Można było odnieść wrażenie, że katastrofa w Katowicach jest powodem do narodowej dumy
Tragedia w Katowicach, poza tym że wydarzyła się naprawdę, stała się faktem medialnym, przez media kształtowanym i manipulowanym. Prawdziwa tragedia ludzi, którzy zginęli, i ich bliskich przestała być sprawą intymną, osobistą. Stała się medialnym spektaklem. Trochę ciszej nad tą trumną - chciałoby się powiedzieć - ciszej nad tymi dziesiątkami trumien i bólem osieroconych dzieci, matek, ojców i dziadków. Spektakl wkrótce się skończy, a oni znikną z pierwszych stron gazet, z telewizyjnych ekranów, zastąpieni przez winowajców, a potem inne ofiary w innym miejscu globu. Media zajmą się kolejną tragedią. Bo najważniejszy jest news i wyprzedzenie konkurencji.
Większość modnych w latach 60. przepowiedni nie sprawdziła się - poza wyśmiewaną wówczas prognozą McLuhana. Świat jest dziś jednak globalną wioską. Wszechobecność mediów jest oczywistością, przeciw której nikt nawet nie próbuje protestować. Godzimy się także z ich nachalnością. Rzeczywistość medialna zaczyna już nawet zastępować rzeczywistość rzeczywistą.
Szaleństwo mediów?
Na początku narodowej żałoby dzwonili do mnie znajomi poruszeni do głębi nie tylko katastrofą, ale również - jak niektórzy mówili - szaleństwem mediów, które na wyścigi starały się być lepiej poinformowane, bardziej wstrząśnięte i dysponować najliczniejszą grupą ekspertów. Pod koniec żałoby eksperci brani byli z łapanki, a niektórzy z nich występowali niemal równocześnie w trzech programach telewizyjnych, czterech stacjach radiowych i na łamach pięciu gazet. Tabloidy zamieniły się w albumy dokumentacji miejsca zdarzenia i w księgi kondolencyjne. Przestały być gazetami, których obowiązkiem jest informowanie o wszystkim, co dzieje się w kraju i na świecie. Świat skurczył się do hali w Chorzowie.
Dumni z tragedii
Jednym z ważniejszych tematów poruszanych w tych dniach były echa katastrofy w zagranicznych mediach. Niemal z entuzjazmem telewizje - tak prywatne, jak i publiczne - donosiły o kolosalnym wręcz zainteresowaniu polską katastrofą w Europie i na świecie. Do Polski zjechały ekipy telewizyjne z całego świata - oznajmił wielce zadowolony dziennikarz, dając nam do zrozumienia, że nie jesteśmy byle jakim krajem, bo o nas piszą. I to wszyscy. Można było odnieść wrażenie, że katastrofa jest powodem do narodowej dumy. Świat wreszcie patrzy na Polskę. I nadeszły kondolencje od głów państw i rządów. Nie nadeszła od GeorgeŐa Busha, prezydenta USA, a przecież Polska jest wiernym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych - napisał rozczarowany "Super Express".
Stosowne wyrazy przesłał prezydent Rosji Władimir Putin. I Putin doczekał się wyrazów wdzięczności. "Dziękujemy, panie prezydencie" - skłonił się z szacunkiem do kamery Jacek Pałasiński, autor programu "Żadnych granic". Podziękował on także królowi Hiszpanii i Komisji Europejskiej. Król Hiszpanii nie zareagował, inni przywódcy też nie, ale zareagował prezydent Rosji. Na drugi dzień raczył odpowiedzieć na pytanie korespondentki TVP i dobrze wyrazić się o Polsce, a nawet przyjął nas (ponownie?) do swojej kolebki. Nie wiem, czy gdyby Pałasiński nie podziękował Władimirowi Putinowi, ten rzekłby dobre słowo na temat naszego kraju. Oto, jaka jest potęga mediów. Nie współpraca rządów, konsultacje polityczne, żmudna działalność dyplomatyczna, nie wymiana gospodarcza, ale media decydują o losach państw i narodów.
Potrzeba umiaru
Niestety (albo na szczęście), tak dobrze jeszcze nie jest, bo politycy nie tylko z mediów korzystają, ale zręcznie je wykorzystują, nierzadko oszukują, a za ich pośrednictwem oszukują również obywateli. Jeśli chodzi o aktywność mediów, nie tylko osiągnęliśmy europejskie standardy, ale je prześcignęliśmy. W krajach o wysokim poziomie cywilizacji media dbają nie tylko o popularność, ale i o umiar. Tam nie przekracza się pewnych granic. U nas - owszem. I to bardzo. Nie zaobserwowałam w podobnych sytuacjach na Zachodzie takiej, niebywałej wręcz, demonstracji bólu, żalu i smutku, jaką można było zobaczyć w ostatnich dniach na naszych ekranach. Chciałabym wierzyć, że wszyscy realizatorzy programów popłakiwali z żałoby, ale nie jestem w stanie. Bo prawdziwy ból przeżywa ten, kto go zaznał.
