Nie wiem, skąd to się bierze. Paul Cézanne lubił malować martwe natury i pejzaże, a mniej interesowali go ludzie. Ja zawsze pokazuję codzienność, a nie heroiczne losy. Taka wrażliwość – mówi mi Hirokazu Koreeda. Nie wygląda na mistrza współczesnego kina, laureata Złotej Palmy, weterana festiwali, artystę nominowanego do Oscara. Neutralnie ubrany, ani wysoki, ani niski, bez świty współpracowników. W wywiadach nie jest wylewny i nie okazuje łatwo emocji. Uśmiecha się dopiero wtedy, gdy wyrasta obok niego dyrektor festiwalu w San Sebastián, który przynosi mu kieliszek baskijskiego wina (bo na widok tego trunku już naprawdę trudno się nie uśmiechać).
Ale podczas całej rozmowy reżyser sprawia wrażenie kogoś, kto wolałby być po stronie pytającego. I to się czuje w jego kinie. Jego intymne filmy podnosi do wielkości prostota. Koreedzie wystarczy kilka osób, które jakoś próbują sobie to wspólne życie ułożyć, żeby pokazać upadek ideologii yuppie, rozpad tradycyjnych relacji społecznych w Japonii, masowy pęd do nowoczesności, zostawiający w tyle tysiące ludzi, trwanie tradycyjnej mentalności, ograniczającej bohaterów jak kajdany. A będąc twórcą manifestacyjnie „lokalnym” i zanurzonym we własnej kulturze, w mikroskali reżyser chwyta zjawiska trawiące niemal cały współczesny świat. Tak jak we wspaniałych „Złodziejaszkach”, które triumfowały na ubiegłorocznej imprezie w Cannes.
Rodzina z konieczności
– Ten projekt składał się we mnie jak kolejne części mozaiki – tłumaczy mi. – Już po „Jak ojciec i syn” chciałem zrobić film o wielopokoleniowej wspólnocie, której członków nie łączą więzy krwi. W 2015 r. przeczytałem w gazecie materiał o ludziach żyjących z emerytur zmarłych bliskich. Później kolejny: o aresztowaniu całej rodziny drobnych złodziei. Wpadli, bo w ich domu znaleziono skradzioną wędkę. Wzruszyło mnie, że właśnie ona ich pogrążyła, wyobraziłem sobie, jak razem chodzili na ryby, żeby złapać trochę szczęścia. Reżyser nie ułatwia widzowi zrozumienia, kim są dla siebie jego bohaterowie. Ale przecież tak naprawdę nie ma to znaczenia. Liczy się, że razem mieszkają i razem próbują stawić czoła rzeczywistości. Jest tu babka, która wnosi do ich grupy czułość i emeryturę.
Jest para w średnim wieku – on łapie dorywcze zlecenia na budowach, ona pracuje w pralni. Są „dzieci” – 20-latka dorabiająca w klubie ze striptizem i 10-letni chłopak. Ale ich budżet nijak nie chce się domknąć, więc wszyscy kradną rzeczy ze sklepów. Razem, osobno, przy każdej okazji. Jednak gdy usłyszą awanturę rodzinną w jednym z bloków i zobaczą na wycieraczce zapłakaną małą dziewczynkę – „przygarną” ją. Tylko czy to nie jest już porwanie? „Złodziejaszki” to film dla widza niewygodny. Fascynujące moralne puzzle, które stają się coraz bardziej skomplikowane. Gdzie kończy się szlachetność? Na ile pełniąca funkcję rodziców para ratuje dzieci swoją dobrocią, a na ile wciąga je w tryby patologii, z których nigdy się nie wydostaną?
