Dzisiejsza Polska to PRL, do której dołączono sztafaż demokratycznego państwa W "Ziemi obiecanej" fabrykant Muller zbudował wspaniały pałac, ale mieszka w kurnej chacie. Po prostu tylko w niej dobrze się czuje, a pałacem chwali się przed ważnymi gośćmi. III Rzeczpospolita jest taką kurną chatą w cieniu pałacu. Jest PRL, do której dołączono swoistą zastawkę - sztafaż demokratycznego państwa. Gdy więc Aleksander Kwaśniewski ostrzega, że na naszych oczach demontowana jest III RP, można spytać, jak demontować coś, co nie zostało zbudowane. W istocie nie ma bowiem żadnej III RP - jest co najwyżej Rzeczpospolita Przejściowa. Przejściową Rzeczpospolitą najlepiej widać po jej konstytucji. Przecież bardzo wiele zapisów polskiej ustawy zasadniczej przypomina stalinowską konstytucję z 1952 r. Nie powstydziliby się ich też konstytucjonaliści z ZSRR czy Albanii w czasach komunistycznych. Polska konstytucja nie jest instrukcją obsługi III RP, bo pałac Rzeczypospolitej numer 3 jest wciąż tylko wydmuszką. Za to konstytucja z 1997 r. wręcz skleja Rzeczpospolitą Przejściową z PRL. Zamiast być fundamentem prawa, nasza konstytucja jest jego ornamentem, atrapą. Tak jak Rzeczpospolita Przejściowa jest atrapą III RP.
Państwo bez ojca
Według czyjego projektu powstała III Rzeczpospolita? Nazwisko głównego architekta nie jest znane, zaś pomniejsi budowniczowie mieli mało czasu, by nadać budowli swój styl. W rezultacie państwo przypomina katedrę zbudowaną co prawda w gotyckim stylu, ale potem przebudowywaną w zależności od panującej mody. Tu renesansowy krużganek, ówdzie barokowy ołtarz czy klasycystyczna dzwonnica. Polsce zabrakło konsekwentnego planu, matrycy, która byłaby wzorcem postępowania. Zabrakło polityka, który narzuciłby wyrazisty model sprawowania władzy i jako historyczny mąż stanu stanowił punkt odniesienia dla swoich następców.
Rodzące się państwa zazwyczaj mają kogoś w rodzaju ojca-założyciela, kodyfikującego rzeczywistość i kształtującego system polityczny. W powojennych Niemczech kimś takim był Konrad Adenauer, rządzący w latach 1949-1963. Choć runął mur berliński i zniknęła NRD, kanclerski system rządów u naszego zachodniego sąsiada niewiele się różni od tego z czasów Adenauera. Podobnie było w powojennej Francji. Kiedy w 1947 r. z życia politycznego wycofał się Charles de Gaulle, Francja pogrążyła się w serii kryzysów gabinetowych. V Republika wykluła się dopiero 12 lat później, gdy generał powrócił do władzy i narzucił Francji system prezydencki. De Gaulle zostawił w spadku model, w którym dobrze odnajdywali się zarówno socjalista Mitterrand, jak i prawicowiec Chirac.
Państwo "okrągłego stołu"
W Polsce zabrakło Adenauera i de Gaulle'a. Szkic nowej Rzeczypospolitej powstał podczas obrad "okrągłego stołu" i jego uczestnicy z obu stron grali w starym-nowym państwie pierwsze skrzypce. Efekt jest taki, że III RP w zasadzie nie stworzyła nowych elit. Większość aktorów z początków XXI wieku to ci sami, którzy grali ważne role już w latach 80. Do tego towarzystwa bardzo trudno było się wcisnąć, a jeszcze trudniej było wystąpić przeciw niemu. Nic dziwnego, że spora grupa przyspieszaczy z początku lat 90. uznała, że nie ma sensu walczyć z wiatrakami i przyłączyła się tego układu. Sztandarowym przykładem takiej postawy jest Lech Wałęsa.