Katastrofy są dziś na świecie codziennością, chociażby dlatego że nawet z najdalszego zakątka świata informacje napływają o nich niemal natychmiast, nierzadko jeszcze w trakcie rozgrywania się tragedii. Nasza, polska tragedia boli nas najbardziej, bo kiedy w wypadku kolejowym w Indiach ginie naraz 200 osób, traktujemy to zdarzenie jak drobny incydent i nikt nie roni łez. Nie znaczy to wcale, że nie jest nam przykro, ale na tym się kończy. Podobnie jest, gdy zagraniczne media piszą o tym, co wydarzyło się u nas. Jest grubym nieporozumieniem sądzić, że to, iż w ubiegły poniedziałek wszystkie europejskie gazety odnotowały - w mniejszym lub większym zakresie - na pierwszych (choć najczęściej na dalszych) stronach katastrofę w Katowicach, dowodzi wzrostu zainteresowania naszym krajem. Sugerowanie, jakoby tak było, jest wprowadzaniem czytelników, widzów i słuchaczy w stan oszołomienia. Jakbyśmy mało jeszcze mieli oszołomów.
Polski kompleks niższości
Zainteresowanie wzbudziła nie Polska, ale katastrofa w Polsce, a ponieważ akurat w tym czasie była ona największa, zyskała stosunkowo duży oddźwięk. Wciąż nie możemy się uwolnić od naszego, polskiego, kompleksu niższości. Kompleksu prowincjusza. Każdy objaw zainteresowania zagranicznych mediów wywołuje podniecenie. Pozytywne albo negatywne. Przepytywany przez dziennikarza po swojej pierwszej wizycie zagranicznej prezydent Lech Kaczyński musiał się tłumaczyć przed telewidzami, dlaczego Polska ma taką złą prasę. Dziennikarz powoływał się na jakieś artykuły z "Frankfurter Allgemeine Zeitung" i innych dzienników i domagał się "większego inwestowania" głowy państwa w dziennikarzy. Nie wiadomo tylko, czy krajowych, czy zagranicznych i jak taka inwestycja miałaby wyglądać.
Jesteśmy postrzegani lepiej czy gorzej, w zależności od politycznych opcji mediów i od rodzaju odbiorców. Nie zauważyłam jakichś złośliwych ataków na nasz kraj czy na Polaków jako takich. Nikt nigdzie nie napisał o chorzowskiej katastrofie ani "wiadomo, Polacy", ani nawet, że jej przyczyną jest nieprzychylny Unii Europejskiej rząd PiS. Co to by było, gdyby Brytyjczycy, Niemcy czy Francuzi byli tak wrażliwi na swoim punkcie jak Polacy. I tak bardzo liczyli się z opinią zagranicy. Brytyjskie gazety nie przepuszczą żadnej okazji, by dokuczyć francuskim politykom i Francuzom w ogóle, zresztą z wzajemnością. Choć Francję i Niemcy łączy ponoć głęboka przyjaźń, w niemieckich gazetach znajduję liczne artykuły krytycznie odnoszące się do sytuacji w tym kraju. Typowym przykładem była cała seria tekstów na temat traktowania imigrantów we Francji. Takich przykładów jest mnóstwo i obawiam się, że gdyby pisano w europejskiej prasie tyle negatywnych artykułów o Polsce, ile o innych krajach, moglibyśmy się załamać na dobre.
Na razie za granicą piszą o nas mniej, niż byśmy chcieli, i od czasu do czasu pozytywnie. Prowincjonalizm objawia się właśnie nadmiernym liczeniem się z opinią obcych. Jeszcze w PRL byle piosenkarz z zachodniej Europy albo z Ameryki wywoływał radość, wygłaszając na scenie "I love Poland", a jeśli powiedział to po polsku, wszyscy wpadali w zachwyt, choć facet nie miał ani głosu, ani słuchu. Dziś, niestety, jest podobnie. I dlatego - mimo iż należymy do rodziny europejskiej i w niczym nie jesteśmy gorsi od innych narodów, a miejscami nawet lepsi - fakt, że w zagranicznej prasie napisano o tragedii w Katowicach, wywołuje tak wielkie wrażenie. I to, że głowy państw złożyły kondolencje, chociaż to jest rutyna, należy do protokołu i zajmują się takimi sprawami odpowiedni urzędnicy. Głowy państw nie mają do tego głowy.
