W Polsce nie ma grupy trzymającej władzę, są grupki wyrywające władzę władzy
Czym jest "grupa trzymająca władzę"? - próbowała dociec sejmowa komisja powołana do wyjaśnienia sprawy Rywina. Okazało się, że takiej grupy po prostu nie ma. Są grupki wyrywające władzę konstytucyjnej władzy. W Polsce mamy więc do czynienia z prywatyzacją władzy publicznej. A to oznacza, że rządzący nie są zdolni do podejmowania istotnych decyzji strategicznych. Lawirują więc między różnymi interesami grupowymi, naciskami oligarchów - różnej maści Rywinami czy apetytami baronów. Władza co najwyżej załatwia jakieś publiczne sprawy pod presją strajków lub z lęku przed ich zaistnieniem. Ale nie rozwiązuje problemów. Ulega sile, ale sama w kwestiach zasadniczych siły nie ma. Innymi słowy: władza ma coraz mniej władzy.
Kolonizacja państwa
Choć Leszek Miller sprawnie wymienia ministrów, zręcznie wymanewrował prezydenta (patrz: spór o termin przyspieszonych wyborów) i zachował kluczową pozycję w swojej partii, to stale ulega dwóm skrajnościom. Raz działa arbitralnie, innym razem oportunistycznie. Decyzje, jakie wypracowuje jego gabinet, zdają się nieczytelne, mało przewidywalne i drobiazgowe, a nie na miarę wyzwań i sytuacji. Jedyny jasny punkt jego programu - akcesja do Unii Europejskiej - został zrealizowany, choć osobną kwestią jest nasze przygotowanie do członkostwa. Inne cele albo są niepojęte, albo ich po prostu nie ma, nawet jeśli zostały gdzieś zapisane w programie wyborczym. Któż zresztą o nim pamięta? Program spotkał się z jak najgorszą oceną. I jak pisał jeden z jego współautorów, jest to dokument niespójny, bez odniesienia do zasad, a przeto skazany na oportunistyczne wykorzystanie.
Wydaje się, że rząd jest słaby i podlega nieuchwytnym dla zewnętrznych obserwatorów zakulisowym naciskom. Najbardziej ulega interesom partyjnej arystokracji i wielkim gospodarczym oligarchom. Miller zaspokaja apetyty partyjnych działaczy, oddając im urzędy, stanowiska w radach nadzorczych, pomagając im się uwłaszczać na państwowym majątku. Oni zaś korzystają w pełni z politycznej renty, kolonizując państwo. Miller dał im wolną rękę. Skutek jest jeden: stworzyli wokół siebie silne dwory i dysponują znaczną, nie kontrolowaną przez liderów władzą. Ich siła jest na tyle duża, że szefowie partii mają na nich ograniczony wpływ. Zapewniają sobie ich lojalność, ale bynajmniej nie posłuszeństwo. Podobnie rzecz się ma w urzędach centralnych. Tu stanowiska rozdawane są według dziwnych i niejasnych kryteriów, z pominięciem wymogów merytorycznych i prawnych. Z kolei premier zdaje się w wielu sytuacjach nie liczyć nawet z głosem Rady Ministrów, czego dowodzą posunięcia prywatyzacyjne (na przykład prywatyzacja grupy G-8 czy zabiegi wokół Stoczni Szczecińskiej) lub zaskakująca decyzja o wycofaniu ustawy dotyczącej mediów publicznych. Tak jak niezrozumiałe jest raz faworyzowanie przez Millera Kołodki, tak niezrozumiały jest póęniejszy zwrot i udzielenie wsparcia Hausnerowi. Nie sposób więc określić, czym kierują się rząd i premier.
Filozofia nasizmu
Skąd się wziął taki styl rządzenia? Pierwsza hipoteza wiąże się z kwestią tożsamości i rodowodem elity władzy. Gdy się czyta ich biogramy, uderza jedno: niemal wszyscy wywodzą się z aparatu pezetpeerowskiego lat 70. i 80. Niezwykle rzadko pojawiają się ludzie młodzi. Ich idolami są Edward Gierek, a przede wszystkim Wojciech Jaruzelski, owacyjnie witany na zjeędzie partii. Ich tożsamość i styl uprawiania polityki wyznaczają neofeudalne reguły gry stworzone w latach 70. Arogancja łączy się tu ze skrajnym oportunizmem w dążeniu do zachowania pozycji, wpływów, pieniędzy. Są nastawieni wyłącznie na kariery i jedyne, z czym zdają się liczyć, to krytyka mediów. Dlatego chcieliby nad nią zapanować i ją wyciszyć. Dobrze opanowali sztukę skomplikowanych zagrywek personalno-instytucjonalnych, potrafią wykorzystywać haki na przeciwników. Mają wyjątkowe poczucie więzi z podobnymi sobie. Nawet jeśli konkurują o dobra, to z pewnością do swego grona nie dopuszczają osób z innych środowisk. Myślą wyłącznie w kategoriach "nasi", "nasze", a nie w kategoriach problemów społecznych. Tę postawę można nazwać filozofią nasizmu.
