczenie choroby francuskiej (przypomnijmy, Francja to kraj o najgorszym budżecie w UE) za pomocą pudru. Przy takiej kuracji wygląd pacjenta nieco się poprawia, ale kłopoty przeniosą się na następne pokolenia. Zaczynamy podążać drogą Grecji, która po wstąpieniu do UE nie inwestowała, tak jak Hiszpania, w unowocześnianie gospodarki, lecz topiła pieniądze w tzw. socjalu. I znalazła się w ogonie ówczesnej piętnastki.
Klin klinem
W naszej sytuacji dobry budżet powinien spełniać cztery kryteria. Po pierwsze, powinien być prowzrostowy, a w tym celu musi redukować tzw. klin podatkowy, czyli obciążenia podwyższające koszty pracy. Z realizacji tego zadania ekipie Marka Belki należy wystawić "nadzwyczajnie dobry stopień" (w skrócie: ndst.), bowiem leczony metodą klina klin podatkowy nie maleje, a przeciwnie - w najszybciej rozwijającej się części gospodarki, czyli small businessie, istotnie rośnie.
Po drugie, dobry budżet winien redukować deficyt w stopniu niezbędnym do wypełniania kryteriów unijnych (a przede wszystkim spełnienia warunków umożliwiających wejście do strefy euro), zmniejszenia potrzeb pożyczkowych rządu (redukujących stopy procentowe na rynku kredytowym) oraz redukcji relacji długu publicznego do PKB. Oceniając na podstawie tego kryterium, można stwierdzić, że budżet Polski na 2005 r. wygląda jak piosenkarka Cher po kolejnym liftingu (z daleka dobrze, ale może się rozsypać przy bliższym kontakcie).
Po trzecie, konieczna jest zmiana struktury budżetu polegająca na redukcji wydatków "jałowych" (administracja i niekonieczne wydatki socjalne) oraz powiększeniu wydatków prowzrostowych (nauka i infrastruktura). W tym zakresie tradycyjnie możemy odnotować wynoszący ponad 23 proc. wzrost wydatków na cele społeczne i kolosalne zwiększenie wydatków na biurokrację (o 12,7 proc. przy realnym wzroście wydatków o 0,9 proc.).
Po czwarte wreszcie, niezbędna jest konsolidacja finansów publicznych i zwiększenie ich przejrzystości. W przełożeniu na język mniej ezopowy chodzi tu o likwidację funduszy, agencji, środków specjalnych oraz zaniechanie praktyki "zamiatania śmieci pod szafę", czyli ukrywania deficytu i długu budżetu w bilansach tych instytucji. Rząd - za co mu chwała - zdecydował o likwidacji środków specjalnych. Gorzej, że ich część ma być przekształcona w fundusze celowe - oznacza to, że i tak wrócą one do budżetu, tylko innymi drzwiami.
Niesamowicie niski deficyt
"To coś niesamowitego. Deficyt budżetowy - liczony według metody unijnej ESA 95 - bardzo silnie spada, aż o dwa punkty. I to w roku wyborczym" - zachwyca się "Gazeta Wyborcza". I rzeczywiście, na pozór jest się czym zachwycać. Zgodnie z projektem budżetu przyjętym przez rząd deficyt w przyszłym roku ma wynieść 35 mld zł (wobec planowanych 43,7 mld zł w tym roku). W relacji do PKB oznacza to spadek do 3,7 proc. (wobec 5,1 proc. w roku 2004). To już prawie tyle, ile wymaga unia, choć jeszcze nie tyle, aby znacznie zaczął się zmniejszać dług publiczny.
Jest tylko jeden szkopuł. Deficyt ma wynieść jedynie 35 mld zł, a potrzeby pożyczkowe, czyli także przyrost zadłużenia, aż 46,5 mld zł. To już niewiele mniej niż w tym roku! A na dodatek to też nieprawda! Na czym polega sztuczka? Po stronie dochodowej tradycyjnie już wpisano dochody jeszcze wirtualne, bo uzależnione od uchwalenia przez Sejm stosownych ustaw okołobudżetowych. Przede wszystkim idzie tu o zwiększone wpływy z tytułu podniesionych składek na ZUS i KRUS; pozwoliłoby to zmniejszyć dotacje dla tych instytucji o 3 mld zł. Dotacje, dodajmy, zaniżone, bo w tym roku środki budżetowe w ZUS skończą się w październiku i zakład będzie musiał pożyczać pieniądze na rynku komercyjnym. Oznacza to ukrywanie deficytu budżetu państwa w bilansach innych instytucji sektora finansów publicznych (czyli w tym wypadku ZUS).