Dobrze jest wiedzieć, co o nas piszą i mówią za granicą, ale źle jest interpretować to jako objaw uczuć. Ani nas kochają w dniach tragedii, ani nami gardzą w chwilach sporu. Poświęcają nam akurat tyle uwagi, na ile zasługujemy - nie mamy wszak wulkanów, trzęsień ziemi, tsunami, terrorystycznych organizacji, wojny ani zarazy. Mamy tylko trochę hal widowiskowych i raz na kilka lat śnieg.
Większość modnych w latach 60. przepowiedni nie sprawdziła się - poza wyśmiewaną wówczas prognozą McLuhana. Świat jest dziś jednak globalną wioską. Wszechobecność mediów jest oczywistością, przeciw której nikt nawet nie próbuje protestować. Godzimy się także z ich nachalnością. Rzeczywistość medialna zaczyna już nawet zastępować rzeczywistość rzeczywistą.
Szaleństwo mediów?
Na początku narodowej żałoby dzwonili do mnie znajomi poruszeni do głębi nie tylko katastrofą, ale również - jak niektórzy mówili - szaleństwem mediów, które na wyścigi starały się być lepiej poinformowane, bardziej wstrząśnięte i dysponować najliczniejszą grupą ekspertów. Pod koniec żałoby eksperci brani byli z łapanki, a niektórzy z nich występowali niemal równocześnie w trzech programach telewizyjnych, czterech stacjach radiowych i na łamach pięciu gazet. Tabloidy zamieniły się w albumy dokumentacji miejsca zdarzenia i w księgi kondolencyjne. Przestały być gazetami, których obowiązkiem jest informowanie o wszystkim, co dzieje się w kraju i na świecie. Świat skurczył się do hali w Chorzowie.
Dumni z tragedii
Jednym z ważniejszych tematów poruszanych w tych dniach były echa katastrofy w zagranicznych mediach. Niemal z entuzjazmem telewizje - tak prywatne, jak i publiczne - donosiły o kolosalnym wręcz zainteresowaniu polską katastrofą w Europie i na świecie. Do Polski zjechały ekipy telewizyjne z całego świata - oznajmił wielce zadowolony dziennikarz, dając nam do zrozumienia, że nie jesteśmy byle jakim krajem, bo o nas piszą. I to wszyscy. Można było odnieść wrażenie, że katastrofa jest powodem do narodowej dumy. Świat wreszcie patrzy na Polskę. I nadeszły kondolencje od głów państw i rządów. Nie nadeszła od GeorgeŐa Busha, prezydenta USA, a przecież Polska jest wiernym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych - napisał rozczarowany "Super Express".
Stosowne wyrazy przesłał prezydent Rosji Władimir Putin. I Putin doczekał się wyrazów wdzięczności. "Dziękujemy, panie prezydencie" - skłonił się z szacunkiem do kamery Jacek Pałasiński, autor programu "Żadnych granic". Podziękował on także królowi Hiszpanii i Komisji Europejskiej. Król Hiszpanii nie zareagował, inni przywódcy też nie, ale zareagował prezydent Rosji. Na drugi dzień raczył odpowiedzieć na pytanie korespondentki TVP i dobrze wyrazić się o Polsce, a nawet przyjął nas (ponownie?) do swojej kolebki. Nie wiem, czy gdyby Pałasiński nie podziękował Władimirowi Putinowi, ten rzekłby dobre słowo na temat naszego kraju. Oto, jaka jest potęga mediów. Nie współpraca rządów, konsultacje polityczne, żmudna działalność dyplomatyczna, nie wymiana gospodarcza, ale media decydują o losach państw i narodów.
Potrzeba umiaru
Niestety (albo na szczęście), tak dobrze jeszcze nie jest, bo politycy nie tylko z mediów korzystają, ale zręcznie je wykorzystują, nierzadko oszukują, a za ich pośrednictwem oszukują również obywateli. Jeśli chodzi o aktywność mediów, nie tylko osiągnęliśmy europejskie standardy, ale je prześcignęliśmy. W krajach o wysokim poziomie cywilizacji media dbają nie tylko o popularność, ale i o umiar. Tam nie przekracza się pewnych granic. U nas - owszem. I to bardzo. Nie zaobserwowałam w podobnych sytuacjach na Zachodzie takiej, niebywałej wręcz, demonstracji bólu, żalu i smutku, jaką można było zobaczyć w ostatnich dniach na naszych ekranach. Chciałabym wierzyć, że wszyscy realizatorzy programów popłakiwali z żałoby, ale nie jestem w stanie. Bo prawdziwy ból przeżywa ten, kto go zaznał.
