SLD jest tak wykrwawiony, że sierżanci muszą pełnić funkcje generałów Gdyby trzy lata temu ktoś powiedział, że trzeciorzędne postacie będą walczyć o najwyższe stanowiska w Sojuszu Lewicy Demokratycznej, zostałby uznany za wariata. Bo Marek Dyduch, Jacek Piechota czy Wojciech Olejniczak to politycy mało znani opinii publicznej. Poprzedni liderzy - Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller czy odchodzący Józef Oleksy - stanowią dla nowej generacji przytłaczające tło. Choć historyczni przywódcy postkomunistów odpowiadają za rozpaczliwą sytuację swego obozu, to kaliber tych postaci jest nieporównanie większy niż ich następców. W zestawieniu z Oleksym Dyduch czy Piechota to postacie nijakie i bezbarwne. Trudno sobie wyobrazić, by tchnęły życie w konającą partię.
Armia bez generałów
Zdychający SLD to nadal - jak na polskie standardy - gigant: kilkadziesiąt tysięcy członków, rozległa sieć struktur, ogromny majątek. Zastanawiające, że tak wielka partyjna maszyneria nie jest w stanie wygenerować kilku silnych osobowości. Winna temu jest postkomunistyczna elita. Grupa przywódców ukształtowana na przełomie lat 80. i 90. nie była zainteresowana pojawieniem się młodszych konkurentów. Polityków nowej generacji traktowano jako ornamenty pozbawione wpływu na cokolwiek. Taką rolę odgrywali choćby Katarzyna Piekarska czy Wojciech Olejniczak. Tego ostatniego to namaszczano na nowego lidera, to znowu odsyłano do szeregu, oduczając samodzielności.
Chytrość ukarana
Niechęć postkomunistycznej elity do kooptacji nowych liderów wynikała nie tylko z obawy o własne interesy. Wydawało się to też niepotrzebne, bowiem ławka partyjnej czołówki imponowała długością. Ale wystarczyły cztery lata rządów i półtora roku ostrej walki wewnętrznej, by z tej wierchuszki pozostały niedobitki. Kadra oficerska sojuszu wykrwawiła się na własne życzenie, uczestnicząc w licznych aferach bądź kompromitując się w bratobójczych walkach między zwolennikami i przeciwnikami prezydenta Kwaśniewskiego.
Postkomuniści sami na siebie zastawili kolejną pułapkę: odwlekając w nieskończoność termin wyborów, pozwolili na odstrzelenie kilku liderów. Rok temu Krzysztof Janik nie był jeszcze skłócony z partią i nie założył frakcji, Józef Oleksy nie miał na koncie wyroku sądu lustracyjnego, a Włodzimierz Cimoszewicz nie myślał o politycznej emeryturze. Ostatni liderzy zgrali się lub odeszli i w tej sytuacji rolę generałów muszą odegrać niedawni sierżanci.
Kennedy z SLD
Ale jest w sojuszu jedna osoba - Jerzy Szmajdziński - która stała się ostatnią nadzieją czerwonych. Jest ostatnią nietkniętą postacią z wierchuszki. Po rezygnacji Cimoszewicza to właśnie Szmajdziński ma się ubiegać o prezydenturę. Minister obrony to jednak najmniej znana osoba z czołówki dawnego wielkiego sojuszu. To introwertyk, człowiek tak zamknięty w sobie, że sprawia wrażenie ospałego. Dopiero na korcie tenisowym udowadnia, że to tylko złudzenie. W SLD nie jest szczególnie lubiany. Docenia się jego inteligencję, ale uważa za człowieka wyniosłego.
Szmajdziński dwukrotnie był sekretarzem generalnym - za czasów Kwaśniewskiego i pierwszego przewodniczenia Oleksego - ale za każdym razem zdobycie stanowiska przychodziło mu z trudem. Choć sam jest wzorem aparatczyka (od zawsze na etacie działacza: najpierw w ZSMP, potem w PZPR, wreszcie w SLD), inni aparatczycy go nie lubili. Przy wszędobylskim Janiku czy jowialnym Oleksym sprawiał wrażenie oschłego, brakowało mu cierpliwości i często irytował go brak lotności u działaczy. Szmajdziński to taka lepsza wersja Jerzego Jaskierni (też aparatczyka niemal od kołyski), nad którym ma tę przewagę, że nie cierpi jak on na wodosłowie i nie ma aż tak elastycznego kręgosłupa.
- Niektóre kobiety mówią, że Szmajdziński jest podobny do KennedyŐego, czyli jest przystojny. Poza tym nie brakuje mu inteligencji i w lot łapie sedno sprawy - zachwala swego faworyta Oleksy.