Po "okrągłym stole" na nowe tory przestawił państwowy parowóz duet Mazowiecki - Balcerowicz. A potem każdy coś dorzucał - od Sasa do Lasa: Bielecki - prywatyzację, Olszewski - lustrację, Suchocka - "Pakt o przedsiębiorstwie państwowym" (co to jest u licha?). Premier Pawlak postanowił dopłacić do BGŻ, a za Oleksego kupowaliśmy świadectwa udziałowe (czy coś z tego wynikło?). Buzek i AWS stworzyli Instytut Pamięci Narodowej. Wreszcie Miller dał nam Narodowy Fundusz Zdrowia (nielegalny), a jego partyjni koledzy dowalili 50-procentowy podatek dochodowy. Metoda dorzucania była nie do ominięcia, ale przecież nie było przymusu robienia anarchii w państwie.
Historia powstawania III RP ma cechy karykatury, ale jest prawdziwa. Nieistnienie ciągłości władzy powodowało, że każda kolejna ekipa zarzucała projekty poprzedników i realizowała własne plany albo obsesje. Efekt jest taki, że III Rzeczpospolita jest gmachem eklektycznym, w którym jedne elementy nie pasują do innych. Dominuje styl, który można nazwać okrągłostołowym, wszak przez większość istnienia III RP rządziły nią umiarkowane odłamy dawnej opozycji bądź ugrupowania postkomunistyczne.
Są oczywiście sukcesy - jak wejście do NATO i Unii Europejskiej. Szkielet państwa pozostał jednak niezmieniony. Mimo rozlicznych reform centrów rządowych, administracji, województw i Bóg wie czego ogromna większość instytucji państwowych tkwi jeszcze korzeniami w PRL. Dotyczy to przede wszystkim wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych i policji - odziedziczonych po poprzedniej epoce niemal bez żadnych zmian. Sejmowe komisje śledcze okazały się tak ważne także dlatego, że organy wymiaru sprawiedliwości są rozpaczliwie nieskuteczne i przegniłe.
Wciąż żywe w życiu publicznym są tematy z przełomu lat 80. i 90. Ciągle spieramy się o lustrację i dostęp do akt SB. Znów pojawia się temat dekomunizacji, a co jakiś czas wybucha wojna o kombatantów. I jak czkawka od czasu do czasu powraca reprywatyzacja wraz z kolejnymi próbami uchwalenia sensownego systemu opieki zdrowotnej. To nie są tematy interesujące opinię publiczną w dojrzałym i funkcjonującym państwie. Co oznacza, że wciąż grzebiemy się w fundamentach. Niech jednak nie triumfują ci, którzy rozliczenia z przeszłością bagatelizują. Jeśli przestanie się o nich mówić, nie znaczy to, że problem zniknie.
Nasi okupanci
- Głównym problemem polskiego państwa jest brak gospodarza - powiedział niedawno Roman Giertych. Brzmi to banalnie, ale sensownie. Chodzi o to, że partie wygrywające wybory zachowują się jak okupanci po zwycięskiej kampanii. One nie rządzą swoim państwem, lecz okupują obce. A ponieważ wiedzą, że okupacja nie potrwa długo i trzeba będzie się wycofać i oddać państwo następnym, prowadzą gospodarkę rabunkową. Błyskawicznie opanowują strategiczne pozycje i "doją" państwo. Od wielu lat wszystkie siły polityczne zapowiadają walkę z kapitalizmem politycznym czy likwidację pozabudżetowych funduszy. I - oczywiście - nikt palcem w tej sprawie nie kiwnął, łącznie z AWS, która moralną odnowę państwa wpisała na sztandary.
Giertych ma rację, że partie nie czują się gospodarzami państwa. Nie dbają o nie, lecz je eksploatują. Dlaczego tak się stało? Po pierwsze - jak zwykle - jest to mentalna pozostałość po schyłkowej i zdemoralizowanej już PZPR. Odziedziczyli ją politycy lewicy, ale przejęli także politycy opozycji. Po drugie, wynika to z nieznajomości standardów. W 1989 r. nie bardzo było wiadomo, co wypada, a co nie. Zanim zdano sobie sprawę, że na przykład mianowanie partyjnego aparatczyka szefem kolejki na Kasprowy nie mieści się w głównym nurcie tradycji judeochrześcijańskiej, było już za późno. Zwyczaje się ukształtowały, a nikt pierwszy nie chciał z nich rezygnować, bo byłby bezradny wobec politycznych oponentów, którzy łupów oddać nie chcieli.