Katastrofy są dziś na świecie codziennością, chociażby dlatego że nawet z najdalszego zakątka świata informacje napływają o nich niemal natychmiast, nierzadko jeszcze w trakcie rozgrywania się tragedii. Nasza, polska tragedia boli nas najbardziej, bo kiedy w wypadku kolejowym w Indiach ginie naraz 200 osób, traktujemy to zdarzenie jak drobny incydent i nikt nie roni łez. Nie znaczy to wcale, że nie jest nam przykro, ale na tym się kończy. Podobnie jest, gdy zagraniczne media piszą o tym, co wydarzyło się u nas. Jest grubym nieporozumieniem sądzić, że to, iż w ubiegły poniedziałek wszystkie europejskie gazety odnotowały - w mniejszym lub większym zakresie - na pierwszych (choć najczęściej na dalszych) stronach katastrofę w Katowicach, dowodzi wzrostu zainteresowania naszym krajem. Sugerowanie, jakoby tak było, jest wprowadzaniem czytelników, widzów i słuchaczy w stan oszołomienia. Jakbyśmy mało jeszcze mieli oszołomów.
Polski kompleks niższości
Zainteresowanie wzbudziła nie Polska, ale katastrofa w Polsce, a ponieważ akurat w tym czasie była ona największa, zyskała stosunkowo duży oddźwięk. Wciąż nie możemy się uwolnić od naszego, polskiego, kompleksu niższości. Kompleksu prowincjusza. Każdy objaw zainteresowania zagranicznych mediów wywołuje podniecenie. Pozytywne albo negatywne. Przepytywany przez dziennikarza po swojej pierwszej wizycie zagranicznej prezydent Lech Kaczyński musiał się tłumaczyć przed telewidzami, dlaczego Polska ma taką złą prasę. Dziennikarz powoływał się na jakieś artykuły z "Frankfurter Allgemeine Zeitung" i innych dzienników i domagał się "większego inwestowania" głowy państwa w dziennikarzy. Nie wiadomo tylko, czy krajowych, czy zagranicznych i jak taka inwestycja miałaby wyglądać.
Jesteśmy postrzegani lepiej czy gorzej, w zależności od politycznych opcji mediów i od rodzaju odbiorców. Nie zauważyłam jakichś złośliwych ataków na nasz kraj czy na Polaków jako takich. Nikt nigdzie nie napisał o chorzowskiej katastrofie ani "wiadomo, Polacy", ani nawet, że jej przyczyną jest nieprzychylny Unii Europejskiej rząd PiS. Co to by było, gdyby Brytyjczycy, Niemcy czy Francuzi byli tak wrażliwi na swoim punkcie jak Polacy. I tak bardzo liczyli się z opinią zagranicy. Brytyjskie gazety nie przepuszczą żadnej okazji, by dokuczyć francuskim politykom i Francuzom w ogóle, zresztą z wzajemnością. Choć Francję i Niemcy łączy ponoć głęboka przyjaźń, w niemieckich gazetach znajduję liczne artykuły krytycznie odnoszące się do sytuacji w tym kraju. Typowym przykładem była cała seria tekstów na temat traktowania imigrantów we Francji. Takich przykładów jest mnóstwo i obawiam się, że gdyby pisano w europejskiej prasie tyle negatywnych artykułów o Polsce, ile o innych krajach, moglibyśmy się załamać na dobre.
Na razie za granicą piszą o nas mniej, niż byśmy chcieli, i od czasu do czasu pozytywnie. Prowincjonalizm objawia się właśnie nadmiernym liczeniem się z opinią obcych. Jeszcze w PRL byle piosenkarz z zachodniej Europy albo z Ameryki wywoływał radość, wygłaszając na scenie "I love Poland", a jeśli powiedział to po polsku, wszyscy wpadali w zachwyt, choć facet nie miał ani głosu, ani słuchu. Dziś, niestety, jest podobnie. I dlatego - mimo iż należymy do rodziny europejskiej i w niczym nie jesteśmy gorsi od innych narodów, a miejscami nawet lepsi - fakt, że w zagranicznej prasie napisano o tragedii w Katowicach, wywołuje tak wielkie wrażenie. I to, że głowy państw złożyły kondolencje, chociaż to jest rutyna, należy do protokołu i zajmują się takimi sprawami odpowiedni urzędnicy. Głowy państw nie mają do tego głowy.
Dobrze jest wiedzieć, co o nas piszą i mówią za granicą, ale źle jest interpretować to jako objaw uczuć. Ani nas kochają w dniach tragedii, ani nami gardzą w chwilach sporu. Poświęcają nam akurat tyle uwagi, na ile zasługujemy - nie mamy wszak wulkanów, trzęsień ziemi, tsunami, terrorystycznych organizacji, wojny ani zarazy. Mamy tylko trochę hal widowiskowych i raz na kilka lat śnieg.
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.