Wróg międlenia
Szmajdziński mówi o SDPL per "komuniści" i nie cierpi Marka Borowskiego. Wpada w szał, gdy wiąże się go z Millerem i klęską jego rządu - choć był prawą ręką premiera. Na radach ministrów chętnie i ostro krytykuje innych ministrów. Być może dlatego Marek Belka nie zgodził się, by Szmajdziński został jego zastępcą, choć SLD zabiegał o to aż trzykrotnie.
Szmajdziński to obecnie pragmatyk zgrywający twardziela. Dyskusję programową nazywa "międleniem". Ulokował się w wojsku jak w schronie. Rzadko wypowiada się publicznie na tematy polityczne, co uratowało go przed pogrążeniem, które spotkało innych przywódców SLD.
W partii postrzega się go jako oportunistę, który wieszał się u klamki kolejnych liderów, ale taka opinia pasuje do większości działaczy SLD. Szmajdziński jest krytyczny wobec Kwaśniewskiego i potrafi z nim hardo rozmawiać, lecz nigdy nie krytykuje go publicznie. Minister obrony potrafił w partii zachować neutralność - dobre relacje ma zarówno z pałacem, Janikiem, Oleksym, jak i z Leszkiem Millerem, który większość swych dawnych ministrów uznał za zdrajców. Do tego dochodzą jeszcze poprawne stosunki z premierem Belką.
O Szmajdzińskim nie krążą w SLD żadne pikantne historyjki. Nie lubi przyjęć, nie lubi też przemawiać. Jest kompletnie bezanegdotyczny, co jest efektem jego drętwości. - To może być zaleta. Jeżeli kampania prezydencka będzie agresywna, to ten jego spokój i introwertyzm mogą wzbudzić w ludziach sympatię - broni kolegi Oleksy. To raczej pobożne życzenia. W ciągu roku, kiedy to SLD miał odbudować nadszarpniętą pozycję, postkomuniści stracili resztki aktywów, z kontrolą nad rządem na czele. Udało im się nawet oddać pozycję lidera lewicy konkurencyjnej SDPL. Partia Borowskiego ma wyraziste przywództwo i najsilniejszego po lewej stronie sceny politycznej kandydata na prezydenta. Wykrwawiony sojusz może im przeciwstawić liderów z łapanki i pretendenta "drugiej świeżości".
Jest zabawnym zrządzeniem losu, że SLD, czyli wyznawców materializmu, może dziś uratować tylko cud.
Zdychający SLD to nadal - jak na polskie standardy - gigant: kilkadziesiąt tysięcy członków, rozległa sieć struktur, ogromny majątek. Zastanawiające, że tak wielka partyjna maszyneria nie jest w stanie wygenerować kilku silnych osobowości. Winna temu jest postkomunistyczna elita. Grupa przywódców ukształtowana na przełomie lat 80. i 90. nie była zainteresowana pojawieniem się młodszych konkurentów. Polityków nowej generacji traktowano jako ornamenty pozbawione wpływu na cokolwiek. Taką rolę odgrywali choćby Katarzyna Piekarska czy Wojciech Olejniczak. Tego ostatniego to namaszczano na nowego lidera, to znowu odsyłano do szeregu, oduczając samodzielności.
Chytrość ukarana
Niechęć postkomunistycznej elity do kooptacji nowych liderów wynikała nie tylko z obawy o własne interesy. Wydawało się to też niepotrzebne, bowiem ławka partyjnej czołówki imponowała długością. Ale wystarczyły cztery lata rządów i półtora roku ostrej walki wewnętrznej, by z tej wierchuszki pozostały niedobitki. Kadra oficerska sojuszu wykrwawiła się na własne życzenie, uczestnicząc w licznych aferach bądź kompromitując się w bratobójczych walkach między zwolennikami i przeciwnikami prezydenta Kwaśniewskiego.
Postkomuniści sami na siebie zastawili kolejną pułapkę: odwlekając w nieskończoność termin wyborów, pozwolili na odstrzelenie kilku liderów. Rok temu Krzysztof Janik nie był jeszcze skłócony z partią i nie założył frakcji, Józef Oleksy nie miał na koncie wyroku sądu lustracyjnego, a Włodzimierz Cimoszewicz nie myślał o politycznej emeryturze. Ostatni liderzy zgrali się lub odeszli i w tej sytuacji rolę generałów muszą odegrać niedawni sierżanci.
Kennedy z SLD
Ale jest w sojuszu jedna osoba - Jerzy Szmajdziński - która stała się ostatnią nadzieją czerwonych. Jest ostatnią nietkniętą postacią z wierchuszki. Po rezygnacji Cimoszewicza to właśnie Szmajdziński ma się ubiegać o prezydenturę. Minister obrony to jednak najmniej znana osoba z czołówki dawnego wielkiego sojuszu. To introwertyk, człowiek tak zamknięty w sobie, że sprawia wrażenie ospałego. Dopiero na korcie tenisowym udowadnia, że to tylko złudzenie. W SLD nie jest szczególnie lubiany. Docenia się jego inteligencję, ale uważa za człowieka wyniosłego.