Partie solidarnościowe miały inne powody, by wczuć się w rolę okupantów. Państwo było wszak opanowane przez ludzi PZPR-owskiej proweniencji i trzeba je było odzyskiwać. Poza tym prawica czuła się instytucjonalnie słabiutka w obliczu postpeerelowskich kolosów nurzających się w odziedziczonym po poprzedniej epoce majątku. Pomysł, by tę różnicę zniwelować, posługując się majątkiem państwowym, musiał się wcześniej czy później narodzić. I tak prawica cnotę straciła, ale majątku nie zyskała. Najbardziej spektakularną i kompromitującą klęską była sprawa Telewizji Familijnej - finansowanej przez państwowe i zaprzyjaźnione firmy. Przeciwwagi dla lewicowych mediów nie stworzono, za to kilka osób wybudowało ładne domy.
Specyficznemu, "niegospodarnemu" stosunkowi elit politycznych towarzyszyła ich postępująca degrengolada. O ile na początku lat 90. można było przypuszczać, że zyski z okupowanego państwa idą głównie na okupującą partię (koszty kampanii, instytuty, fundacje itd.), o tyle już w połowie tej dekady politycy zrozumieli, że winni dbać nie tylko o swe organizacje, ale i o siebie. Wbrew pozorom bardzo brakuje nam polityków, którzy gotowi są powiedzieć: "Państwo to ja". O siebie przecież będą dbać.
Ojciec-rozłożyciel
Gdyby tylko głowa państwa miała większe konstytucyjne uprawnienia, obecne czasy można by w podręcznikach historii nazywać epoką Kwaśniewskiego. To polityk, który ważną rolę odgrywał już przy "okrągłym stole", potem był liderem SdRP, ojcem konstytucji, a prawie od dekady jest prezydentem RP. Niestety, ustawa zasadnicza uczyniła z prezydenta raczej uchwyt do kieliszka szampana niż kreatora wydarzeń. Zresztą i sam lokator Pałacu Prezydenckiego z rzadka mieszał się w wir wydarzeń politycznych. Przyniosło mu to uznanie opinii publicznej i publicystów. Dzięki temu Kwaśniewski miał większy wpływ na życie polityczne, niż wynikałoby to z konstytucji. Trzeba mieć dużo złej woli (albo sporo zakulisowych informacji), by odmawiać Kwaśniewskiemu tytułu ojca-założyciela III RP, a de facto Rzeczypospolitej Przejściowej. Przecież dwie sejmowe komisje śledcze odkryły i odkrywają przed nami prawdę o niej. I w tym systemie klik, korupcji, nieformalnych powiązań i zakulisowych, pozakonstytucyjnych układów jedno z centralnych miejsc zajmuje Aleksander Kwaśniewski.
Konserwatywna rewolucja
Nasze państwo jest wprawdzie zdegenerowane, ale podjęło próbę sanacji. System nie okazał się zatem śmiertelnie chory. Lekiem okazały się sejmowe komisje śledcze będące czymś w rodzaju ustrojowego bezpiecznika. One rozpoczęły odbudowę. Przyczyną zwrotu, jaki z trudem dokonuje teraz świat polityki, były też ostatnie wybory parlamentarne. Wtedy to ignorowana i niema do tej pory mysz (Polacy) wreszcie ryknęła, a demokracja pokazała swoją imponującą siłę.
W 2001 r. wyborcy zmietli skompromitowane rządami partie (AWS i UW) i wprowadzili do Sejmu radykalne partie antyestablishmentowe, czyli Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin. Było to poważne ostrzeżenie, że dotychczasowy styl uprawiania polityki musi się skończyć. O dziwo, lekcji tej nie pojął Leszek Miller i poległ wraz ze swymi ludźmi. Sygnał od wyborców właściwie zrozumieli natomiast Jan Rokita, Donald Tusk i bracia Kaczyńscy. Zagrożeni przez radykałów uznali, że system wymaga czegoś więcej niż kosmetycznej zmiany. Nie używają tego słowa, bo nie brzmi medialnie, ale tak naprawdę chodzi o rewolucję (konserwatywną), która pozwoli wreszcie na zbudowanie III RP na solidnych fundamentach.
