Szokować, drażnić, prowokować, burzyć stereotypy, a jednocześnie bawić - taka jest rola dokumentu Proces dobrowolnego rujnowania sobie zdrowia poprzez obżarstwo jest tematem najnowszego przeboju kinowego. W dokumencie "Super Size Me" reżyser Morgan Spurlock najpierw jest szczupłym, wysportowanym nowojorczykiem. Po trzydziestodniowym tuczu w restauracjach McDonalda Spurlock przybiera na wadze 10 kilogramów. A to dopiero początek nieszczęść, bo staje się on podatny na raptowne zmiany nastroju, przestaje go interesować seks, a trwałą pamiątką fastfoodowego wielkiego żarcia jest uszkodzenie wątroby. Film "Super Size Me" to najnowszy przykład wielkich sukcesów dokumentu w ostatnich latach. Wiele tytułów trafia do dystrybucji w multipleksach, a niektóre mogą się poszczycić większymi wpływami kasowymi niż na przykład filmy Woody`ego Allena.
"Super Size Me" oraz francuski "Makrokosmos - Podniebny taniec" Jacques`a Perrina tylko w Stanach Zjednoczonych zarobiły po 11 mln dolarów. "Spellbound" Jeffreya Blitza, opowieść o ósemce zwykłych amerykańskich dzieci przygotowujących się do ogólnokrajowego konkursu literowania, przyniósł 5,7 mln dolarów. "Capturing the Friedmans" Andrew Jareckiego, rzecz o żydowskiej rodzinie z Long Island, która usiłuje odbudować normalne życie i odzyskać szacunek ludzi po pedofilskim skandalu z 1988 r., zarobił 3,1 mln dolarów. Równie dobre wyniki osiągnęły m.in. "Czekając na Joe" Kevina McDonalda - o dramatycznym zejściu dwóch alpinistów z Siula Grande w Andach peruwiańskich w 1985 r. (największy międzynarodowy sukces brytyjskiego dokumentu), oscarowy "The Fog of War" Errola Morrisa - wywiad z Robertem S. McNamarą, byłym sekretarzem obrony USA w gabinecie Lyndona B. Johnsona, odpowiedzialnym za eskalację wojny w Wietnamie czy "đtre et avoir" Nicolasa Philiberta - poetycka opowieść o wiejskiej szkole w południowej Francji.
Momentem zwrotnym w najnowszej historii dokumentu był sukces "Zabaw z bronią" Michaela Moore`a, który z wdziękiem czołgu wjechał do świadomości globalnego widza, zręcznie kojarząc amerykański kult broni palnej z masakrą w liceum Columbine. Moore poruszył jakąś bardzo czułą strunę u widzów, bo na jego film waliły tłumy, pozostawiając w kasach kin niesłychaną w dziejach dokumentu sumę 21,2 mln dolarów w USA i ponad drugie tyle za granicą. Ten rekord pobił następny dokument Moore`a - "Fahrenheit 9.11", który przyniósł ponad 100 mln dolarów.
Guerillas z kamerą
Małe, mobilne, wyposażone w lekki sprzęt grupy realizatorów filmów dokumentalnych działają podobnie jak oddziały guerillas. Infiltrują miejsca i społeczności niedostępne dla reporterów telewizyjnych. Łatwo nawiązują kontakt z rozmówcami, wzbudzają zaufanie. Potrafią skłonić do zwierzeń zarówno przeciętnych ludzi, nienawykłych do obcowania z kamerą, jak i takich, którzy z różnych względów kamer unikają, na przykład Roberta McNamarę, sekretarkę Hitlera Traudl Junge, nowojorskich graficiarzy czy seryjnych zabójców.