Nie jest to zresztą jedyny przykład. Rząd zamierza pożyczyć zakładom opieki zdrowotnej 2,2 mld zł na wypłatę zaległych podwyżek dla pracowników służby zdrowia zagwarantowanych w sławetnej ustawie 203. Owej pożyczki w budżecie jednak się nie uwzględnia, uznając państwo jedynie za pośrednika między bankami a ZOZ-ami (tym, kiedy i z czego ZOZ-y ową pożyczkę oddadzą, Ministerstwo Finansów już się nie kłopocze).
Zgodnie z nową dwuletnią tradycją budżet nie księguje również jako wydatków dotacji dla otwartych funduszy emerytalnych (a dotacja ta rośnie z 10,26 mld zł w 2004 r. do 11,29 mld zł w 2005 r.). Nie księguje, ale aby dać pieniądze funduszom emerytalnym, sam pożyczyć je musi. Potrzeby pożyczkowe powiększa także planowany spadek dochodów z prywatyzacji - na ten rok planowano 8,8 mld zł, w roku przyszłym ma być o 3,2 mld zł mniej. A ze względu na uchwałę sejmową "zakazującą" prywatyzowania czegokolwiek oraz stosunek SLD do prywatyzacji (do sierpnia z prywatyzacji uzyskano jedynie 2 mld zł, czyli 24 proc. planu) należy wątpić, czy i te 5 mld zł uda się w przyszłym roku z tego tytułu zarobić.
Rekapitulując, "niesamowicie niski deficyt" nie jest wcale taki niski. Dość ostrożny w swoich wyliczeniach Janusz Jankowiak, główny ekonomistą BRE Banku, szacuje, że jest on co najmniej o 14,5 mld zł większy od oficjalnie podawanego, co w wielkościach porównywalnych z rokiem 2003 oznaczałoby w roku 2005 deficyt budżetu państwa na poziomie 5,3 proc. PKB. Dodać warto, że deficyt w roku 2002 wyniósł 38,7 mld zł, czyli 4,7 proc. PKB.
Ów "niesamowicie niski deficyt" sprawia także, że dług publiczny ma wynieść w przyszłym roku 56,6 proc. PKB. A jeszcze 1 września Mirosław Gronicki zaklinał się, że będzie najwyżej 53,5 proc. Tak też szacuje tę wielkość na koniec roku Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową, ale pan minister dysponuje tajną bronią, którą jest projekt nowelizacji ustawy o finansach publicznych, zmieniający sposób liczenia długu publicznego, co zmniejszy go o 7,5 punktu procentowego. Oczywiście można by się nie rozdrabniać i przeforsować jedną ustawę, wedle której "jest bardzo dobrze", jednak konsekwencji zadłużenia to nie zmniejszy. A te konsekwencje to koszty obsługi długu publicznego, szacowane na 27,4 mld zł. Jak wyliczył Jeremi Mordasewicz z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych, każdy pracujący Polak zapłaci w przyszłym roku z tego tytułu 2,5 tys. zł.
Wzrosną podatki, a nie inwestycje!
Gdyby rząd upierał się jednak przy tym, że - jak powszechnie ogłasza - "ściął deficyt maksymalnie", to przypomnieć trzeba, że osiągnął to za pomocą najgorszego z możliwych instrumentów - przez wzrost podatków. Uzyskanie realnego wzrostu dochodów o 7,4 proc. jest bowiem możliwe głównie za sprawą wpływów podatkowych, które realnie rosną o 9,2 proc. Jeżeli podatki rosną o ponad 9 proc., a PKB o 5 proc., to nie trzeba komputera, aby wyliczyć, że na różne sposoby - zwiększając parapodatki i akcyzę (średni wzrost stawki o 3 proc., a w niektórych wypadkach wzrost dwucyfrowy, na przykład na papierosy prawie 15 proc., na gaz do samochodów 10 proc.) - fiskus zapuści do naszych kieszeni silniejszy dren. Dlatego ma rację prezes NBP Leszek Balcerowicz, kiedy mówi, że problem nie został rozwiązany. Główna terapia musi dotyczyć zmniejszenia wydatków względem PKB. Tego dotyczył rządowy plan z 2003 r., który - zdaniem prezesa NBP - nie został w pełni zrealizowany.
W starym skeczu Jan Pietrzak opowiadał, jak to on z jednym fryzjerem z Otwocka swoimi podatkami utrzymują kopalnie. W przyszłym roku "słowo stanie się ciałem". Krzysztof Pater, cudowne dziecko polskich finansów, chce bowiem z dodatkowej składki na ZUS od podmiotów gospodarczych (czyli przedsiębiorców) uzyskać 1,8 mld zł dodatkowych wpływów. Dokładnie tyle samo, ile rząd ma zamiar w przyszłym roku utopić w kopalniach.
Więcej możesz przeczytać w 40/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.