Aby powstała III RP, któryś z liderów dzisiejszej opozycji musi się stać polskim Adenauerem. Niejeden ma chrapkę na taki sposób przejścia do historii. Nim jednak wkradnie się w łaski skrybów, musi na lata zdobyć zaufanie Polaków i stać się prawdziwym przywódcą. Otwarte jest pytanie, czy mamy polityka tego formatu.
Według czyjego projektu powstała III Rzeczpospolita? Nazwisko głównego architekta nie jest znane, zaś pomniejsi budowniczowie mieli mało czasu, by nadać budowli swój styl. W rezultacie państwo przypomina katedrę zbudowaną co prawda w gotyckim stylu, ale potem przebudowywaną w zależności od panującej mody. Tu renesansowy krużganek, ówdzie barokowy ołtarz czy klasycystyczna dzwonnica. Polsce zabrakło konsekwentnego planu, matrycy, która byłaby wzorcem postępowania. Zabrakło polityka, który narzuciłby wyrazisty model sprawowania władzy i jako historyczny mąż stanu stanowił punkt odniesienia dla swoich następców.
Rodzące się państwa zazwyczaj mają kogoś w rodzaju ojca-założyciela, kodyfikującego rzeczywistość i kształtującego system polityczny. W powojennych Niemczech kimś takim był Konrad Adenauer, rządzący w latach 1949-1963. Choć runął mur berliński i zniknęła NRD, kanclerski system rządów u naszego zachodniego sąsiada niewiele się różni od tego z czasów Adenauera. Podobnie było w powojennej Francji. Kiedy w 1947 r. z życia politycznego wycofał się Charles de Gaulle, Francja pogrążyła się w serii kryzysów gabinetowych. V Republika wykluła się dopiero 12 lat później, gdy generał powrócił do władzy i narzucił Francji system prezydencki. De Gaulle zostawił w spadku model, w którym dobrze odnajdywali się zarówno socjalista Mitterrand, jak i prawicowiec Chirac.
Państwo "okrągłego stołu"
W Polsce zabrakło Adenauera i de Gaulle'a. Szkic nowej Rzeczypospolitej powstał podczas obrad "okrągłego stołu" i jego uczestnicy z obu stron grali w starym-nowym państwie pierwsze skrzypce. Efekt jest taki, że III RP w zasadzie nie stworzyła nowych elit. Większość aktorów z początków XXI wieku to ci sami, którzy grali ważne role już w latach 80. Do tego towarzystwa bardzo trudno było się wcisnąć, a jeszcze trudniej było wystąpić przeciw niemu. Nic dziwnego, że spora grupa przyspieszaczy z początku lat 90. uznała, że nie ma sensu walczyć z wiatrakami i przyłączyła się tego układu. Sztandarowym przykładem takiej postawy jest Lech Wałęsa.
Po "okrągłym stole" na nowe tory przestawił państwowy parowóz duet Mazowiecki - Balcerowicz. A potem każdy coś dorzucał - od Sasa do Lasa: Bielecki - prywatyzację, Olszewski - lustrację, Suchocka - "Pakt o przedsiębiorstwie państwowym" (co to jest u licha?). Premier Pawlak postanowił dopłacić do BGŻ, a za Oleksego kupowaliśmy świadectwa udziałowe (czy coś z tego wynikło?). Buzek i AWS stworzyli Instytut Pamięci Narodowej. Wreszcie Miller dał nam Narodowy Fundusz Zdrowia (nielegalny), a jego partyjni koledzy dowalili 50-procentowy podatek dochodowy. Metoda dorzucania była nie do ominięcia, ale przecież nie było przymusu robienia anarchii w państwie.
