Pakt stabilizacyjny oznacza wielką i niepotrzebną stratę czasu
Zupełnie nową sytuację polskiego państwa, jego wielkie oczyszczenie, jego konsolidację, nową politykę gospodarczą" oznacza - według Jarosława Kaczyńskiego - podpisanie paktu stabilizacyjnego przez PiS, Samoobronę i LPR. Dla Romana Giertycha jest to rozpoczęcie "procesu przekształcania Polski w IV Rzeczpospolitą". Obaj politycy się mylą. W pakcie tak naprawdę bardzo niewiele mówi się o gospodarce, a jeśli chodzi o proces przekształceń, to podpisanie paktu go nie zaczyna, ale kończy. W czwartek 2 lutego 2005 r. o 17.30 IV Rzeczpospolita już się narodziła. Przyszła na świat jako państwo, w którym nie będą funkcjonować instytucje demokratyczne w pełnym tego słowa znaczeniu, nie będzie miejsca dla opozycji i samodzielnych partii. I to nawet tak ułomnych jak LPR czy Samoobrona.
Namiastka stanu wyjątkowego
Autorzy paktu twierdzą, że jego celem jest ustalenie listy 164 ustaw (lub pakietów ustaw), które w pierwszej kolejności mają się stać przedmiotem prac Sejmu. Lektura tej listy nakazuje jednak odrzucić takie twierdzenie. Projekty te bowiem można podzielić na trzy grupy. Pierwsza to te najmniej ważne, czyli 15 projektów zgłoszonych przez LPR i Samoobronę. Nie wiadomo, czy sami autorzy traktują je poważnie, ale na pewno bez zbytniej powagi postępuje z nimi umowa stabilizacyjna, zsyłając je do "zespołu roboczego, celem ich analizy i podjęcia decyzji o dalszym trybie prac nad tymi projektami ustaw". To, że w owym "zespole" utkną na wieki, nikogo nie powinno martwić, bo wśród tych projektów są tak kuriozalne pomysły jak zasiłki dla wszystkich bezrobotnych czy dodatkowy, 2,5-procentowy podatek obrotowy. Druga grupa to projekty ustaw sensownych i praktycznie niekontrowersyjnych, dla których uchwalenia nie było potrzebne zawieranie żadnego paktu. Trudno bowiem sobie wyobrazić, żeby najbardziej zatwardziała opozycja blokowała ustawy: o utrzymaniu czystości i porządku w gminach, o gospodarowaniu odnawialnymi zasobami energii i wspieraniu rozwoju energetyki odnawialnej, o grobach i cmentarzach wojennych, o miejscach pamięci narodowej, o azbeście, o systemie kontroli ruchu na granicy SIS-2 czy o promocji gospodarki polskiej i wspieraniu przedsiębiorców działających na jednolitym rynku Unii Europejskiej i w krajach trzecich.
Trudno też sobie wyobrazić blokowanie projektów rozwiązań ewidentnie słusznych, co do których panuje powszechna zgoda, modernizujących służbę zdrowia (m.in. dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne, projekt ustawy hierarchizującej szpitale), zwiększających swobodę gospodarczą, obniżających podatki czy przyspieszających rozwój budownictwa mieszkaniowego. Znaczenie tych problemów jest tak duże, że owe projekty bez trudu mogły być wpisane na szybką ścieżkę legislacyjną bez żadnej politycznej umowy. Zwłaszcza że gotowych projektów faktycznie nie ma. W pakcie zapisane są tylko ich nazwy lub co najwyżej jednozdaniowe hasła. Można się domyślać, że ich treść ma zmierzać w kierunku tez zawartych w programie PiS. Problem tylko w tym, że - jak wykazała dyskusja przedwyborcza - w takiej postaci są one praktycznie niewykonalne, bo nie wiadomo, skąd wziąć na nie pieniądze.
Skoro to wszystko miało wielką szansę na szybkie uchwalenie bez umowy stabilizacyjnej, to po co ją podpisywano? Bez wątpienia z powodu trzeciej grupy rozwiązań prawnych, które jeszcze nie zostały wymienione. A jest to preambuła zawierająca istotne ustalenia co do "przeredagowania" sceny politycznej w Polsce, zasad funkcjonowania partii i parlamentu oraz kilka projektów ustaw specjalnych, które mogą być traktowane wręcz jako namiastka wprowadzenia stanu wyjątkowego.
