Traktat konstytucyjny to gra w eurokrętacza Jeżeli referendum w sprawie traktatu konstytucyjnego zostanie przegrane, to należy je powtarzać aż do osiągnięcia pożądanego wyniku - oznajmił w przystępie rozpaczy premier Luksemburga Jean-Claude Juncker. Zacytowana wypowiedź oznacza, że Unia Europejska wznosi się na kolejny poziom demokracji, w której to nie opinia obywateli, lecz "awangarda postępu" decyduje, co jest "pożądanym" wynikiem głosowania. Dodać wypada, że wszelkie skojarzenia ze światłą ideą Lenina, iż partia bolszewicka wie lepiej od światowego proletariatu, co jest jego interesem, są absolutnie nieuprawnione, gdyż premier Juncker jest chadekiem.
Europejska elita jest w rozpaczy. Sprytna próba manipulacji, jaką jest tak zwana eurokonstytucja, wali się w gruzy. Zwolennicy traktatu - ogłoszonego największym osiągnięciem europejskiej myśli prawniczej - bronią go jako dokumentu, który nie jest tak zły, jak by się mogło wydawać. "Ta konstytucja jest dziełem niechlujnym i raczej zniechęcającym. Ale to najlepsza konstytucja, jaką mamy" - oznajmił Timothy Garton Ash. Prezydent Francji w przemówieniu telewizyjnym zaszlochał, że odrzucenie dokumentu przez Francuzów będzie oznaczać koniec przewodzenia Paryża w Europie. I w tym pewnie miał rację, bo władze Francji tak zaangażowały się w lansowanie dokumentu, że porażka może oznaczać dymisję skrajnie niepopularnego premiera Raffarina, a nawet żądanie przedterminowych wyborów prezydenckich.
Traktat, którego pogrzeb obserwujemy, miał od początku charakter zmowy elit. Wymyślono go, by kraje "starej" Europy urządziły unię przed jej rozszerzeniem, nie pozostawiając nowym członkom prawa głosu w sprawie kształtu i kierunków integracji. Mało kto pamięta dziś awantury o to, by przedstawiciele przyszłych członków UE mieli prawo do zasiadania w Konwencie piszącym konstytucję. Sam tryb prac Konwentu był zmową w zmowie. Toczono nie kończące się dyskusje o nieistotnych zapisach, a potem Valery Giscard d'Estaing wymyślał zapis i przedstawiał projekt, gdy nie było już czasu na dyskusję. Dalszym ciągiem zabawy w ciuciubabkę było przyjęcie traktatu przez Radę Europejską połączone z kampanią zastraszania - skierowaną w dużej części do Polaków - że nie da się już zmienić w wynegocjowanym tekście ani przecinka.
Warto pamiętać o trybie powstawania dokumentu, bo jest on przykładem tak zwanej manipulacji biurokratycznej. Każdy, kto pracował w instytucjach państwowych lub korporacjach, zna pojęcie "tyrania papieru". Przygotowanie dowolnie głupiej propozycji dokumentu daje przewagę negocjacyjną, gdyż uczestnicy dyskusji muszą się odnosić do istniejącego zapisu, który starają się modyfikować, ale rzadko pisać od nowa. Tak właśnie postąpili autorzy traktatu i odnieśli sukces. Podwójny, bo skonstruowali dokument, który można zatytułować "Manipulant europejski". Traktat niczego nie przesądza - ani tego, czy Europa będzie federalna, czy wspólnotowa, ani nawet tego, czy podmiotem prawnym unii jest jej obywatel czy państwo członkowskie. Za to w każdym artykule zostawia furtkę do dowolnego interpretowania zapisów. Kto je będzie interpretował? Biurokracja oczywiście, bo każdy normalny człowiek, który zasiądzie do paragrafów eurokonstytucji, po dwudziestu minutach zatelefonuje do psychiatry po pomoc.
Akceptując "Manipulanta europejskiego", kupujemy kota w worku. Wprawdzie worek jest piękny, niebieski i ozdobiony europejskimi gwiazdkami, ale pysk kota dziwnie przypomina wizerunek Włodzimierza Lenina.