Historia powstawania III RP ma cechy karykatury, ale jest prawdziwa. Nieistnienie ciągłości władzy powodowało, że każda kolejna ekipa zarzucała projekty poprzedników i realizowała własne plany albo obsesje. Efekt jest taki, że III Rzeczpospolita jest gmachem eklektycznym, w którym jedne elementy nie pasują do innych. Dominuje styl, który można nazwać okrągłostołowym, wszak przez większość istnienia III RP rządziły nią umiarkowane odłamy dawnej opozycji bądź ugrupowania postkomunistyczne.
Są oczywiście sukcesy - jak wejście do NATO i Unii Europejskiej. Szkielet państwa pozostał jednak niezmieniony. Mimo rozlicznych reform centrów rządowych, administracji, województw i Bóg wie czego ogromna większość instytucji państwowych tkwi jeszcze korzeniami w PRL. Dotyczy to przede wszystkim wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych i policji - odziedziczonych po poprzedniej epoce niemal bez żadnych zmian. Sejmowe komisje śledcze okazały się tak ważne także dlatego, że organy wymiaru sprawiedliwości są rozpaczliwie nieskuteczne i przegniłe.
Wciąż żywe w życiu publicznym są tematy z przełomu lat 80. i 90. Ciągle spieramy się o lustrację i dostęp do akt SB. Znów pojawia się temat dekomunizacji, a co jakiś czas wybucha wojna o kombatantów. I jak czkawka od czasu do czasu powraca reprywatyzacja wraz z kolejnymi próbami uchwalenia sensownego systemu opieki zdrowotnej. To nie są tematy interesujące opinię publiczną w dojrzałym i funkcjonującym państwie. Co oznacza, że wciąż grzebiemy się w fundamentach. Niech jednak nie triumfują ci, którzy rozliczenia z przeszłością bagatelizują. Jeśli przestanie się o nich mówić, nie znaczy to, że problem zniknie.
Nasi okupanci
- Głównym problemem polskiego państwa jest brak gospodarza - powiedział niedawno Roman Giertych. Brzmi to banalnie, ale sensownie. Chodzi o to, że partie wygrywające wybory zachowują się jak okupanci po zwycięskiej kampanii. One nie rządzą swoim państwem, lecz okupują obce. A ponieważ wiedzą, że okupacja nie potrwa długo i trzeba będzie się wycofać i oddać państwo następnym, prowadzą gospodarkę rabunkową. Błyskawicznie opanowują strategiczne pozycje i "doją" państwo. Od wielu lat wszystkie siły polityczne zapowiadają walkę z kapitalizmem politycznym czy likwidację pozabudżetowych funduszy. I - oczywiście - nikt palcem w tej sprawie nie kiwnął, łącznie z AWS, która moralną odnowę państwa wpisała na sztandary.
Giertych ma rację, że partie nie czują się gospodarzami państwa. Nie dbają o nie, lecz je eksploatują. Dlaczego tak się stało? Po pierwsze - jak zwykle - jest to mentalna pozostałość po schyłkowej i zdemoralizowanej już PZPR. Odziedziczyli ją politycy lewicy, ale przejęli także politycy opozycji. Po drugie, wynika to z nieznajomości standardów. W 1989 r. nie bardzo było wiadomo, co wypada, a co nie. Zanim zdano sobie sprawę, że na przykład mianowanie partyjnego aparatczyka szefem kolejki na Kasprowy nie mieści się w głównym nurcie tradycji judeochrześcijańskiej, było już za późno. Zwyczaje się ukształtowały, a nikt pierwszy nie chciał z nich rezygnować, bo byłby bezradny wobec politycznych oponentów, którzy łupów oddać nie chcieli.
Partie solidarnościowe miały inne powody, by wczuć się w rolę okupantów. Państwo było wszak opanowane przez ludzi PZPR-owskiej proweniencji i trzeba je było odzyskiwać. Poza tym prawica czuła się instytucjonalnie słabiutka w obliczu postpeerelowskich kolosów nurzających się w odziedziczonym po poprzedniej epoce majątku. Pomysł, by tę różnicę zniwelować, posługując się majątkiem państwowym, musiał się wcześniej czy później narodzić. I tak prawica cnotę straciła, ale majątku nie zyskała. Najbardziej spektakularną i kompromitującą klęską była sprawa Telewizji Familijnej - finansowanej przez państwowe i zaprzyjaźnione firmy. Przeciwwagi dla lewicowych mediów nie stworzono, za to kilka osób wybudowało ładne domy.