Nowy polityczny ład
Preambuła umowy stabilizacyjnej jest de facto nową konstytucją RP. Stanowi ona o faktycznej likwidacji Sejmu jako organu władzy ustawodawczej, bowiem wysokie "umawiające się strony postanawiają poprzeć projekty ustaw przedłożone przez rząd, prezydenta RP lub też grupę posłów, wymienione w załączniku do umowy", a "konkretny kształt ustaw wymienionych w załączniku nr 1 nastąpi poprzez wspólne uzgodnienie". Jednocześnie WUsS (Wysokie Układające się Strony) zobowiązują się, że nie będą zgłaszać innych projektów ani popierać "takich działań podjętych przez podmioty zewnętrzne w jakiejkolwiek formie". Zapisy te postanawiają zatem, że Sejm zamienia się - zarówno na poziomie komisji, jak i sesji plenarnych - w maszynkę do głosowania. W tej maszynce PO, SLD i PSL (elegancko określane mianem "podmiotów zewnętrznych") zostają pozbawione prawa głosu. Doświadczenia debaty budżetowej, podczas której de facto mechanizm ten już działał, pokazują, że jest on w stanie przeforsować rozwiązania najbardziej durne (jeżeli tylko zgłosiło je PiS) i utrącać pomysły najsensowniejsze (vide: odrzucenie poprawki o systemie ratownictwa medycznego), jeżeli zgłasza je opozycja. Jest to rozwiązanie skrajnie autorytarne, bowiem w praktyce oznacza przekazanie uprawnień ustawodawczych rządowi. Jest także faktycznym ubezwłasnowolnieniem partii, i to nie tylko opozycyjnych. Także Samoobrona i LPR tracą swoją autonomię, zamieniając się w satelitów PiS. Jak nietrudno zauważyć, jest to odtworzenie układu Frontu Jedności Narodu, w którym przewodnia siła (PiS) wspiera się na konserwatywnym SD (LPR) po prawej stronie i ludowym ZSL (Samoobrona) po lewej. Przypomnieć także można, że mieliśmy już prezydenta, któremu przypisano słowa: "to jest lewa noga, to jest prawa noga, a ja jestem pośrodku".
Ustawy stanu wojennego
Trudno uznać, że Polska, państwo Unii Europejskiej, z dość mocną pozycją międzynarodową i wysokim wzrostem gospodarczym, w którym instytucje demokratyczne funkcjonują nie gorzej niż w krajach ościennych, Włoszech czy Grecji, znajduje się w sytuacji wymagającej nadzwyczajnych rozwiązań prawnych. Mimo to kilka proponowanych przez rządzącą partię ustaw sprawia wrażenie, jakby były uzupełnieniem dekretu o wprowadzeniu stanu wojennego. Są to ustawy o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, Prokuratorii Generalnej ("celem projektu jest wyposażenie Prokuratorii Generalnej w rozszerzone uprawnienia kontrolne"), lustracji majątkowej, Instytucie Pamięci Narodowej, nowej formule sejmowych komisji śledczych (Komisja Prawdy i Sprawiedliwości), Narodowym Banku Polskim, Narodowym Instytucie Wychowania, Narodowym Ośrodku Monitoringu Mediów itp. Narzucają one ograniczenia dotyczące funkcjonowania instytucji typowych dla państw demokratycznych.
Partie strachu
Umowa stabilizacyjna została zawarta na dwanaście miesięcy. Wszyscy zastanawiają się, czy strony wytrzymają tak długo. Jest to możliwe, bowiem w Polsce wszystko jest możliwe. Bardziej prawdopodobny jest jednak rozkład albo degradacja do roli politycznej atrapy. "Partie strachu", które zawarły pakt w obawie przed wyborami, po 15 lutego nie będą już miały czego się bać. A mają oczywistą świadomość, że podpisując umowę, dużo straciły: autonomię polityczną, wyborców (po co głosować na Leppera czy Giertycha, skoro dla wszystkich oczywiste jest, że Kaczyński jest politykiem inteligentniejszym, skuteczniejszym i jednak uczciwszym) i - nade wszystko - polityczny seksapil. Politycy tych partii przedstawiali się bowiem jako jedyni sprawiedliwi obrońcy interesu narodowego, a wchodząc w układ rządowy, pokazali, że tak naprawdę zależy im na uczestnictwie we władzy i podziale państwowych konfitur. A ponieważ w najbliższym czasie nie nastąpi ani istotna poprawa na rynku pracy, ani wyraźny wzrost dochodów ludności (polityczne zyski z becikowego już zostały skonsumowane), z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że ich notowania jeszcze spadną. Dlatego, chcąc to zrekompensować, będą musieli powrócić do żądań populistycznych, niemożliwych do spełnienia przez PiS.