Eurorozsądek obywateli
Jedyny błąd popełniony przez autorów nieszczęsnej eurokonstytucji polegał na tym, że dopuścili możliwość jej ratyfikacji w drodze referendów. Może to zresztą nie błąd, ale resztki przyzwoitości połączone z przekonaniem, że "elity" będą w stanie wmówić obywatelom każde głupstwo. W Hiszpanii się udało. Obywatele na fali zaufania do nowo wybranego socjalistycznego rządu premiera Zapatero postanowili, że nieszczęścia winny chodzić parami, i przegłosowali traktat, w 80 proc. przyznając, że nie wiedzą, nad czym głosują. Francuzi jednak udowodnili, że dłuższa i solidniejsza od hiszpańskiej tradycja demokratyczna się przydaje. Wprawdzie też eurokonstytucji w większości nie przeczytali, ale postanowili się przynajmniej dowiedzieć, o co w tym dokumencie chodzi. Nieprzypadkowo dominującym hasłem przeciwników dokumentu stało się: "Jestem za Europą - głosuję >>nie<<". To samo dotyczy kraju będącego opoką unii, czyli Holandii. Ponad dwie trzecie Holendrów jest zadowolonych z integracji europejskiej, mało który kraj ma tak wysoki poziom akceptacji dla UE. Ale mętnej eurokonstytucji nie chcą.
Europa tak - traktat nie
Warto zwrócić uwagę, że ci, którzy są zwolennikami Europy jako dobrowolnej unii państw i narodów, są przeciwnikami traktatu konstytucyjnego. Referenda zapowiadane w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Danii, Portugalii i Czechach mogą ten dokument pogrzebać, stając się prawdziwą Wiosną Ludów. Europa zarządzana przez nieruchawą biurokrację i partie, które zamiast prawdziwej debaty politycznej fundują obywatelom koncerty obietnic socjalnych, zaczyna mieć tego dosyć. Na razie owoce zawodu wobec "biurodemokracji" zbierają partie i ruchy populistyczne: Le Pen, Heider i inni. Ruch oporu przeciw eurokonstytucji może jednak wyłonić prawdziwych liderów, którzy potrafią nie w deklaracjach brzmiących jak kulawe cytaty z Chruszczowa, lecz w działaniach i decyzjach zacząć doganiać USA.
Naturalnie, na antykonstytucyjną łódkę zabrali się we Francji komuniści i trockiści, wielu przeciwników traktatu głosi, że jest niedobry, bo tworzy Europę za mało socjalną. W istocie jednak fala oporu przeciw traktatowi jest objawem sprzeciwu wobec demokracji wypranej z wartości.
Polska, w której z eurokonstytucji sztandar wyborczy uczynili postkomuniści, jest doskonałym przykładem łgarstw referendalnych. SLD był zbyt tchórzliwy, by przyjąć pełną odpowiedzialność za ratyfikację traktatu, a równocześnie na tyle wierzył we własne możliwości okłamywania opinii publicznej, że uznał traktat za wyborczą lokomotywę. Od wielu miesięcy jesteśmy przekonywani, że nieprzyjęcie eurokonstytucji spowoduje usunięcie Polski poza Europę. Referendum jest przedstawiane jako referendum za członkostwem Polski w unii. Tymczasem w tym akurat wypadku powinniśmy skorzystać z okazji, by siedzieć cicho. Spokojnie odczekać, aż kilka państw odrzuci traktat i dołączyć do nich, oszczędzając budżetowe pieniądze na przeprowadzenie niepotrzebnego głosowania. Bredzenie, że UE bez konstytucji nie będzie mogła przyjąć Ukrainy, jest dowodem głupoty lub złej woli. Unia rozszerzyła się między innymi dlatego, że nie miała pomysłu na dalszą integrację. I rozszerzy się znowu, bo dopiero w chwili, gdy granice Europy cywilizacyjnej pokryją się z granicami Europy politycznej (czyli unii), będzie można rozmawiać o prawdziwej europejskiej konstytucji.