Szmajdziński dwukrotnie był sekretarzem generalnym - za czasów Kwaśniewskiego i pierwszego przewodniczenia Oleksego - ale za każdym razem zdobycie stanowiska przychodziło mu z trudem. Choć sam jest wzorem aparatczyka (od zawsze na etacie działacza: najpierw w ZSMP, potem w PZPR, wreszcie w SLD), inni aparatczycy go nie lubili. Przy wszędobylskim Janiku czy jowialnym Oleksym sprawiał wrażenie oschłego, brakowało mu cierpliwości i często irytował go brak lotności u działaczy. Szmajdziński to taka lepsza wersja Jerzego Jaskierni (też aparatczyka niemal od kołyski), nad którym ma tę przewagę, że nie cierpi jak on na wodosłowie i nie ma aż tak elastycznego kręgosłupa.
- Niektóre kobiety mówią, że Szmajdziński jest podobny do KennedyŐego, czyli jest przystojny. Poza tym nie brakuje mu inteligencji i w lot łapie sedno sprawy - zachwala swego faworyta Oleksy.
Wróg międlenia
Szmajdziński mówi o SDPL per "komuniści" i nie cierpi Marka Borowskiego. Wpada w szał, gdy wiąże się go z Millerem i klęską jego rządu - choć był prawą ręką premiera. Na radach ministrów chętnie i ostro krytykuje innych ministrów. Być może dlatego Marek Belka nie zgodził się, by Szmajdziński został jego zastępcą, choć SLD zabiegał o to aż trzykrotnie.
Szmajdziński to obecnie pragmatyk zgrywający twardziela. Dyskusję programową nazywa "międleniem". Ulokował się w wojsku jak w schronie. Rzadko wypowiada się publicznie na tematy polityczne, co uratowało go przed pogrążeniem, które spotkało innych przywódców SLD.
W partii postrzega się go jako oportunistę, który wieszał się u klamki kolejnych liderów, ale taka opinia pasuje do większości działaczy SLD. Szmajdziński jest krytyczny wobec Kwaśniewskiego i potrafi z nim hardo rozmawiać, lecz nigdy nie krytykuje go publicznie. Minister obrony potrafił w partii zachować neutralność - dobre relacje ma zarówno z pałacem, Janikiem, Oleksym, jak i z Leszkiem Millerem, który większość swych dawnych ministrów uznał za zdrajców. Do tego dochodzą jeszcze poprawne stosunki z premierem Belką.
O Szmajdzińskim nie krążą w SLD żadne pikantne historyjki. Nie lubi przyjęć, nie lubi też przemawiać. Jest kompletnie bezanegdotyczny, co jest efektem jego drętwości. - To może być zaleta. Jeżeli kampania prezydencka będzie agresywna, to ten jego spokój i introwertyzm mogą wzbudzić w ludziach sympatię - broni kolegi Oleksy. To raczej pobożne życzenia. W ciągu roku, kiedy to SLD miał odbudować nadszarpniętą pozycję, postkomuniści stracili resztki aktywów, z kontrolą nad rządem na czele. Udało im się nawet oddać pozycję lidera lewicy konkurencyjnej SDPL. Partia Borowskiego ma wyraziste przywództwo i najsilniejszego po lewej stronie sceny politycznej kandydata na prezydenta. Wykrwawiony sojusz może im przeciwstawić liderów z łapanki i pretendenta "drugiej świeżości".
Jest zabawnym zrządzeniem losu, że SLD, czyli wyznawców materializmu, może dziś uratować tylko cud.
Odstrzeleni |
---|
Leszek Miller - zmieciony przez aferę Rywina i inne afery związane z jego rządem Marek Borowski - sam odszedł z SLD, zakładając konkurencyjną SDPL Józef Oleksy - sąd uznał go za kłamcę lustracyjnego Krzysztof Janik - zmusił partię do bezwarunkowego poparcia Marka Belki; postrzegany w SLD jako rzecznik interesów Kwaśniewskiego Marek Belka - zerwał z SLD, nawiązując romans z Partią Demokratyczną Włodzimierz Cimoszewicz - podjął decyzję o zakończeniu politycznej kariery Wiesław Kaczmarek - oskarżył Millera o bezprawne aresztowanie prezesa PKN Orlen; obecnie bezpartyjny, za to z zarzutem prokuratorskim Jerzy Jaskiernia - musiał zrezygnować ze stanowiska szefa klubu SLD po wybuchu afery jednorękich bandytów |
Więcej możesz przeczytać w 22/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.