Jednej rzeczy tylko szkoda - tego, że artyści Piwnicy pod Baranami zestarzeli się i nie mają już tej weny co kiedyś. Gdyby byli młodsi, mogliby odśpiewać umowę stabilizacyjną, tak jak niegdyś uczynili to z dekretem o stanie wojennym. Trochę wprawdzie by to trwało, bo umowa liczy 56 090 znaków i jest siedem razy dłuższa niż dekret, ale wysłuchać takiej kantaty byłoby warto. Byłby to bowiem jedyny wyobrażalny pożytek z tego dokumentu, który poza tym oznacza jedno: wielką i niepotrzebną stratę czasu.
Namiastka stanu wyjątkowego
Autorzy paktu twierdzą, że jego celem jest ustalenie listy 164 ustaw (lub pakietów ustaw), które w pierwszej kolejności mają się stać przedmiotem prac Sejmu. Lektura tej listy nakazuje jednak odrzucić takie twierdzenie. Projekty te bowiem można podzielić na trzy grupy. Pierwsza to te najmniej ważne, czyli 15 projektów zgłoszonych przez LPR i Samoobronę. Nie wiadomo, czy sami autorzy traktują je poważnie, ale na pewno bez zbytniej powagi postępuje z nimi umowa stabilizacyjna, zsyłając je do "zespołu roboczego, celem ich analizy i podjęcia decyzji o dalszym trybie prac nad tymi projektami ustaw". To, że w owym "zespole" utkną na wieki, nikogo nie powinno martwić, bo wśród tych projektów są tak kuriozalne pomysły jak zasiłki dla wszystkich bezrobotnych czy dodatkowy, 2,5-procentowy podatek obrotowy. Druga grupa to projekty ustaw sensownych i praktycznie niekontrowersyjnych, dla których uchwalenia nie było potrzebne zawieranie żadnego paktu. Trudno bowiem sobie wyobrazić, żeby najbardziej zatwardziała opozycja blokowała ustawy: o utrzymaniu czystości i porządku w gminach, o gospodarowaniu odnawialnymi zasobami energii i wspieraniu rozwoju energetyki odnawialnej, o grobach i cmentarzach wojennych, o miejscach pamięci narodowej, o azbeście, o systemie kontroli ruchu na granicy SIS-2 czy o promocji gospodarki polskiej i wspieraniu przedsiębiorców działających na jednolitym rynku Unii Europejskiej i w krajach trzecich.
Trudno też sobie wyobrazić blokowanie projektów rozwiązań ewidentnie słusznych, co do których panuje powszechna zgoda, modernizujących służbę zdrowia (m.in. dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne, projekt ustawy hierarchizującej szpitale), zwiększających swobodę gospodarczą, obniżających podatki czy przyspieszających rozwój budownictwa mieszkaniowego. Znaczenie tych problemów jest tak duże, że owe projekty bez trudu mogły być wpisane na szybką ścieżkę legislacyjną bez żadnej politycznej umowy. Zwłaszcza że gotowych projektów faktycznie nie ma. W pakcie zapisane są tylko ich nazwy lub co najwyżej jednozdaniowe hasła. Można się domyślać, że ich treść ma zmierzać w kierunku tez zawartych w programie PiS. Problem tylko w tym, że - jak wykazała dyskusja przedwyborcza - w takiej postaci są one praktycznie niewykonalne, bo nie wiadomo, skąd wziąć na nie pieniądze.
Skoro to wszystko miało wielką szansę na szybkie uchwalenie bez umowy stabilizacyjnej, to po co ją podpisywano? Bez wątpienia z powodu trzeciej grupy rozwiązań prawnych, które jeszcze nie zostały wymienione. A jest to preambuła zawierająca istotne ustalenia co do "przeredagowania" sceny politycznej w Polsce, zasad funkcjonowania partii i parlamentu oraz kilka projektów ustaw specjalnych, które mogą być traktowane wręcz jako namiastka wprowadzenia stanu wyjątkowego.