Kiedy współpracownicy przybiegli do Józefa Piłsudskiego dumni z uchwalenia konstytucji kwietniowej w 1934 r., marszałek zrugał ich, mówiąc, że dowcipem i trikiem takiego dokumentu przyjmować nie można. Przypomnę, że piłsudczycy uchwalili konstytucję, korzystając z tego, iż opozycja demonstracyjnie opuściła salę sejmową. Teraz dowcipem i trikiem próbuje się przeprowadzić dziwaczną eurobiurostytucję. Różnica jest jedna i zasadnicza: konstytucja kwietniowa była dokumentem bardzo dobrym, a traktat jest legislacyjnym potworkiem. Mimo to konstytucję kwietniową komuniści obalili po wojnie wyjątkowo łatwo właśnie dlatego, że jej demokratyczna legitymacja była słaba. Warto więc zapamiętać francuskie (i holenderskie) hasło: "Europa tak, konstytucja nie", bo jest ono mądrzejsze niż większość argumentów przytaczanych w debacie o eurokonstytucji i przyda się jeszcze w przyszłości.
Traktat, którego pogrzeb obserwujemy, miał od początku charakter zmowy elit. Wymyślono go, by kraje "starej" Europy urządziły unię przed jej rozszerzeniem, nie pozostawiając nowym członkom prawa głosu w sprawie kształtu i kierunków integracji. Mało kto pamięta dziś awantury o to, by przedstawiciele przyszłych członków UE mieli prawo do zasiadania w Konwencie piszącym konstytucję. Sam tryb prac Konwentu był zmową w zmowie. Toczono nie kończące się dyskusje o nieistotnych zapisach, a potem Valery Giscard d'Estaing wymyślał zapis i przedstawiał projekt, gdy nie było już czasu na dyskusję. Dalszym ciągiem zabawy w ciuciubabkę było przyjęcie traktatu przez Radę Europejską połączone z kampanią zastraszania - skierowaną w dużej części do Polaków - że nie da się już zmienić w wynegocjowanym tekście ani przecinka.
Warto pamiętać o trybie powstawania dokumentu, bo jest on przykładem tak zwanej manipulacji biurokratycznej. Każdy, kto pracował w instytucjach państwowych lub korporacjach, zna pojęcie "tyrania papieru". Przygotowanie dowolnie głupiej propozycji dokumentu daje przewagę negocjacyjną, gdyż uczestnicy dyskusji muszą się odnosić do istniejącego zapisu, który starają się modyfikować, ale rzadko pisać od nowa. Tak właśnie postąpili autorzy traktatu i odnieśli sukces. Podwójny, bo skonstruowali dokument, który można zatytułować "Manipulant europejski". Traktat niczego nie przesądza - ani tego, czy Europa będzie federalna, czy wspólnotowa, ani nawet tego, czy podmiotem prawnym unii jest jej obywatel czy państwo członkowskie. Za to w każdym artykule zostawia furtkę do dowolnego interpretowania zapisów. Kto je będzie interpretował? Biurokracja oczywiście, bo każdy normalny człowiek, który zasiądzie do paragrafów eurokonstytucji, po dwudziestu minutach zatelefonuje do psychiatry po pomoc.
Akceptując "Manipulanta europejskiego", kupujemy kota w worku. Wprawdzie worek jest piękny, niebieski i ozdobiony europejskimi gwiazdkami, ale pysk kota dziwnie przypomina wizerunek Włodzimierza Lenina.
Eurorozsądek obywateli
Jedyny błąd popełniony przez autorów nieszczęsnej eurokonstytucji polegał na tym, że dopuścili możliwość jej ratyfikacji w drodze referendów. Może to zresztą nie błąd, ale resztki przyzwoitości połączone z przekonaniem, że "elity" będą w stanie wmówić obywatelom każde głupstwo. W Hiszpanii się udało. Obywatele na fali zaufania do nowo wybranego socjalistycznego rządu premiera Zapatero postanowili, że nieszczęścia winny chodzić parami, i przegłosowali traktat, w 80 proc. przyznając, że nie wiedzą, nad czym głosują. Francuzi jednak udowodnili, że dłuższa i solidniejsza od hiszpańskiej tradycja demokratyczna się przydaje. Wprawdzie też eurokonstytucji w większości nie przeczytali, ale postanowili się przynajmniej dowiedzieć, o co w tym dokumencie chodzi. Nieprzypadkowo dominującym hasłem przeciwników dokumentu stało się: "Jestem za Europą - głosuję >>nie<<". To samo dotyczy kraju będącego opoką unii, czyli Holandii. Ponad dwie trzecie Holendrów jest zadowolonych z integracji europejskiej, mało który kraj ma tak wysoki poziom akceptacji dla UE. Ale mętnej eurokonstytucji nie chcą.
