Podrzucane są tematy – widzom, czytelnikom, dziennikarzom. Robią to politycy, media i pewnie z rzadka służby: „tajne, jawne i dwupłciowe”. To jak rzucanie kości z ochłapem mięsa. I od razu kłębowisko. Zwykle stoję trochę z boku, czy ta osobność to nie pycha? Zresztą pisząc do tygodnika, zawsze jestem spóźniony. Idę więc do domu, a nazajutrz przechodzę niby przypadkiem obok i widzę już tylko nagą kość. Tak bieli się porzucony już temat, prezydent Kwaśniewski jako doradca... Tu interesujące zdają się dwie sprawy: jak jawi się w tym świetle współczesna lewica i jakie okoliczności wyjadły ją od środka. A jeśli nowe role byłemu prezydentowi nie przeszkodzą w jej scalaniu, to znaczy, że tam tylko trociny. Lepiej pewnie by zrodził się z tego jakiś nowy polityczny byt (z Millerem i Palikotem? – nie wierzę).
Druga sprawa ma wymiar globalny, ale Polski dotyczy boleśnie. Po przełomie byliśmy nadzy i bezbronni. Żarłoczność dorabiania się namieszała nam w głowach, a mechanizm komercyjny zmienił nas wszystkich. I wszystko jest na sprzedaż, czasami za spore pieniądze. (Media donoszą, że sto polskich modelek robiło erotyczny, światowy interes na tym, że piękno miewa płeć. Szykuje się proces na wybiegu). Mali są w kieszeni większych, więksi wielkich, a wielcy – własnej żarłoczności. Najtrudniejszą sytuację mają ludzie moralni, którzy mają kilkoro dzieci. Oni na straconej pozycji. Dziecko dzisiaj za wiele kosztuje. A najzajadlej moralizują ci, którzy sami w potrzebie, a nie mają żadnych intratnych propozycji.
Uparłem się, by pisać tu osobiście i o tym, co dla mnie ważne. Gdybym był konsekwentny, musiałbym tylko o swych dzieciach i o umieraniu bliższych i dalszych znajomych. Jednego i drugiego obfitość. Los każe mi robić szpagat między tymi biegunami. Aby czytelnik mi wybaczył, postawiłem sobie warunek: o odchodzeniu tak, ale tylko z anegdotą. Tak odszedł Piotr Parandowski, wybitny archeolog, syn Ireny i Jana, słynnego autora „Mitologii”. Pamiętam ich bardzo dobrze, nierozłączni szli przez moje dzieciństwo, najpierw wyprostowani, potem coraz bardziej w sobie pochyleni. Piotr był starszy ode mnie o kilka lat. Kiedy złościłem się – tylko dzieci tak potrafią – to rodzice mnie ostrzegali: już niedługo, a będziesz jak Piotruś Parandowski, który pogryzł psa. Nie wiem, jak to było z tym psem, wiem, że mały Franio tak mnie kiedyś ugryzł, że zły pies byłby bardziej wyrozumiały. Piotra po latach pamiętam jako wyjątkowo łagodnego człowieka. Jakieś przyjęcie u nich w domu, chyba na Filtrowej, w czasach, kiedy chciało nam się jeszcze tańczyć. Tańczę z Ewą, żoną Piotra, zatrzymuje się nagle, odsuwa mnie, jakby mierzyła kształt modelu, i woła zaskoczona: Masz takie oczy jak mozaika bizantyjska, którą niedawno restaurowałam! Już wtedy przydałaby mi się mała renowacja, a teraz to szkoda gadać.
Nasza ucieczka od przemijania, widoczna też w tym, jak maniacko, z jaką trwogą chronimy nasze dzieci przed spotkaniem z obliczem śmierci. Antoś nie był jeszcze na żadnym pogrzebie i strach pomyśleć, że mógłby być. Takie chronienie dzieci to błąd. Radzą sobie ze śmiercią lepiej niż dorośli, traktują ją pierwotnie i naturalnie.
Usypiam Antosia. Jaka ulga – dzieci są najsłodsze, kiedy już śpią, czasami tylko niepokój, że odpływają daleko w sen, a sen to przecież brat śmierci. Dzisiaj, zanim Antoś usnął, rozmowa, co będzie za kilkadziesiąt lat. On: A ty już wtedy umarniesz. Przykro mi, tata. Bardzo mi przykro, będziesz już na pewno umarły, masz przecież 62 lata. Ja: A kiedy to się stanie? (Pytam, ale wcale nie jestem taki ciekaw. Dzięki tej ostatecznej niewiedzy nasze ciało udaje, że nie jest celą śmierci). On: Nie wiem. To zależy, ile potrwasz. Zamyśla się teraz nad sobą i pyta sam siebie: A kiedy ja umarnę? Ja jeszcze mam czas, jestem dzieckiem, to mam czas.