Z jakiej racji grupa wyrzutków daje sobie prawo do opieki nad obcym dzieckiem? Czy naprawdę ratują je przed domowym piekłem? I wreszcie: z jakim systemem wartości wejdą w dorosłość wychowankowie tej prowizorycznej rodziny – zbudowanej przez drobnych przestępców, ale przecież opartej na cieple i solidarności? W tle zaś jest państwo. Wolny rynek wyrzucający bohaterów na margines. Brak instytucji, które sprawiłyby, że bohaterowie staliby się w swoich zmaganiach mniej samotni. Świat „Złodziejaszków” to zaplecze szklanych wieżowców, kojarzących się z Krajem Kwitnącej Wiśni. Świadectwo ludzi, którym nie starcza tchu, by załapać się na wagonik pędzącego pociągu kapitalizmu. – A najgorsze jest to, że nikt się nimi nie interesuje – komentuje reżyser. – Tradycyjna mentalność w Japonii wciąż jest mocna, rząd niemal nie inwestuje w opiekę społeczną i edukację. Wciąż zdarzają się politycy, którzy powtarzają, że rozwiązaniem wszystkich problemów jest powrót kobiet do kuchni. Nawet adopcje są niewystarczająco uregulowane i niepopularne. A od takich wspólnot jak w moim filmie wszyscy odwracają wzrok, koncentrując się na biznesie i ratowaniu PKB. Podążamy za najgorszymi cechami nowoczesności. Chciwością, żądzą zysku, bezwzględnością.
Poczucie braku
A przecież Koreeda widział jeszcze starą Japonię. Urodził się na początku lat 60., gdy kraj nie kojarzył się z rekinami biznesu, nowoczesnymi technologiami i dzikim wyścigiem zawodowym. Wciąż nękały go demony wojny. Ojciec reżysera – żołnierz ocalony z syberyjskiego obozu pracy – zawsze, gdy się upijał, śpiewał antysowieckie piosenki. Żyło się skromniej, ale spokojniej. Koreeda mówi, że jego najsilniejszym wspomnieniem z dzieciństwa był tajfun. Miał dziewięć lat, żył z rodziną w skromnym domu z przeciekającym dachem. W czasie kataklizmu ojciec próbował utrzymać ten dach za pomocą liny. Na wszelki wypadek rodzina spakowała najważniejsze rzeczy do plecaków. Hirokazu – najcięższe książki ze szkoły, bo uznał, że skoro są takie grube, kryje się w nich najwięcej wiedzy, i pluszową zabawkę.
Elektryczność wysiadła, więc skupili się wokół radia na baterie i czekali na wiadomość, kiedy będą mogli bezpiecznie wyjść. – Dzisiaj myślę, że to było moje pierwsze doświadczenie zagrożenia życia – komentuje. – Ale naprawdę zostało we mnie z tych godzin poczucie bliskości i wspólnoty. Wspaniałe. Właśnie o nim opowiada na ekranie. A raczej: o jego powolnym ulatywaniu. W jego filmach niewielkie rodzinne knajpki, gdzie każdy z okolicy ma swoje miejsce i opisaną butelkę sake, zmiata wolnorynkowa konkurencja. Budowane od dekad sąsiedzkie przyjaźnie rozpadają się, gdy czynsze idą w górę, zmuszając lokatorów do ciągłych przeprowadzek. A przede wszystkim: kronikarz japońskiej rodziny w rzeczywistości zawsze obserwuje jej rozpad.
W jego słynnym „Dziecięcym świecie” matka porzucała czwórkę rodzeństwa i najstarszy 12-latek musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za młodszych. W „Ciągle na chodzie” rodzina po latach uświadamiała sobie, jaki wpływ miała na nich tragiczna śmierć jednego z dzieci. W „Życzeniu” dwóch braci zostawało rozdzielonych po rozpadzie związku matki i ojca. W „Naszej młodszej siostrze” trzy dziewczyny dopiero po śmierci ojca, który porzucił je w dzieciństwie, poznają jego 15-letnią córkę z innego związku. O „Po burzy” Koreeda mówił mi: – Moi bohaterowie nie potrafią stać się tacy, jak sobie wymarzyli. Identycznie jest z budynkiem, w którym żyją. Wzniesiono go jako apartamentowiec dla rodzin, ale zamieszkali w nim głównie starzy i samotni ludzie. I cała Japonia okazuje się taką krainą, która zagubiła się w drodze między tradycją a nowoczesnością. Relacje w tych filmach rodzą się, aby wypełnić pustkę. Krzyczącą lukę w tożsamości, głód uczuć, niezabliźnione rany. Ale też, aby dało się przetrwać w niesprzyjających okolicznościach. Choć trochę przestać się rozbijać o kolejne braki – uczuć, pomocy, pieniędzy.
