Im szybciej zbankrutuje NFZ, tym lepiej dla pacjentów
Możemy mieć jeden z najnowocześniejszych systemów opieki zdrowotnej w Europie. - Warunkiem jest wprowadzenie tzw. bonu zdrowotnego i dopuszczenie większej konkurencji na rynku ubezpieczeń i usług medycznych - uważa Andrzej Sośnierz z PiS, były dyrektor Śląskiej Kasy Chorych, współautor projektu zwanego Racjonalnym Systemem Opieki Zdrowotnej, opracowanego wspólnie przez związki zawodowe, właścicieli prywatnych placówek i ekonomistów. Jest to kompromisowe rozwiązanie łączące najlepsze elementy systemów ubezpieczeniowego i budżetowego. Nic dziwnego, że Sośnierz jest typowany na nowego prezesa NFZ, a nawet na następcę Zbigniewa Religi w Ministerstwie Zdrowia.
- Od trzech lat próbujemy przekonać polityków do wprowadzenia w życie tego projektu. Niestety, na razie żadna opcja polityczna nie była tym zainteresowana - mówi dr Wojciech Misiński z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, ekspert Centrum im. Adama Smitha. Doszło do tego, że lekarze stawiają rządowi nierealne wymagania podwyżek i gwarantowanej ustawowo pensji minimalnej w wysokości 5 tys. zł. Politycy nie tylko nie potrafią ustalić kierunku reformy, ale nawet nie mają na nią pomysłu. Minister Zbigniew Religa uważa, że musimy pozostać przy ubezpieczeniowym modelu finansowania usług medycznych. Z kolei popierany przez PiS wiceminister Bolesław Piecha opowiadał się za budżetową służbą zdrowia. Tymczasem gotowy projekt czeka w szufladzie. - Obawiam się, że nie dojdzie do sensownych zmian w służbie zdrowia, póki państwo nie stanie w obliczu kryzysu finansów publicznych - mówi Misiński.
Kasa z koszyka
Doświadczenia innych krajów, zwłaszcza Czech i Słowacji, wskazują, że trzeba jak najszybciej zdemonopolizować NFZ, który nie radzi sobie z racjonalnym wydawaniem pieniędzy i wykrywaniem nadużyć. System ubezpieczeniowy wprawdzie zaczął funkcjonować w Polsce w 1999 r., ale już na początku skręcono mu kark. Kasy chorych miały być niezależnymi instytucjami, dbającymi o racjonalne wydawanie szczupłych funduszy publicznych. Podporządkowano je jednak lokalnym politykom, co sprawiło, że nawet najgorzej zarządzane szpitale mogły liczyć na hojne finansowanie, bo były własnością samorządów. Utworzenie Narodowego Funduszu Zdrowia pogłębiło uzależnienie systemu od decyzji politycznych - tyle że teraz zapadają one w Warszawie. Na dodatek już w 2000 r. politycy zablokowali możliwość powstania prywatnych kas chorych, które mogłyby zarządzać obowiązkową składką zdrowotną i oferować dodatkowe, komercyjne ubezpieczenia.
Nowy projekt przewiduje, że każdy obywatel Polski mieszkający w kraju miałby prawo do bonu zdrowotnego, finansowanego ze środków budżetowych. Taki bon służyłby do opłacania składki ubezpieczenia zdrowotnego w dowolnie wybranej kasie chorych - publicznej lub prywatnej. Aby zachować zasadę solidaryzmu społecznego, na każdego obywatela przypadałaby równa wartość bonu, a więc - w dzisiejszych warunkach - około 1000 zł. Dzięki bonowi zdrowotnemu pacjent będzie mógł korzystać z podstawowych usług medycznych, stanowiących tzw. koszyk świadczeń gwarantowanych.