Europa tak - traktat nie
Warto zwrócić uwagę, że ci, którzy są zwolennikami Europy jako dobrowolnej unii państw i narodów, są przeciwnikami traktatu konstytucyjnego. Referenda zapowiadane w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Danii, Portugalii i Czechach mogą ten dokument pogrzebać, stając się prawdziwą Wiosną Ludów. Europa zarządzana przez nieruchawą biurokrację i partie, które zamiast prawdziwej debaty politycznej fundują obywatelom koncerty obietnic socjalnych, zaczyna mieć tego dosyć. Na razie owoce zawodu wobec "biurodemokracji" zbierają partie i ruchy populistyczne: Le Pen, Heider i inni. Ruch oporu przeciw eurokonstytucji może jednak wyłonić prawdziwych liderów, którzy potrafią nie w deklaracjach brzmiących jak kulawe cytaty z Chruszczowa, lecz w działaniach i decyzjach zacząć doganiać USA.
Naturalnie, na antykonstytucyjną łódkę zabrali się we Francji komuniści i trockiści, wielu przeciwników traktatu głosi, że jest niedobry, bo tworzy Europę za mało socjalną. W istocie jednak fala oporu przeciw traktatowi jest objawem sprzeciwu wobec demokracji wypranej z wartości.
Polska, w której z eurokonstytucji sztandar wyborczy uczynili postkomuniści, jest doskonałym przykładem łgarstw referendalnych. SLD był zbyt tchórzliwy, by przyjąć pełną odpowiedzialność za ratyfikację traktatu, a równocześnie na tyle wierzył we własne możliwości okłamywania opinii publicznej, że uznał traktat za wyborczą lokomotywę. Od wielu miesięcy jesteśmy przekonywani, że nieprzyjęcie eurokonstytucji spowoduje usunięcie Polski poza Europę. Referendum jest przedstawiane jako referendum za członkostwem Polski w unii. Tymczasem w tym akurat wypadku powinniśmy skorzystać z okazji, by siedzieć cicho. Spokojnie odczekać, aż kilka państw odrzuci traktat i dołączyć do nich, oszczędzając budżetowe pieniądze na przeprowadzenie niepotrzebnego głosowania. Bredzenie, że UE bez konstytucji nie będzie mogła przyjąć Ukrainy, jest dowodem głupoty lub złej woli. Unia rozszerzyła się między innymi dlatego, że nie miała pomysłu na dalszą integrację. I rozszerzy się znowu, bo dopiero w chwili, gdy granice Europy cywilizacyjnej pokryją się z granicami Europy politycznej (czyli unii), będzie można rozmawiać o prawdziwej europejskiej konstytucji.
Kiedy współpracownicy przybiegli do Józefa Piłsudskiego dumni z uchwalenia konstytucji kwietniowej w 1934 r., marszałek zrugał ich, mówiąc, że dowcipem i trikiem takiego dokumentu przyjmować nie można. Przypomnę, że piłsudczycy uchwalili konstytucję, korzystając z tego, iż opozycja demonstracyjnie opuściła salę sejmową. Teraz dowcipem i trikiem próbuje się przeprowadzić dziwaczną eurobiurostytucję. Różnica jest jedna i zasadnicza: konstytucja kwietniowa była dokumentem bardzo dobrym, a traktat jest legislacyjnym potworkiem. Mimo to konstytucję kwietniową komuniści obalili po wojnie wyjątkowo łatwo właśnie dlatego, że jej demokratyczna legitymacja była słaba. Warto więc zapamiętać francuskie (i holenderskie) hasło: "Europa tak, konstytucja nie", bo jest ono mądrzejsze niż większość argumentów przytaczanych w debacie o eurokonstytucji i przyda się jeszcze w przyszłości.
Więcej możesz przeczytać w 22/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.