Przez 39 teatrów Broadwayu w 2005 r. przewinęło się prawie 12 mln widzów
Broadway zawsze tętni życiem, ale sukcesy wystawianych ostatnio sztuk to triumf nostalgii. A jeżeli na Broadwayu sprzedaje się nostalgia, to moda ta przenosi się do Hollywood. Bo nowojorski dystrykt teatrów, który zawsze doprowadzał do mariaży pomysłów artystycznych z ludową rozrywką i chwytliwością wodewilu - zawsze był papierkiem lakmusowym i wykrywaczem mód oraz nastrojów. Antycypował lub tworzył trendy, które skwapliwie podchwytywał przemysł filmowy, a za nim cała Ameryka. To, co odnosi prawdziwy sukces na Broadwayu, przenika do filmowej i muzycznej kultury. Bez wielkich premier na Manhattanie nie byłoby czarujących musicali z Fredem Astairem i Genem Kellym ani takich filmów, jak "Kabaret", "Hair" i "Jesus Christ Super Star". A ponieważ od jakiegoś czasu na Broadwayu panuje moda na lata 50., w kinie pojawiły się biografie wielkich muzyków - jak Ray Charles, Johnny Cash czy Cole Porter.
Czarująca ramota
Epigonizm, który zawitał na Broadway, nie powoduje spadku dochodów. Kiedy kinowe bilety na całym świecie sprzedawały się gorzej (także w USA), rok 2005 jest rekordowy pod względem zysków w historii teatru muzycznego. Wpływy sięgnęły ponad 25 mln dolarów, a przez 39 teatrów, które tworzą konstelację Broadwayu, przewinęło się blisko 12 mln widzów. Publiczność cieszą starocie, które są odnawiane ze splendorem. Bo w dystrykcie teatrów nie ma liczących się nowości, nie ma nowej mody, może prócz mody na to, co już było. Dwie nowe sztuki, które miały premiery w zeszłym roku, były melancholijnym powrotem do lat minionych.
Z ogromnym sukcesem wystawiono musical "Spamalot", oparty na filmie grupy Monty Pythona "Święty Graal". Mimo niezbyt pochlebnych recenzji tłumy śpieszą też oglądać inny spektakl - "Lennon", który jest nieco chaotyczną, mozaikową opowieścią o życiu eks-bitelsa, wystawioną przy udziale Yoko Ono. Reszta spektakli to stare sprawdzone hity: "Chicago", "Skrzypek na dachu", "Duch w operze", "Król lew" czy "Producenci". Z powodu braku nowości przemysł filmowy sięga po to, co najlepsze na Broadwayu. Kilka lat temu nakręcono filmową wersję "Chicago", odtwarzając z pietyzmem choreografię Boba FosseŐa, a wkrótce potem powstał film "De-Lovely", którego bohaterem był Cole Porter, jeden z najsłynniejszych kompozytorów Broadwayu.
Moda na kontrkulturę
Muzykolog Mark Steyn już kilka lat temu ogłaszał schyłek złotej ery Broadwayu w książce "Laleczki z Broadwayu mówią dobranoc". Wielu krytyków uważa, że epigonizm, który dominuje w teatrze muzycznym, jest pochodną nowego systemu finansowania spektakli. Współczesne musicale są wystawiane przez konsorcja producentów i korporacji. Przeciętny koszt przygotowania nowego przedstawienia to 10 mln dolarów, a zwrot z inwestycji nigdy nie jest pewny. Dlatego finansiści boją się eksperymentów. W archaicznym złotym okresie Broadwayu musical powoływał do życia jeden producent, dużo też mieli do powiedzenia kompozytorzy i autorzy libretta. Broadway inspirował się Szekspirem czy Aleksandrem Dumasem. Wchłaniał klimaty Nowego Jorku i mody literackie lub społeczne niepokoje, jak w latach wojen światowych bądź kontrkultury lat 60. i 70. Nie stronił od politycznej satyry i prowokacji. Teraz o decyzjach programowych na Broadwayu, tak jak w Hollywood, decydują badania marketingowe. I to ma kolosalny wpływ na zachowawczy repertuar. Producenci marzą o powtarzaniu sukcesu "Upiora w operze", który od premiery w 1988 r. zarobił ponad 600 mln dolarów.
Niektórzy krytycy twierdzą, że aura nostalgii na Broadwayu jest raczej wyrazem kryzysu artystycznego. Pisarze i kompozytorzy nie znajdują bowiem języka, w którym można by zawrzeć to, co zaprząta uwagę Amerykanów. Jak w musicalowej konwencji się rozprawić z terroryzmem, globalizacją i konfliktem na Bliskim Wschodzie - na razie nie wie nikt. Próbowali tego twórcy musicali "Lennon" i "Spamalot", ale żaden z tych spektakli nie wniósł nic nowego.