Próby zdefiniowania filmu dokumentalnego ze względu na temat, formę i styl narracji mijają się z celem. Jedyne, co tak naprawdę łączy twórców tych filmów, to dążenie do uwiecznienia na taśmie tego, co nie było przeznaczone dla postronnych oczu, uchwycenia rzeczywistości niejako na gorącym uczynku. Taki cel przyświecał zarówno wielkiemu pionierowi gatunku Robertowi Flaherty`emu podczas kręcenia "Nanooka z Północy" (1922) - kroniki życia Eskimosów z Kanady, jak i Amerykance egipskiego pochodzenia Jehane Noujaim, dzięki której w "Control Room" mogliśmy się znaleźć w reżyserce katarskiej stacji Al-Dżazira podczas gorących trzech pierwszych miesięcy wojny w Iraku.
Specyfiką dokumentu od zawsze było łamanie wszelkich tabu. Seks, nagość, śmierć, wojny, krwawe kulty, okrucieństwo wobec ludzi i zwierząt, a wszystko to zręcznie ukryte pod egzotyką i niby-antropologiczną retoryką, były specjalnością całej serii szokujących mondo movies. Ich triumfalny pochód przez ekrany zainaugurował w 1962 r. "Mondo cane", czyli "Pieski świat", sygnowany przez włoskiego dziennikarza Gualtiero Jacopettiego. W czasach, gdy nie było telewizji satelitarnej, a rewolucja obyczajowa dopiero majaczyła na horyzoncie, film ten miał komplety na widowni i był chyba największym sukcesem kasowym dokumentu przed pojawieniem się Moore`a.
Infotainment
W dokumencie nie ma krociowych zysków, a realizacja jednego filmu może zająć nawet kilka lat. To tłumaczy, dlaczego stał się on domeną zapaleńców o społecznikowskim bądź dysydenckim temperamencie. Ucząc się filmowego rzemiosła od najwybitniejszych propagandystów w dziejach kina - Dżigi Wiertowa, Sergiusza Eisensteina czy Leni Riefenstahl - oraz szacownych klasyków gatunku - Johna Griersona, Fredericka Wisemana czy Barbary Koeppel, gładko wprowadzili swoją twórczość w erę infotainment (zbitka słów information i entertainment). Godzina ich wielkiego triumfu wybiła, gdy producenci filmowi postawili na rozrywkę, a stacje telewizyjne medialnych potentatów na zhomogenizowaną informację.
Co zaskakujące, dokument źle wychodzi twórcom o prawicowych sympatiach, o czym świadczy dość niezdarna próba polemiki z "Fahrenheitem 9.11" w postaci obrazu "Celsius 41.11: Temperartura, w której zaczyna umierać mózg" Kevina Knoblocka. Najtrafniejszej rady udzielił reżyserowi jeden z recenzentów, przypominając stare powiedzenie: "Jeśli chcesz pokonać swoich wrogów, naucz się śpiewać na ich nutę".
Po pierwsze: nie nudzić
Filmy Michaela Moore`a oraz cała fala antybushowskich i antywojennych produkcji prowokują do postawienia zarzutu, że ich autorzy gwałcą zasadę obiektywizmu i wierności faktom. Tyle tylko, że nie filmowcy, lecz teoretycy filmu wymyślili tę zasadę. Manipulacja jest wpisana w dokument od początku jego istnienia. Dość sięgnąć do każdej solidnej historii dokumentu, na przykład Erika Barnouwa, by ze zdumieniem wyczytać, że ujęcia z filmu o wojnie rosyjsko-japońskiej Thomasa Edisona zostały nakręcone na Long Island, a James Williamson relację z wojny burskiej zrealizował na polu golfowym. Pomnikowy Flaherty w "Nanooku" zaaranżował natomiast łowy na wieloryba, choć Eskimosi od dawna nie zajmowali się wielorybnictwem.