Myślę, nigdy nie wiadomo, kto ma ile czasu, a tak naprawdę to nie my mamy czas, tylko czas ma nas.
Na tle kosmicznej scenografii czasami mam wrażenie, że zarówno spektakle polityczne, jak i nasze małe życie to tylko gra. Tylko kto nami gra?
Autor jest poetą, prozaikiem, eseistą, reporterem i krytykiem literackim
Druga sprawa ma wymiar globalny, ale Polski dotyczy boleśnie. Po przełomie byliśmy nadzy i bezbronni. Żarłoczność dorabiania się namieszała nam w głowach, a mechanizm komercyjny zmienił nas wszystkich. I wszystko jest na sprzedaż, czasami za spore pieniądze. (Media donoszą, że sto polskich modelek robiło erotyczny, światowy interes na tym, że piękno miewa płeć. Szykuje się proces na wybiegu). Mali są w kieszeni większych, więksi wielkich, a wielcy – własnej żarłoczności. Najtrudniejszą sytuację mają ludzie moralni, którzy mają kilkoro dzieci. Oni na straconej pozycji. Dziecko dzisiaj za wiele kosztuje. A najzajadlej moralizują ci, którzy sami w potrzebie, a nie mają żadnych intratnych propozycji.
Uparłem się, by pisać tu osobiście i o tym, co dla mnie ważne. Gdybym był konsekwentny, musiałbym tylko o swych dzieciach i o umieraniu bliższych i dalszych znajomych. Jednego i drugiego obfitość. Los każe mi robić szpagat między tymi biegunami. Aby czytelnik mi wybaczył, postawiłem sobie warunek: o odchodzeniu tak, ale tylko z anegdotą. Tak odszedł Piotr Parandowski, wybitny archeolog, syn Ireny i Jana, słynnego autora „Mitologii”. Pamiętam ich bardzo dobrze, nierozłączni szli przez moje dzieciństwo, najpierw wyprostowani, potem coraz bardziej w sobie pochyleni. Piotr był starszy ode mnie o kilka lat. Kiedy złościłem się – tylko dzieci tak potrafią – to rodzice mnie ostrzegali: już niedługo, a będziesz jak Piotruś Parandowski, który pogryzł psa. Nie wiem, jak to było z tym psem, wiem, że mały Franio tak mnie kiedyś ugryzł, że zły pies byłby bardziej wyrozumiały. Piotra po latach pamiętam jako wyjątkowo łagodnego człowieka. Jakieś przyjęcie u nich w domu, chyba na Filtrowej, w czasach, kiedy chciało nam się jeszcze tańczyć. Tańczę z Ewą, żoną Piotra, zatrzymuje się nagle, odsuwa mnie, jakby mierzyła kształt modelu, i woła zaskoczona: Masz takie oczy jak mozaika bizantyjska, którą niedawno restaurowałam! Już wtedy przydałaby mi się mała renowacja, a teraz to szkoda gadać.
Nasza ucieczka od przemijania, widoczna też w tym, jak maniacko, z jaką trwogą chronimy nasze dzieci przed spotkaniem z obliczem śmierci. Antoś nie był jeszcze na żadnym pogrzebie i strach pomyśleć, że mógłby być. Takie chronienie dzieci to błąd. Radzą sobie ze śmiercią lepiej niż dorośli, traktują ją pierwotnie i naturalnie.
Usypiam Antosia. Jaka ulga – dzieci są najsłodsze, kiedy już śpią, czasami tylko niepokój, że odpływają daleko w sen, a sen to przecież brat śmierci. Dzisiaj, zanim Antoś usnął, rozmowa, co będzie za kilkadziesiąt lat. On: A ty już wtedy umarniesz. Przykro mi, tata. Bardzo mi przykro, będziesz już na pewno umarły, masz przecież 62 lata. Ja: A kiedy to się stanie? (Pytam, ale wcale nie jestem taki ciekaw. Dzięki tej ostatecznej niewiedzy nasze ciało udaje, że nie jest celą śmierci). On: Nie wiem. To zależy, ile potrwasz. Zamyśla się teraz nad sobą i pyta sam siebie: A kiedy ja umarnę? Ja jeszcze mam czas, jestem dzieckiem, to mam czas.
Myślę, nigdy nie wiadomo, kto ma ile czasu, a tak naprawdę to nie my mamy czas, tylko czas ma nas.
Na tle kosmicznej scenografii czasami mam wrażenie, że zarówno spektakle polityczne, jak i nasze małe życie to tylko gra. Tylko kto nami gra?
Autor jest poetą, prozaikiem, eseistą, reporterem i krytykiem literackim
Więcej możesz przeczytać w 4/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.