Władca pierścieni
Nic nie zapowiada, że aktualne przeboje Broadwayu dotrą do nas w postaci tak oryginalnych filmów jak "Kabaret" czy "Hair". Tendencja jest ostatnio zgoła odwrotna. W Toronto powstał niedawno megamusical, oparty na filmowej wersji "Władcy pierścieni" (należy oczekiwać, że z czasem zostanie przeniesiony na Broadway). Coraz więcej spektakli muzycznych powstaje poza Nowym Jorkiem, często w małych i tańszych formatach. Jeśli taki musical okaże się sukcesem, Broadway wystawia swoją wersję - wysokobudżetową. Sądząc po rekordowych zyskach, jakie odnotowano w ubiegłym roku, pomysł na testowanie musicali na tańszych scenach się sprawdza.
Czarująca ramota
Epigonizm, który zawitał na Broadway, nie powoduje spadku dochodów. Kiedy kinowe bilety na całym świecie sprzedawały się gorzej (także w USA), rok 2005 jest rekordowy pod względem zysków w historii teatru muzycznego. Wpływy sięgnęły ponad 25 mln dolarów, a przez 39 teatrów, które tworzą konstelację Broadwayu, przewinęło się blisko 12 mln widzów. Publiczność cieszą starocie, które są odnawiane ze splendorem. Bo w dystrykcie teatrów nie ma liczących się nowości, nie ma nowej mody, może prócz mody na to, co już było. Dwie nowe sztuki, które miały premiery w zeszłym roku, były melancholijnym powrotem do lat minionych.
Z ogromnym sukcesem wystawiono musical "Spamalot", oparty na filmie grupy Monty Pythona "Święty Graal". Mimo niezbyt pochlebnych recenzji tłumy śpieszą też oglądać inny spektakl - "Lennon", który jest nieco chaotyczną, mozaikową opowieścią o życiu eks-bitelsa, wystawioną przy udziale Yoko Ono. Reszta spektakli to stare sprawdzone hity: "Chicago", "Skrzypek na dachu", "Duch w operze", "Król lew" czy "Producenci". Z powodu braku nowości przemysł filmowy sięga po to, co najlepsze na Broadwayu. Kilka lat temu nakręcono filmową wersję "Chicago", odtwarzając z pietyzmem choreografię Boba FosseŐa, a wkrótce potem powstał film "De-Lovely", którego bohaterem był Cole Porter, jeden z najsłynniejszych kompozytorów Broadwayu.
Moda na kontrkulturę
Muzykolog Mark Steyn już kilka lat temu ogłaszał schyłek złotej ery Broadwayu w książce "Laleczki z Broadwayu mówią dobranoc". Wielu krytyków uważa, że epigonizm, który dominuje w teatrze muzycznym, jest pochodną nowego systemu finansowania spektakli. Współczesne musicale są wystawiane przez konsorcja producentów i korporacji. Przeciętny koszt przygotowania nowego przedstawienia to 10 mln dolarów, a zwrot z inwestycji nigdy nie jest pewny. Dlatego finansiści boją się eksperymentów. W archaicznym złotym okresie Broadwayu musical powoływał do życia jeden producent, dużo też mieli do powiedzenia kompozytorzy i autorzy libretta. Broadway inspirował się Szekspirem czy Aleksandrem Dumasem. Wchłaniał klimaty Nowego Jorku i mody literackie lub społeczne niepokoje, jak w latach wojen światowych bądź kontrkultury lat 60. i 70. Nie stronił od politycznej satyry i prowokacji. Teraz o decyzjach programowych na Broadwayu, tak jak w Hollywood, decydują badania marketingowe. I to ma kolosalny wpływ na zachowawczy repertuar. Producenci marzą o powtarzaniu sukcesu "Upiora w operze", który od premiery w 1988 r. zarobił ponad 600 mln dolarów.
Niektórzy krytycy twierdzą, że aura nostalgii na Broadwayu jest raczej wyrazem kryzysu artystycznego. Pisarze i kompozytorzy nie znajdują bowiem języka, w którym można by zawrzeć to, co zaprząta uwagę Amerykanów. Jak w musicalowej konwencji się rozprawić z terroryzmem, globalizacją i konfliktem na Bliskim Wschodzie - na razie nie wie nikt. Próbowali tego twórcy musicali "Lennon" i "Spamalot", ale żaden z tych spektakli nie wniósł nic nowego.
Władca pierścieni
Nic nie zapowiada, że aktualne przeboje Broadwayu dotrą do nas w postaci tak oryginalnych filmów jak "Kabaret" czy "Hair". Tendencja jest ostatnio zgoła odwrotna. W Toronto powstał niedawno megamusical, oparty na filmowej wersji "Władcy pierścieni" (należy oczekiwać, że z czasem zostanie przeniesiony na Broadway). Coraz więcej spektakli muzycznych powstaje poza Nowym Jorkiem, często w małych i tańszych formatach. Jeśli taki musical okaże się sukcesem, Broadway wystawia swoją wersję - wysokobudżetową. Sądząc po rekordowych zyskach, jakie odnotowano w ubiegłym roku, pomysł na testowanie musicali na tańszych scenach się sprawdza.
Więcej możesz przeczytać w 6/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.