Bezpośredni efekt
Dla dokumentalistów najważniejszy jest bezpośredni efekt ich filmów. Marcel Ophuels swym filmem "Smutek i żal" (1969) bezlitośnie obnażył hipokryzję Francuzów w kwestii swej niechlubnej okupacyjnej przeszłości, podobnie jak Andre Halimi w obrazie "Śpiewaliśmy podczas okupacji" (1976). "Hearts and Minds" (1974) Petera Davisa wstrząsnął widzami, bo jako pierwszy odważył się pokazać, jak na wojnę wietnamską patrzyli sami Wietnamczycy. Dzięki "The Thin Blue Line" Errola Morrisa uniewinniony został mężczyzna skazany za zabójstwo. "Aileen Wuornos: The Selling of a Serial Killer" Nicka Broomfielda stał się dowodem podczas ostatniej sprawy apelacyjnej skazanej na karę śmierci tytułowej zabójczyni z Miami.
Spurlock nie domaga się w "Super Size Me", by fastfoody zostały zamknięte. Sugeruje tylko, że najwyższy czas, by były traktowane podobnie jak koncerny tytoniowe. W końcu są odpowiedzialne za alarmujące tycie społeczeństwa amerykańskiego i wzrost związanych z nadwagą i otyłością chorób układu trawiennego, krążenia i cukrzycy. To film śmiertelnie poważny, a jednocześnie zabawny. Taka jest rola współczesnego dokumentu i źródło jego sukcesu: szokować, drażnić, prowokować, burzyć stereotypy, a jednocześnie - bawić.
Momentem zwrotnym w najnowszej historii dokumentu był sukces "Zabaw z bronią" Michaela Moore`a, który z wdziękiem czołgu wjechał do świadomości globalnego widza, zręcznie kojarząc amerykański kult broni palnej z masakrą w liceum Columbine. Moore poruszył jakąś bardzo czułą strunę u widzów, bo na jego film waliły tłumy, pozostawiając w kasach kin niesłychaną w dziejach dokumentu sumę 21,2 mln dolarów w USA i ponad drugie tyle za granicą. Ten rekord pobił następny dokument Moore`a - "Fahrenheit 9.11", który przyniósł ponad 100 mln dolarów.
Guerillas z kamerą
Małe, mobilne, wyposażone w lekki sprzęt grupy realizatorów filmów dokumentalnych działają podobnie jak oddziały guerillas. Infiltrują miejsca i społeczności niedostępne dla reporterów telewizyjnych. Łatwo nawiązują kontakt z rozmówcami, wzbudzają zaufanie. Potrafią skłonić do zwierzeń zarówno przeciętnych ludzi, nienawykłych do obcowania z kamerą, jak i takich, którzy z różnych względów kamer unikają, na przykład Roberta McNamarę, sekretarkę Hitlera Traudl Junge, nowojorskich graficiarzy czy seryjnych zabójców.
Próby zdefiniowania filmu dokumentalnego ze względu na temat, formę i styl narracji mijają się z celem. Jedyne, co tak naprawdę łączy twórców tych filmów, to dążenie do uwiecznienia na taśmie tego, co nie było przeznaczone dla postronnych oczu, uchwycenia rzeczywistości niejako na gorącym uczynku. Taki cel przyświecał zarówno wielkiemu pionierowi gatunku Robertowi Flaherty`emu podczas kręcenia "Nanooka z Północy" (1922) - kroniki życia Eskimosów z Kanady, jak i Amerykance egipskiego pochodzenia Jehane Noujaim, dzięki której w "Control Room" mogliśmy się znaleźć w reżyserce katarskiej stacji Al-Dżazira podczas gorących trzech pierwszych miesięcy wojny w Iraku.
Specyfiką dokumentu od zawsze było łamanie wszelkich tabu. Seks, nagość, śmierć, wojny, krwawe kulty, okrucieństwo wobec ludzi i zwierząt, a wszystko to zręcznie ukryte pod egzotyką i niby-antropologiczną retoryką, były specjalnością całej serii szokujących mondo movies. Ich triumfalny pochód przez ekrany zainaugurował w 1962 r. "Mondo cane", czyli "Pieski świat", sygnowany przez włoskiego dziennikarza Gualtiero Jacopettiego. W czasach, gdy nie było telewizji satelitarnej, a rewolucja obyczajowa dopiero majaczyła na horyzoncie, film ten miał komplety na widowni i był chyba największym sukcesem kasowym dokumentu przed pojawieniem się Moore`a.