- Takiego koszyka nie trzeba tworzyć od zera, zajęłoby to aż trzy lata. Większość pracy wykonaliśmy cztery lata temu, tworząc projekt reformy polskiej służby zdrowia dla Banku Światowego i na razie nikt z tego nie skorzystał - wyjaśnia dr Misiński. Jego zdaniem, pierwsza wersja koszyka mogłaby zacząć obowiązywać najpóźniej na początku 2007 r. Taki katalog świadczeń wymagałby potem dopracowania i corocznej aktualizacji, ale i tak byłby znacznie lepszy niż obowiązująca do dziś fikcyjna zasada, według której każdemu pacjentowi należy się wszystko (z nielicznymi wyjątkami, takimi jak operacje plastyczne i zapłodnienie in vitro). Jest to niemożliwe do spełnienia, co politycy wreszcie powinni przyznać. Kasy chorych powinny płacić tylko za te świadczenia, które będą wykonywane zgodnie z ustalonymi standardami, a więc na przykład za leczenie zapalenia płuc tylko najskuteczniejszymi antybiotykami. - Stosowanie nieskutecznych i niepotrzebnych zabiegów medycznych jest zmorą polskiej medycyny. Wystarczy je wyeliminować, by koszty leczenia spadły o 20 proc.! - uważa prof. Piotr Kuna, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego nr 1 w Łodzi, który jako jeden z pierwszych w Polsce wyszedł z długów.
Pieniądz za pacjentem
Bon zdrowotny to sposób na to, by pieniądze trafiały przede wszystkim do najlepszych placówek. Dziś renomowane szpitale, do których ustawiają się długie kolejki, szybko wyczerpują przyznane im fundusze, podczas gdy kiepskie świecą pustkami i na wszelkie sposoby starają się wyciągnąć pieniądze z NFZ. Na niektórych warszawskich oddziałach położniczych co drugi noworodek był fikcyjnie leczony z powodu zakażenia bakteryjnego, a w Bydgoszczy szpital zakaźny próbował wyłudzić 3,1 mln zł za rzekomo hospitalizowanych chorych na AIDS. W zreformowanym systemie pacjent będzie mógł wybrać dowolną placówkę - zarówno publiczną, w której zabieg będzie miał wykonany za darmo lub za niewielką dopłatę (na przykład za jednoosobową salę w szpitalu), jak i prywatną, gdzie dodatkowe opłaty i standard usług prawdopodobnie będą wyższe. Zwykle jednak nie będzie trzeba płacić z własnej kieszeni. Szpital wystawi rachunek, wyśle go do kasy chorych i otrzyma od niej pieniądze pochodzące z obowiązkowej składki i dodatkowej polisy. Nadużyć będzie mniej, bo prywatne towarzystwa ubezpieczeniowe znacznie lepiej pilnują pieniędzy klientów.
Będziemy musieli wybrać jedną z wielu ofert dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych, ale to nic trudnego - na tej samej zasadzie korzystamy dziś z polis na samochody czy tzw. trzeciego filaru emerytury. W ten sposób praktycznie zniknie szara strefa w medycynie - pacjenci zamiast dawać lekarzom łapówki (szacowane nawet na 10 mld zł rocznie), będą opłacać składki. - Konieczne jest też powiązanie ubezpieczeń zdrowotnych z ubezpieczeniami chorobowymi i emerytalnymi, bowiem to kasa chorych najlepiej wie, czy naprawdę się leczymy - przekonuje dr Misiński. W ten sposób można by ukrócić proceder wyłudzania zasiłków chorobowych i rent z ZUS - według danych Banku Światowego, co drugie takie świadczenie jest wypłacane bezzasadnie (w Europie ten odsetek nie przekracza 15 proc.). Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze - jak się szacuje, nawet 20 mld zł - mogłyby zostać przeznaczone na opiekę zdrowotną.
Podwyżki rynkowe
Polska nie może skorzystać z gotowego modelu finansowania służby zdrowia stosowanego w innym państwie - mamy na to za mało pieniędzy w budżecie. Nawet kraje Europy Środkowej wydają na to więcej niż my: Słowacja przeznacza na opiekę zdrowotną 6 proc. PKB, Czechy 7 proc., a Węgry aż 8 proc, podczas gdy Polska oficjalnie 4,2 proc. PKB. Dlatego niezbędne jest wprowadzenie współpłacenia za niektóre usługi i dodatkowych ubezpieczeń, a także eliminowanie nadużyć. W ten sposób do systemu wpłynie rocznie co najmniej o kilkanaście miliardów złotych więcej, co pozwoli na rozwój najlepszych placówek, a więc i na wyższe pensje dla pracujących tam lekarzy i pielęgniarek. To uczciwsze rozwiązanie niż dawanie 30 czy 100 proc. podwyżki wszystkim pracownikom służby zdrowia albo tylko tym z najniższymi zarobkami, jak proponuje rząd.