Obce jest im myślenie merytoryczne. Widać to choćby po głosowaniach w komisji śledczej. Obrona własnej grupy stoi ponad wszelkim rozsądkiem, nie wspominając o elementarnej sprawiedliwości czy przyzwoitości. Pobrali lekcję pragmatyzmu i siły, natomiast są doskonale głusi na takie pojęcia, jak zasady czy wartości. Te nazywają po prostu dogmatami. Chlubią się swoją elastycznością. Są wzorcowymi cynikami i tę truciznę skutecznie wokół siebie rozsiewają. Gdy przekroczą miarę i złapie się ich na kłamstwie czy oszustwie, wykonują obrót o sto osiemdziesiąt stopni i znowu są z siebie zadowoleni. Celem tej formacji jest sama władza. I to ich całkowicie pochłania. W tej sytuacji trudno tym ludziom myśleć poważnie o moralności w polityce.
Miśkkie państwo
Hipoteza druga to miękkie państwo i miękkie funkcjonowanie gospodarki. W ostatnich latach obserwujemy zdecydowaną recentralizację państwa przy osłabieniu konstytucyjnej zasady pomocniczości. Recentralizacja oznacza nie tylko więcej urzędników, często niekompetentnych (wszak partyjni koledzy otrzymują etaty poza wszelkimi konkursami i mimo ustaw o korpusie służby cywilnej), nie tylko szersze prerogatywy, ale przede wszystkim więcej pieniędzy i narzędzi działania w postaci gęstej i nieczytelnej struktury prawa. Wszystko jest prawnie kryte, ale zarazem reguły są na tyle niejasne, że można je dowolnie interpretować, pozostawiając znaczną swobodę działania administracji. Prawo bywa przy tym nieustannie zmieniane pod wpływem grup nacisku, które podstawowy mechanizm zabezpieczania swoich interesów widzą w redagowaniu coraz to nowych przepisów prawnych.
Nie obowiązuje dyscyplina finansowa. Nie ma więc po co oszczędzać. Dokapitalizować można dowolną firmę, swobodnie przesuwać środki. Brakuje rygorystycznej kontroli wydatków publicznych. Dotacje budżetowe bywają nie rozliczane. W tej sytuacji o tym, kto i co otrzyma, decydują układy, siła nacisku poszczególnych grup czy chęć kupienia jakichś środowisk. Zawsze można ustawić przetarg. Ten stan rzeczy wzmacnia element nieodpowiedzialności decyzyjnej, bo można na kogoś zwalić winę albo zasłonić się jakimś tajemnym rozporządzeniem. Ta sytuacja nie stawia wysokich wymagań kadrze urzędniczej i sprzyja nieformalnym układom.
Hipoteza trzecia wiąże się z oligarchizacją polskiej polityki. Lektura gazet i tygodników nie tylko utwierdza w przekonaniu o istnieniu silnych (acz niejasnych) powiązań eseldowskiego aparatu z biznesem, ale także pokazuje, że ważne decyzje gospodarcze podejmowane są pod presją albo wręcz pod dyktando wielkich oligarchii gospodarczych. Niekiedy wymienia się nazwiska, wylicza istotne spółki. Wiele ustaw jest wyraęnie tworzonych pod duże firmy (na przykład ustawa o biopaliwach) czy aparaty partyjne (ustawa o obrocie ziemią). Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że znany w Rosji i na Ukrainie fenomen oligarchów występuje - choć może na nieco mniejszą skalę - również w Polsce. Tak samo rzecz się ma ze służbami specjalnymi. Rola byłych oficerów wywiadu w układzie rządowym jest zadziwiająco duża.
Wielka maskarada
Erozja władzy, miękkość państwa i oligarchizacja polityki sprzyjają powstawaniu kamaryli skutecznie zabiegających o korzystne dla siebie decyzje. Reprezentacja polityczna występuje w tej sytuacji jako narzędzie interesów tych grup, a polityka - jak trafnie pisał Jerzy Hausner - sprowadza się do załatwiania tych interesów. Ciekawość dziennikarzy i opinii publicznej kieruje się ku tym grupom. Próbuje się je nazwać, opisać ich cele. Wymaga to szczególnej wiedzy, dostępnej tylko wtajemniczonym. Im mocniej jesteśmy przekonani, że "grupy trzymające władzę" istnieją, tym bardziej cały teatr demokracji
- z przemówieniami, sejmowymi interpelacjami czy wyborami - zdaje się nam komiczny i nieprawdziwy. Przypomina to zabawę, maskaradę, miłe dla oka dekoracje, za którymi "coś" się kryje - realna władza z dobrze widocznymi tylko konturami. Ale te kontury to złudzenie, jak w chińskim teatrzyku cieni.
Nie dając jasnej wiedzy w samej sprawie Rywina, zajmująca się nią sejmowa komisja ujawniła dramatyczny obraz państwa, w którym Rywinowie mają pole do działania. Pokazała, że III Rzeczpospolita jest w istocie Rywinlandem.