Specyficznemu, "niegospodarnemu" stosunkowi elit politycznych towarzyszyła ich postępująca degrengolada. O ile na początku lat 90. można było przypuszczać, że zyski z okupowanego państwa idą głównie na okupującą partię (koszty kampanii, instytuty, fundacje itd.), o tyle już w połowie tej dekady politycy zrozumieli, że winni dbać nie tylko o swe organizacje, ale i o siebie. Wbrew pozorom bardzo brakuje nam polityków, którzy gotowi są powiedzieć: "Państwo to ja". O siebie przecież będą dbać.
Ojciec-rozłożyciel
Gdyby tylko głowa państwa miała większe konstytucyjne uprawnienia, obecne czasy można by w podręcznikach historii nazywać epoką Kwaśniewskiego. To polityk, który ważną rolę odgrywał już przy "okrągłym stole", potem był liderem SdRP, ojcem konstytucji, a prawie od dekady jest prezydentem RP. Niestety, ustawa zasadnicza uczyniła z prezydenta raczej uchwyt do kieliszka szampana niż kreatora wydarzeń. Zresztą i sam lokator Pałacu Prezydenckiego z rzadka mieszał się w wir wydarzeń politycznych. Przyniosło mu to uznanie opinii publicznej i publicystów. Dzięki temu Kwaśniewski miał większy wpływ na życie polityczne, niż wynikałoby to z konstytucji. Trzeba mieć dużo złej woli (albo sporo zakulisowych informacji), by odmawiać Kwaśniewskiemu tytułu ojca-założyciela III RP, a de facto Rzeczypospolitej Przejściowej. Przecież dwie sejmowe komisje śledcze odkryły i odkrywają przed nami prawdę o niej. I w tym systemie klik, korupcji, nieformalnych powiązań i zakulisowych, pozakonstytucyjnych układów jedno z centralnych miejsc zajmuje Aleksander Kwaśniewski.
Konserwatywna rewolucja
Nasze państwo jest wprawdzie zdegenerowane, ale podjęło próbę sanacji. System nie okazał się zatem śmiertelnie chory. Lekiem okazały się sejmowe komisje śledcze będące czymś w rodzaju ustrojowego bezpiecznika. One rozpoczęły odbudowę. Przyczyną zwrotu, jaki z trudem dokonuje teraz świat polityki, były też ostatnie wybory parlamentarne. Wtedy to ignorowana i niema do tej pory mysz (Polacy) wreszcie ryknęła, a demokracja pokazała swoją imponującą siłę.
W 2001 r. wyborcy zmietli skompromitowane rządami partie (AWS i UW) i wprowadzili do Sejmu radykalne partie antyestablishmentowe, czyli Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin. Było to poważne ostrzeżenie, że dotychczasowy styl uprawiania polityki musi się skończyć. O dziwo, lekcji tej nie pojął Leszek Miller i poległ wraz ze swymi ludźmi. Sygnał od wyborców właściwie zrozumieli natomiast Jan Rokita, Donald Tusk i bracia Kaczyńscy. Zagrożeni przez radykałów uznali, że system wymaga czegoś więcej niż kosmetycznej zmiany. Nie używają tego słowa, bo nie brzmi medialnie, ale tak naprawdę chodzi o rewolucję (konserwatywną), która pozwoli wreszcie na zbudowanie III RP na solidnych fundamentach.
Aby powstała III RP, któryś z liderów dzisiejszej opozycji musi się stać polskim Adenauerem. Niejeden ma chrapkę na taki sposób przejścia do historii. Nim jednak wkradnie się w łaski skrybów, musi na lata zdobyć zaufanie Polaków i stać się prawdziwym przywódcą. Otwarte jest pytanie, czy mamy polityka tego formatu.