- Służba zdrowia wymaga doinwestowania, zwłaszcza w celu zlikwidowania zadłużenia szpitali. Najpierw jednak potrzebna jest reforma, aby te pieniądze nie zostały zmarnowane, tak jak to się działo do tej pory - mówi Andrzej Sośnierz. Problem w tym, że samorządy w większości okazały się złymi gospodarzami: nie potrafiły uchronić szpitali przed popadaniem w długi, a zamiast spłacać je z własnych pieniędzy, wyciągały rękę do NFZ. Dlatego Racjonalny System Opieki Zdrowotnej zakłada, że większość placówek zostanie sprywatyzowana przez tworzenie spółek samorządów z towarzystwami ubezpieczeniowymi, organizacjami pracodawców czy funduszami emerytalnymi. O tym, że dobre zarządzanie jest kluczem do sukcesu, świadczy przykład szpitali wojewódzkich we Wrocławiu i Legnicy. Oba działają w tym samym regionie, mają podobną strukturę i nawet identyczny projekt architektoniczny - tyle że pierwszy z nich jest w stanie rocznie zaoszczędzić kilka milionów złotych, a drugi ma 160 mln zł długu.
Terapia upadłościowa
Racjonalny System Opieki Zdrowotnej nie podoba się lobby profesorów i ordynatorów, które w wyniku realizacji tego projektu straciłoby sporą część władzy i zysków z łapówek. Akceptują go jednak m.in. związki zawodowe, które zorganizowały ostatnie protesty pracowników służby zdrowia. - Gdybyśmy mogli zacząć reformę dziś, najpóźniej w 2007 r. bon zdrowotny mógłby już w pełni funkcjonować, a w 2008 r. ruszyłyby prywatne kasy chorych - mówi dr Misiński. Jeśli rząd jedynie ugnie się pod presją i wpompuje kolejne miliardy złotych w niewydolny system, szybko przestanie on działać i trzeba będzie go budować od nowa.
Fot: M. Stelmach
- Od trzech lat próbujemy przekonać polityków do wprowadzenia w życie tego projektu. Niestety, na razie żadna opcja polityczna nie była tym zainteresowana - mówi dr Wojciech Misiński z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, ekspert Centrum im. Adama Smitha. Doszło do tego, że lekarze stawiają rządowi nierealne wymagania podwyżek i gwarantowanej ustawowo pensji minimalnej w wysokości 5 tys. zł. Politycy nie tylko nie potrafią ustalić kierunku reformy, ale nawet nie mają na nią pomysłu. Minister Zbigniew Religa uważa, że musimy pozostać przy ubezpieczeniowym modelu finansowania usług medycznych. Z kolei popierany przez PiS wiceminister Bolesław Piecha opowiadał się za budżetową służbą zdrowia. Tymczasem gotowy projekt czeka w szufladzie. - Obawiam się, że nie dojdzie do sensownych zmian w służbie zdrowia, póki państwo nie stanie w obliczu kryzysu finansów publicznych - mówi Misiński.
