Nie wiem, czy w języku polskim istnieje słowo podobne do niemieckiego słowa Geisterfahrer. Wbrew pozorom nie chodzi tu o ducha, o widmo. Chodzi o kierowcę, który myli kierunki na autostradzie i jedzie pod prąd. Z reguły jazda taka kończy się dramatycznym wypadkiem, ale Geisterfahrer jest niebezpieczny w każdej sytuacji. Przychodzi mi on na myśl, kiedy słyszę wezwania, aby wyrzucić z Unii Brytyjczyków, albo głosy z Londynu, że Unię trzeba porzucić.
Z pewnością to i owo w brytyjskiej polityce może nam nie pasować, no ale co z tego? Przecież to żywy element integracji – nie chcemy prostackiego zrównania jednych z drugimi, tylko żywej demokracji. Należą do niej różne interesy i punkty widzenia. Zatem zanim wypchniemy Londyn z Unii, zapytajmy raczej, skąd tyle w nim sceptycyzmu i jak go wspólnie pokonać. Integracja nie jest bowiem ekskluzywnym zadaniem dla wybranych państw, tylko wspólnotą wszystkich Europejczyków.
Malejące poparcie dla Unii nie jest sprawą tylko Brytyjczyków, chociaż to akurat premier Cameron znajduje się pod silną presją, aby przeprowadzić referendum na temat dalszego członkostwa. Gdyby odbyło się dziś, Londyn opuściłby Unię. A jak byłoby w Niemczech? Też nie jestem pewien, dlatego spadek poparcia dla Unii musi budzić niepokój.
Widać jak na dłoni, że nie zdołaliśmy ludzi przekonać, że ich przyszłość leży we Wspólnocie. Nie wiem, dlaczego nie. Przecież ta Europa nikomu nie dokucza, stanowi rzeczywistą wartość dodaną. Jednocześnie jednak nie zniosła obawy o egzystencję, o utratę miejsca pracy, o biedę, strachu przed katastrofą i przemocą. W obecnym kryzysie Europa była zbyt często niema, i co gorsza, apatyczna. Chociaż nie do końca – wielu chciało obsłużyć się à la carte, a skoro tak, zagrożona została podstawa Wspólnoty – solidarność.
Czy są to argumenty za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii? Czy Londyn zwiększy swoją siłę oddziaływania poza Unią? Czy Unia będzie bardziej skuteczna, kiedy pozbędzie się kłopotliwego członka? Oczywiście nie. Ci, którzy tak uważają, ignorują, nie doceniają tej dramatycznej straty dla Wspólnoty. Przypomnę więc – to Brytyjczycy od początku mocno i jasno opowiadali się za wejściem Polski do Unii, tak jak Brytyjczycy w trudnych czasach żądali udziału Niemiec w procesie europejskiej integracji. Kto naciskał na poprawę sytuacji małych i średnich przedsiębiorstw? – Brytyjczycy. Kto walczył o redukcję biurokracji? – także oni. I kto wnosi najwięcej realizmu do europejskiego projektu i przypomina, że ważne jest nie to, co w chmurach, tylko to, co jest realne? – znów Brytyjczycy. A czym byłaby cała parlamentarna kultura Europy bez matki Anglii?
Zapytam więc otwarcie – co tak bardzo denerwuje Brytyjczyków, że chcą wyjść ze Wspólnoty? Są to wszystko stare zjawiska, które są źródłem zwątpienia i dla innych Europejczyków. Za dużo skomplikowanych przepisów, za dużo mieszania się Brukseli, za dużo rozwiązłości w wydawaniu pieniędzy, ustawiczne sięganie po nowe kompetencje. Są to wszystko stare błędy i grzechy Unii, których nie przysłonią hymny pochwalne na jej cześć, chociaż byłyby jak najbardziej zasłużone. Żeby się ich pozbyć, trzeba się najpierw do nich przyznać.
Weźmy jako przykład brukselską biurokrację. Mniej to czasem więcej, powiedział niedawno w Parlamencie Europejskim szef Komisji José Manuel Barroso. Zgoda, ale gdzie są propozycje zmian? Ostatnie redukcje kosztów administracji nastąpiły w 2004 r. Czy od tego czasu biurokratyczny potwór nie odżył na nowo? Wiadomo, że ma się dobrze. Wiadomo też, jak go można pokonać. Rada Europejska musi wziąć sprawy w swoje ręce – wskazać cele, ustalić konkretny plan działania. Minimalizacja przepisów, oddanie zbędnych w Brukseli kompetencji rządom, koncentracja wydatkowania unijnych pieniędzy na projektach, które zapewnią jej przyszłość.