Infotainment
W dokumencie nie ma krociowych zysków, a realizacja jednego filmu może zająć nawet kilka lat. To tłumaczy, dlaczego stał się on domeną zapaleńców o społecznikowskim bądź dysydenckim temperamencie. Ucząc się filmowego rzemiosła od najwybitniejszych propagandystów w dziejach kina - Dżigi Wiertowa, Sergiusza Eisensteina czy Leni Riefenstahl - oraz szacownych klasyków gatunku - Johna Griersona, Fredericka Wisemana czy Barbary Koeppel, gładko wprowadzili swoją twórczość w erę infotainment (zbitka słów information i entertainment). Godzina ich wielkiego triumfu wybiła, gdy producenci filmowi postawili na rozrywkę, a stacje telewizyjne medialnych potentatów na zhomogenizowaną informację.
Co zaskakujące, dokument źle wychodzi twórcom o prawicowych sympatiach, o czym świadczy dość niezdarna próba polemiki z "Fahrenheitem 9.11" w postaci obrazu "Celsius 41.11: Temperartura, w której zaczyna umierać mózg" Kevina Knoblocka. Najtrafniejszej rady udzielił reżyserowi jeden z recenzentów, przypominając stare powiedzenie: "Jeśli chcesz pokonać swoich wrogów, naucz się śpiewać na ich nutę".
Po pierwsze: nie nudzić
Filmy Michaela Moore`a oraz cała fala antybushowskich i antywojennych produkcji prowokują do postawienia zarzutu, że ich autorzy gwałcą zasadę obiektywizmu i wierności faktom. Tyle tylko, że nie filmowcy, lecz teoretycy filmu wymyślili tę zasadę. Manipulacja jest wpisana w dokument od początku jego istnienia. Dość sięgnąć do każdej solidnej historii dokumentu, na przykład Erika Barnouwa, by ze zdumieniem wyczytać, że ujęcia z filmu o wojnie rosyjsko-japońskiej Thomasa Edisona zostały nakręcone na Long Island, a James Williamson relację z wojny burskiej zrealizował na polu golfowym. Pomnikowy Flaherty w "Nanooku" zaaranżował natomiast łowy na wieloryba, choć Eskimosi od dawna nie zajmowali się wielorybnictwem.
Bezpośredni efekt
Dla dokumentalistów najważniejszy jest bezpośredni efekt ich filmów. Marcel Ophuels swym filmem "Smutek i żal" (1969) bezlitośnie obnażył hipokryzję Francuzów w kwestii swej niechlubnej okupacyjnej przeszłości, podobnie jak Andre Halimi w obrazie "Śpiewaliśmy podczas okupacji" (1976). "Hearts and Minds" (1974) Petera Davisa wstrząsnął widzami, bo jako pierwszy odważył się pokazać, jak na wojnę wietnamską patrzyli sami Wietnamczycy. Dzięki "The Thin Blue Line" Errola Morrisa uniewinniony został mężczyzna skazany za zabójstwo. "Aileen Wuornos: The Selling of a Serial Killer" Nicka Broomfielda stał się dowodem podczas ostatniej sprawy apelacyjnej skazanej na karę śmierci tytułowej zabójczyni z Miami.
Spurlock nie domaga się w "Super Size Me", by fastfoody zostały zamknięte. Sugeruje tylko, że najwyższy czas, by były traktowane podobnie jak koncerny tytoniowe. W końcu są odpowiedzialne za alarmujące tycie społeczeństwa amerykańskiego i wzrost związanych z nadwagą i otyłością chorób układu trawiennego, krążenia i cukrzycy. To film śmiertelnie poważny, a jednocześnie zabawny. Taka jest rola współczesnego dokumentu i źródło jego sukcesu: szokować, drażnić, prowokować, burzyć stereotypy, a jednocześnie - bawić.
Więcej możesz przeczytać w 46/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.