Kasa z koszyka
Doświadczenia innych krajów, zwłaszcza Czech i Słowacji, wskazują, że trzeba jak najszybciej zdemonopolizować NFZ, który nie radzi sobie z racjonalnym wydawaniem pieniędzy i wykrywaniem nadużyć. System ubezpieczeniowy wprawdzie zaczął funkcjonować w Polsce w 1999 r., ale już na początku skręcono mu kark. Kasy chorych miały być niezależnymi instytucjami, dbającymi o racjonalne wydawanie szczupłych funduszy publicznych. Podporządkowano je jednak lokalnym politykom, co sprawiło, że nawet najgorzej zarządzane szpitale mogły liczyć na hojne finansowanie, bo były własnością samorządów. Utworzenie Narodowego Funduszu Zdrowia pogłębiło uzależnienie systemu od decyzji politycznych - tyle że teraz zapadają one w Warszawie. Na dodatek już w 2000 r. politycy zablokowali możliwość powstania prywatnych kas chorych, które mogłyby zarządzać obowiązkową składką zdrowotną i oferować dodatkowe, komercyjne ubezpieczenia.
Nowy projekt przewiduje, że każdy obywatel Polski mieszkający w kraju miałby prawo do bonu zdrowotnego, finansowanego ze środków budżetowych. Taki bon służyłby do opłacania składki ubezpieczenia zdrowotnego w dowolnie wybranej kasie chorych - publicznej lub prywatnej. Aby zachować zasadę solidaryzmu społecznego, na każdego obywatela przypadałaby równa wartość bonu, a więc - w dzisiejszych warunkach - około 1000 zł. Dzięki bonowi zdrowotnemu pacjent będzie mógł korzystać z podstawowych usług medycznych, stanowiących tzw. koszyk świadczeń gwarantowanych.
- Takiego koszyka nie trzeba tworzyć od zera, zajęłoby to aż trzy lata. Większość pracy wykonaliśmy cztery lata temu, tworząc projekt reformy polskiej służby zdrowia dla Banku Światowego i na razie nikt z tego nie skorzystał - wyjaśnia dr Misiński. Jego zdaniem, pierwsza wersja koszyka mogłaby zacząć obowiązywać najpóźniej na początku 2007 r. Taki katalog świadczeń wymagałby potem dopracowania i corocznej aktualizacji, ale i tak byłby znacznie lepszy niż obowiązująca do dziś fikcyjna zasada, według której każdemu pacjentowi należy się wszystko (z nielicznymi wyjątkami, takimi jak operacje plastyczne i zapłodnienie in vitro). Jest to niemożliwe do spełnienia, co politycy wreszcie powinni przyznać. Kasy chorych powinny płacić tylko za te świadczenia, które będą wykonywane zgodnie z ustalonymi standardami, a więc na przykład za leczenie zapalenia płuc tylko najskuteczniejszymi antybiotykami. - Stosowanie nieskutecznych i niepotrzebnych zabiegów medycznych jest zmorą polskiej medycyny. Wystarczy je wyeliminować, by koszty leczenia spadły o 20 proc.! - uważa prof. Piotr Kuna, dyrektor Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego nr 1 w Łodzi, który jako jeden z pierwszych w Polsce wyszedł z długów.
Pieniądz za pacjentem
Bon zdrowotny to sposób na to, by pieniądze trafiały przede wszystkim do najlepszych placówek. Dziś renomowane szpitale, do których ustawiają się długie kolejki, szybko wyczerpują przyznane im fundusze, podczas gdy kiepskie świecą pustkami i na wszelkie sposoby starają się wyciągnąć pieniądze z NFZ. Na niektórych warszawskich oddziałach położniczych co drugi noworodek był fikcyjnie leczony z powodu zakażenia bakteryjnego, a w Bydgoszczy szpital zakaźny próbował wyłudzić 3,1 mln zł za rzekomo hospitalizowanych chorych na AIDS. W zreformowanym systemie pacjent będzie mógł wybrać dowolną placówkę - zarówno publiczną, w której zabieg będzie miał wykonany za darmo lub za niewielką dopłatę (na przykład za jednoosobową salę w szpitalu), jak i prywatną, gdzie dodatkowe opłaty i standard usług prawdopodobnie będą wyższe. Zwykle jednak nie będzie trzeba płacić z własnej kieszeni. Szpital wystawi rachunek, wyśle go do kasy chorych i otrzyma od niej pieniądze pochodzące z obowiązkowej składki i dodatkowej polisy. Nadużyć będzie mniej, bo prywatne towarzystwa ubezpieczeniowe znacznie lepiej pilnują pieniędzy klientów.