Remont Polski Zanim proklamujemy IV Rzeczpospolitą, warto się zastanowić, czy to, co powstało po 1989 r., można nazwać III Rzecząpospolitą. Czy obecną Polskę można nazwać Rzecząpospolitą Przejściową, czymś w rodzaju PRL po face liftingu, czyli RPRL (od połączenia RP i PRL)? Co wyróżnia Rzeczpospolitą Przejściową? Co należy zrobić, żeby powstała prawdziwa III Rzeczpospolita? O tym dyskutowali w redakcji tygodnika "Wprost" politycy Jarosław Kaczyński (Prawo i Sprawiedliwość), Tomasz Nałęcz (Socjaldemokracja Polska) i Bronisław Komorowski (Platforma Obywatelska) oraz socjolog Paweł Śpiewak i prawnik Janusz Kochanowski. |
---|
Jarosław Kaczyński prezes Prawa i Sprawiedliwości Znaczna część elity solidarnościowej, która dokonywała przemian w Polsce, składała się z ludzi biograficznie i ideowo związanych z systemem komunistycznym. To dlatego po 1989 r. zabrakło woli do zasadniczego zerwania z przeszłością i zbudowania nowego państwa. Dzięki dwóm komisjom śledczym Sejmu panująca w naszym kraju wszechogarniająca patologia została jednak wreszcie ukazana i uświadomiona. Dlatego mniej ważne jest to, czy proklamujemy IV Rzeczpospolitą, czy ogłosimy zasadniczą przebudowę III RP. Ważne, byśmy w końcu obalili system postkomunistyczny, w którym żyjemy. Tomasz Nałęcz polityk Socjaldemokracji Polskiej, wicemarszałek Sejmu Nie zgadzam się, że żyjemy w państwie przejściowym. Pomysł proklamowania IV Rzeczypospolitej to ucieczka od rozwiązywania zasadniczych problemów. To prawda: ostatnie wydarzenia odsłoniły wielkie pokłady patologii w naszym życiu publicznym, ale to nie oznacza, że chcąc je zlikwidować, trzeba sięgać po środki nadzwyczajne. To, co proponuje w tej chwili prawica, to próba wykorzystania środków autorytarnych zamiast normalnych mechanizmów konstytucyjnych. Takie lekarstwo może być gorsze od choroby. Paweł Śpiewak socjolog Polacy chcą żyć w silnym państwie, w którym panują ład i przejrzyste reguły. Potrzeba bezpieczeństwa jest w naszym społeczeństwie znacznie silniejsza niż na przykład potrzeba partycypacji politycznej. Bardziej "chcemy być porządnie rządzeni" niż "chcemy rządzić". Ale silne państwo i silna władza nie oznacza autorytaryzmu. Wręcz przeciwnie: demokracja bez silnej władzy łatwo przeradza się w anarchię i zaczyna być zaprzeczeniem samej siebie. Bronisław Komorowski szef mazowieckiej Platformy Obywatelskiej Nie żyjemy w RPRL ani w Rzeczypospolitej II i 1/2, lecz w państwie znajdującym się w stanie głębokiej przebudowy. Na tle innych krajów wychodzących z komunizmu wypadamy zupełnie dobrze. Dwie potężne afery, które wstrząsnęły ostatnio polską sceną polityczną, nie mogą przekreślać dorobku ostatnich piętnastu lat. Mówienie, że nic się nam nie udało, obraża mnie i moje pokolenie. Boję się, że przy obecnej tendencji do wieszania psów na polskiej demokracji jedynym obrońcą III Rzeczypospolitej zostanie Aleksander Kwaśniewski. Nie powinniśmy się na to godzić. Janusz Kochanowski prawnik, prezes fundacji Ius et Lex Kiedy patrzę na dorobek III Rzeczypospolitej, trudno mi znaleźć coś, co można uznać za sukces. Edukacja, służba zdrowia, policja, nauka, wreszcie wymiar sprawiedliwości - to wszystko tworzy długą listę naszych porażek. Mam jednak nadzieję, że w tej chwili znajdujemy się w momencie przełomu. Następuje początek końca rządów skryminalizowanej grupy, która jest u władzy. Pojawia się szansa na opóźnione rozliczenie z przeszłością, którego nie dokonaliśmy w 1990 r., i przywrócenie normalnych standardów etycznych w polityce. |
Więcej możesz przeczytać w 47/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.