W trybach ekonomii
Bo sfera uczuć i kondycja społeczna kraju łączą się u Koreedy nierozerwalnie. Jego filmy płyną w rytmie codzienności, nie padają w nich wielkie słowa. Ale w oczach biednego dziecka z przedmieść reżyser potrafi odnaleźć odbicie mechanizmów, które ukształtowały dzisiejszą Japonię. – Dziennikarze pytają mnie, jak rozwody zmieniają społeczeństwo – opowiada. – Moim zdaniem jest odwrotnie. Zmieniające się społeczeństwo sprawia, że jest coraz więcej rozwodów. A po nich jeszcze trudniej ułożyć sobie życie niż dawniej. Nie otaczają nas wielkie rodziny, które zawsze pomogą. Zostają samotne matki superbohaterki, które jednocześnie pracują, prowadzą dom i zajmują się dziećmi.
Japonia na ekranie Koreedy okazuje się państwem niesklejonym. Sumą indywidualnych strategii przetrwania ludzi, którzy nie mogą na sobie wzajemnie polegać. Wybierają egoizm, koncentrują się wyłącznie na swoich najbliższych. I to niezależnie od klasy społecznej. Bo i na problemy stratyfikacji autor jest czuły. „Jak ojciec i syn” było jego kolejną opowieścią o zerwanych więzach. Zamożne, kulturalne małżeństwo wychowuje chłopca. Nagle dowiadują się, że sześć lat wcześniej doszło do pomyłki w szpitalu. Zamieniono noworodki. Teraz mają poznać biologiczną, bardzo prostą, rodzinę „swojego” dziecka oraz wychowanego przez nich własnego biologicznego syna. Jak to u Koreedy, mnożą się pytania: kto naprawdę jest kim dla kogo? Ale obok emocjonalnego biegu przez płotki reżyser z ciętą satyrą pokazuje zderzenie dwóch warstw, które robią wszystko, aby swoim stylem bycia odróżnić się od siebie. Kultura faceta, który coś osiągnął, okazuje się tylko zasłoną dymną. Nie umie ukryć pogardy, z jaką patrzy na sytuowanych niżej.
– A niepokoje najmocniej odbijają się na najmłodszych – mówi artysta. – Dzisiaj co trzecie dziecko w japońskiej podstawówce na pytanie, kim chciałoby zostać w przyszłości, odpowiada „urzędnikiem”. Już we wczesnym wieku czują niestabilność i ryzyko dorosłego rynku pracy, więc marzą o poczuciu bezpieczeństwa. Reżyser zresztą lubi patrzeć na świat oczami tych, którzy dopiero uczą się panujących w nim zasad. W „Gumowej lali” była to ożywająca zabawka erotyczna, która poznawała ludzkie uczucia. Ale bohaterami Japończyka pozostają zwykle dzieci. Czyli ci, którzy za nasze błędy zapłacą najwięcej. Jak chłopiec i dziewczynka ze „Złodziejaszków”, którzy pewnie już nigdy nie uwierzą w czyste uczucia i sprawiedliwość. – Nie wiem dlaczego, ale nie umiem przestać się zastanawiać, jak kształtują ludzi czas dojrzewania i otaczający ich najbliżsi – wzdycha Koreeda. A ja go dopytuję, jak zmieniło się jego spojrzenie na instytucję, którą pokazuje od lat, kiedy sam został ojcem. I znów odpowie konkretnie, krótko, bez zbędnych emocji: – Na własnej skórze przekonałem się, że życie rodzinne łatwe nie jest.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.