Będziemy musieli wybrać jedną z wielu ofert dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych, ale to nic trudnego - na tej samej zasadzie korzystamy dziś z polis na samochody czy tzw. trzeciego filaru emerytury. W ten sposób praktycznie zniknie szara strefa w medycynie - pacjenci zamiast dawać lekarzom łapówki (szacowane nawet na 10 mld zł rocznie), będą opłacać składki. - Konieczne jest też powiązanie ubezpieczeń zdrowotnych z ubezpieczeniami chorobowymi i emerytalnymi, bowiem to kasa chorych najlepiej wie, czy naprawdę się leczymy - przekonuje dr Misiński. W ten sposób można by ukrócić proceder wyłudzania zasiłków chorobowych i rent z ZUS - według danych Banku Światowego, co drugie takie świadczenie jest wypłacane bezzasadnie (w Europie ten odsetek nie przekracza 15 proc.). Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze - jak się szacuje, nawet 20 mld zł - mogłyby zostać przeznaczone na opiekę zdrowotną.
Podwyżki rynkowe
Polska nie może skorzystać z gotowego modelu finansowania służby zdrowia stosowanego w innym państwie - mamy na to za mało pieniędzy w budżecie. Nawet kraje Europy Środkowej wydają na to więcej niż my: Słowacja przeznacza na opiekę zdrowotną 6 proc. PKB, Czechy 7 proc., a Węgry aż 8 proc, podczas gdy Polska oficjalnie 4,2 proc. PKB. Dlatego niezbędne jest wprowadzenie współpłacenia za niektóre usługi i dodatkowych ubezpieczeń, a także eliminowanie nadużyć. W ten sposób do systemu wpłynie rocznie co najmniej o kilkanaście miliardów złotych więcej, co pozwoli na rozwój najlepszych placówek, a więc i na wyższe pensje dla pracujących tam lekarzy i pielęgniarek. To uczciwsze rozwiązanie niż dawanie 30 czy 100 proc. podwyżki wszystkim pracownikom służby zdrowia albo tylko tym z najniższymi zarobkami, jak proponuje rząd.
- Służba zdrowia wymaga doinwestowania, zwłaszcza w celu zlikwidowania zadłużenia szpitali. Najpierw jednak potrzebna jest reforma, aby te pieniądze nie zostały zmarnowane, tak jak to się działo do tej pory - mówi Andrzej Sośnierz. Problem w tym, że samorządy w większości okazały się złymi gospodarzami: nie potrafiły uchronić szpitali przed popadaniem w długi, a zamiast spłacać je z własnych pieniędzy, wyciągały rękę do NFZ. Dlatego Racjonalny System Opieki Zdrowotnej zakłada, że większość placówek zostanie sprywatyzowana przez tworzenie spółek samorządów z towarzystwami ubezpieczeniowymi, organizacjami pracodawców czy funduszami emerytalnymi. O tym, że dobre zarządzanie jest kluczem do sukcesu, świadczy przykład szpitali wojewódzkich we Wrocławiu i Legnicy. Oba działają w tym samym regionie, mają podobną strukturę i nawet identyczny projekt architektoniczny - tyle że pierwszy z nich jest w stanie rocznie zaoszczędzić kilka milionów złotych, a drugi ma 160 mln zł długu.
Terapia upadłościowa
Racjonalny System Opieki Zdrowotnej nie podoba się lobby profesorów i ordynatorów, które w wyniku realizacji tego projektu straciłoby sporą część władzy i zysków z łapówek. Akceptują go jednak m.in. związki zawodowe, które zorganizowały ostatnie protesty pracowników służby zdrowia. - Gdybyśmy mogli zacząć reformę dziś, najpóźniej w 2007 r. bon zdrowotny mógłby już w pełni funkcjonować, a w 2008 r. ruszyłyby prywatne kasy chorych - mówi dr Misiński. Jeśli rząd jedynie ugnie się pod presją i wpompuje kolejne miliardy złotych w niewydolny system, szybko przestanie on działać i trzeba będzie go budować od nowa.
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 20/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.