Czy są to żądania na wyrost? Nie. Europa nie jest projektem, który realizuje się w przepisach i kompetencjach. Dlatego powiedzmy naszym brytyjskim przyjaciołom, że cenimy ich wyżej od tysięcy stron zapisanych wymyślonymi w Brukseli regulacjami. Że sukces Europy związany jest także z ich obecnością i zdrowym rozsądkiem. Że ich potrzebujemy. Nawet jeżeli Brytyjczycy jeżdżą lewą stroną, a nie prawą, jak my na kontynencie, nie jeżdżą pod prąd. To nie oni są groźnym dla Europy Geisterfahrerem.
Autor był komisarzem UE ds. rozszerzenia
Malejące poparcie dla Unii nie jest sprawą tylko Brytyjczyków, chociaż to akurat premier Cameron znajduje się pod silną presją, aby przeprowadzić referendum na temat dalszego członkostwa. Gdyby odbyło się dziś, Londyn opuściłby Unię. A jak byłoby w Niemczech? Też nie jestem pewien, dlatego spadek poparcia dla Unii musi budzić niepokój.
Widać jak na dłoni, że nie zdołaliśmy ludzi przekonać, że ich przyszłość leży we Wspólnocie. Nie wiem, dlaczego nie. Przecież ta Europa nikomu nie dokucza, stanowi rzeczywistą wartość dodaną. Jednocześnie jednak nie zniosła obawy o egzystencję, o utratę miejsca pracy, o biedę, strachu przed katastrofą i przemocą. W obecnym kryzysie Europa była zbyt często niema, i co gorsza, apatyczna. Chociaż nie do końca – wielu chciało obsłużyć się à la carte, a skoro tak, zagrożona została podstawa Wspólnoty – solidarność.
Czy są to argumenty za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii? Czy Londyn zwiększy swoją siłę oddziaływania poza Unią? Czy Unia będzie bardziej skuteczna, kiedy pozbędzie się kłopotliwego członka? Oczywiście nie. Ci, którzy tak uważają, ignorują, nie doceniają tej dramatycznej straty dla Wspólnoty. Przypomnę więc – to Brytyjczycy od początku mocno i jasno opowiadali się za wejściem Polski do Unii, tak jak Brytyjczycy w trudnych czasach żądali udziału Niemiec w procesie europejskiej integracji. Kto naciskał na poprawę sytuacji małych i średnich przedsiębiorstw? – Brytyjczycy. Kto walczył o redukcję biurokracji? – także oni. I kto wnosi najwięcej realizmu do europejskiego projektu i przypomina, że ważne jest nie to, co w chmurach, tylko to, co jest realne? – znów Brytyjczycy. A czym byłaby cała parlamentarna kultura Europy bez matki Anglii?
Zapytam więc otwarcie – co tak bardzo denerwuje Brytyjczyków, że chcą wyjść ze Wspólnoty? Są to wszystko stare zjawiska, które są źródłem zwątpienia i dla innych Europejczyków. Za dużo skomplikowanych przepisów, za dużo mieszania się Brukseli, za dużo rozwiązłości w wydawaniu pieniędzy, ustawiczne sięganie po nowe kompetencje. Są to wszystko stare błędy i grzechy Unii, których nie przysłonią hymny pochwalne na jej cześć, chociaż byłyby jak najbardziej zasłużone. Żeby się ich pozbyć, trzeba się najpierw do nich przyznać.
Weźmy jako przykład brukselską biurokrację. Mniej to czasem więcej, powiedział niedawno w Parlamencie Europejskim szef Komisji José Manuel Barroso. Zgoda, ale gdzie są propozycje zmian? Ostatnie redukcje kosztów administracji nastąpiły w 2004 r. Czy od tego czasu biurokratyczny potwór nie odżył na nowo? Wiadomo, że ma się dobrze. Wiadomo też, jak go można pokonać. Rada Europejska musi wziąć sprawy w swoje ręce – wskazać cele, ustalić konkretny plan działania. Minimalizacja przepisów, oddanie zbędnych w Brukseli kompetencji rządom, koncentracja wydatkowania unijnych pieniędzy na projektach, które zapewnią jej przyszłość.
Czy są to żądania na wyrost? Nie. Europa nie jest projektem, który realizuje się w przepisach i kompetencjach. Dlatego powiedzmy naszym brytyjskim przyjaciołom, że cenimy ich wyżej od tysięcy stron zapisanych wymyślonymi w Brukseli regulacjami. Że sukces Europy związany jest także z ich obecnością i zdrowym rozsądkiem. Że ich potrzebujemy. Nawet jeżeli Brytyjczycy jeżdżą lewą stroną, a nie prawą, jak my na kontynencie, nie jeżdżą pod prąd. To nie oni są groźnym dla Europy Geisterfahrerem.
Autor był komisarzem UE ds. rozszerzenia
Więcej możesz przeczytać w 4/2013 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.