Nowy polityczny ład
Preambuła umowy stabilizacyjnej jest de facto nową konstytucją RP. Stanowi ona o faktycznej likwidacji Sejmu jako organu władzy ustawodawczej, bowiem wysokie "umawiające się strony postanawiają poprzeć projekty ustaw przedłożone przez rząd, prezydenta RP lub też grupę posłów, wymienione w załączniku do umowy", a "konkretny kształt ustaw wymienionych w załączniku nr 1 nastąpi poprzez wspólne uzgodnienie". Jednocześnie WUsS (Wysokie Układające się Strony) zobowiązują się, że nie będą zgłaszać innych projektów ani popierać "takich działań podjętych przez podmioty zewnętrzne w jakiejkolwiek formie". Zapisy te postanawiają zatem, że Sejm zamienia się - zarówno na poziomie komisji, jak i sesji plenarnych - w maszynkę do głosowania. W tej maszynce PO, SLD i PSL (elegancko określane mianem "podmiotów zewnętrznych") zostają pozbawione prawa głosu. Doświadczenia debaty budżetowej, podczas której de facto mechanizm ten już działał, pokazują, że jest on w stanie przeforsować rozwiązania najbardziej durne (jeżeli tylko zgłosiło je PiS) i utrącać pomysły najsensowniejsze (vide: odrzucenie poprawki o systemie ratownictwa medycznego), jeżeli zgłasza je opozycja. Jest to rozwiązanie skrajnie autorytarne, bowiem w praktyce oznacza przekazanie uprawnień ustawodawczych rządowi. Jest także faktycznym ubezwłasnowolnieniem partii, i to nie tylko opozycyjnych. Także Samoobrona i LPR tracą swoją autonomię, zamieniając się w satelitów PiS. Jak nietrudno zauważyć, jest to odtworzenie układu Frontu Jedności Narodu, w którym przewodnia siła (PiS) wspiera się na konserwatywnym SD (LPR) po prawej stronie i ludowym ZSL (Samoobrona) po lewej. Przypomnieć także można, że mieliśmy już prezydenta, któremu przypisano słowa: "to jest lewa noga, to jest prawa noga, a ja jestem pośrodku".
Ustawy stanu wojennego
Trudno uznać, że Polska, państwo Unii Europejskiej, z dość mocną pozycją międzynarodową i wysokim wzrostem gospodarczym, w którym instytucje demokratyczne funkcjonują nie gorzej niż w krajach ościennych, Włoszech czy Grecji, znajduje się w sytuacji wymagającej nadzwyczajnych rozwiązań prawnych. Mimo to kilka proponowanych przez rządzącą partię ustaw sprawia wrażenie, jakby były uzupełnieniem dekretu o wprowadzeniu stanu wojennego. Są to ustawy o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, Prokuratorii Generalnej ("celem projektu jest wyposażenie Prokuratorii Generalnej w rozszerzone uprawnienia kontrolne"), lustracji majątkowej, Instytucie Pamięci Narodowej, nowej formule sejmowych komisji śledczych (Komisja Prawdy i Sprawiedliwości), Narodowym Banku Polskim, Narodowym Instytucie Wychowania, Narodowym Ośrodku Monitoringu Mediów itp. Narzucają one ograniczenia dotyczące funkcjonowania instytucji typowych dla państw demokratycznych.
Partie strachu
Umowa stabilizacyjna została zawarta na dwanaście miesięcy. Wszyscy zastanawiają się, czy strony wytrzymają tak długo. Jest to możliwe, bowiem w Polsce wszystko jest możliwe. Bardziej prawdopodobny jest jednak rozkład albo degradacja do roli politycznej atrapy. "Partie strachu", które zawarły pakt w obawie przed wyborami, po 15 lutego nie będą już miały czego się bać. A mają oczywistą świadomość, że podpisując umowę, dużo straciły: autonomię polityczną, wyborców (po co głosować na Leppera czy Giertycha, skoro dla wszystkich oczywiste jest, że Kaczyński jest politykiem inteligentniejszym, skuteczniejszym i jednak uczciwszym) i - nade wszystko - polityczny seksapil. Politycy tych partii przedstawiali się bowiem jako jedyni sprawiedliwi obrońcy interesu narodowego, a wchodząc w układ rządowy, pokazali, że tak naprawdę zależy im na uczestnictwie we władzy i podziale państwowych konfitur. A ponieważ w najbliższym czasie nie nastąpi ani istotna poprawa na rynku pracy, ani wyraźny wzrost dochodów ludności (polityczne zyski z becikowego już zostały skonsumowane), z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że ich notowania jeszcze spadną. Dlatego, chcąc to zrekompensować, będą musieli powrócić do żądań populistycznych, niemożliwych do spełnienia przez PiS.
Jednej rzeczy tylko szkoda - tego, że artyści Piwnicy pod Baranami zestarzeli się i nie mają już tej weny co kiedyś. Gdyby byli młodsi, mogliby odśpiewać umowę stabilizacyjną, tak jak niegdyś uczynili to z dekretem o stanie wojennym. Trochę wprawdzie by to trwało, bo umowa liczy 56 090 znaków i jest siedem razy dłuższa niż dekret, ale wysłuchać takiej kantaty byłoby warto. Byłby to bowiem jedyny wyobrażalny pożytek z tego dokumentu, który poza tym oznacza jedno: wielką i niepotrzebną stratę czasu.
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.