Kolonizacja państwa
Choć Leszek Miller sprawnie wymienia ministrów, zręcznie wymanewrował prezydenta (patrz: spór o termin przyspieszonych wyborów) i zachował kluczową pozycję w swojej partii, to stale ulega dwóm skrajnościom. Raz działa arbitralnie, innym razem oportunistycznie. Decyzje, jakie wypracowuje jego gabinet, zdają się nieczytelne, mało przewidywalne i drobiazgowe, a nie na miarę wyzwań i sytuacji. Jedyny jasny punkt jego programu - akcesja do Unii Europejskiej - został zrealizowany, choć osobną kwestią jest nasze przygotowanie do członkostwa. Inne cele albo są niepojęte, albo ich po prostu nie ma, nawet jeśli zostały gdzieś zapisane w programie wyborczym. Któż zresztą o nim pamięta? Program spotkał się z jak najgorszą oceną. I jak pisał jeden z jego współautorów, jest to dokument niespójny, bez odniesienia do zasad, a przeto skazany na oportunistyczne wykorzystanie.
Wydaje się, że rząd jest słaby i podlega nieuchwytnym dla zewnętrznych obserwatorów zakulisowym naciskom. Najbardziej ulega interesom partyjnej arystokracji i wielkim gospodarczym oligarchom. Miller zaspokaja apetyty partyjnych działaczy, oddając im urzędy, stanowiska w radach nadzorczych, pomagając im się uwłaszczać na państwowym majątku. Oni zaś korzystają w pełni z politycznej renty, kolonizując państwo. Miller dał im wolną rękę. Skutek jest jeden: stworzyli wokół siebie silne dwory i dysponują znaczną, nie kontrolowaną przez liderów władzą. Ich siła jest na tyle duża, że szefowie partii mają na nich ograniczony wpływ. Zapewniają sobie ich lojalność, ale bynajmniej nie posłuszeństwo. Podobnie rzecz się ma w urzędach centralnych. Tu stanowiska rozdawane są według dziwnych i niejasnych kryteriów, z pominięciem wymogów merytorycznych i prawnych. Z kolei premier zdaje się w wielu sytuacjach nie liczyć nawet z głosem Rady Ministrów, czego dowodzą posunięcia prywatyzacyjne (na przykład prywatyzacja grupy G-8 czy zabiegi wokół Stoczni Szczecińskiej) lub zaskakująca decyzja o wycofaniu ustawy dotyczącej mediów publicznych. Tak jak niezrozumiałe jest raz faworyzowanie przez Millera Kołodki, tak niezrozumiały jest póęniejszy zwrot i udzielenie wsparcia Hausnerowi. Nie sposób więc określić, czym kierują się rząd i premier.
Filozofia nasizmu
Skąd się wziął taki styl rządzenia? Pierwsza hipoteza wiąże się z kwestią tożsamości i rodowodem elity władzy. Gdy się czyta ich biogramy, uderza jedno: niemal wszyscy wywodzą się z aparatu pezetpeerowskiego lat 70. i 80. Niezwykle rzadko pojawiają się ludzie młodzi. Ich idolami są Edward Gierek, a przede wszystkim Wojciech Jaruzelski, owacyjnie witany na zjeędzie partii. Ich tożsamość i styl uprawiania polityki wyznaczają neofeudalne reguły gry stworzone w latach 70. Arogancja łączy się tu ze skrajnym oportunizmem w dążeniu do zachowania pozycji, wpływów, pieniędzy. Są nastawieni wyłącznie na kariery i jedyne, z czym zdają się liczyć, to krytyka mediów. Dlatego chcieliby nad nią zapanować i ją wyciszyć. Dobrze opanowali sztukę skomplikowanych zagrywek personalno-instytucjonalnych, potrafią wykorzystywać haki na przeciwników. Mają wyjątkowe poczucie więzi z podobnymi sobie. Nawet jeśli konkurują o dobra, to z pewnością do swego grona nie dopuszczają osób z innych środowisk. Myślą wyłącznie w kategoriach "nasi", "nasze", a nie w kategoriach problemów społecznych. Tę postawę można nazwać filozofią nasizmu.
Obce jest im myślenie merytoryczne. Widać to choćby po głosowaniach w komisji śledczej. Obrona własnej grupy stoi ponad wszelkim rozsądkiem, nie wspominając o elementarnej sprawiedliwości czy przyzwoitości. Pobrali lekcję pragmatyzmu i siły, natomiast są doskonale głusi na takie pojęcia, jak zasady czy wartości. Te nazywają po prostu dogmatami. Chlubią się swoją elastycznością. Są wzorcowymi cynikami i tę truciznę skutecznie wokół siebie rozsiewają. Gdy przekroczą miarę i złapie się ich na kłamstwie czy oszustwie, wykonują obrót o sto osiemdziesiąt stopni i znowu są z siebie zadowoleni. Celem tej formacji jest sama władza. I to ich całkowicie pochłania. W tej sytuacji trudno tym ludziom myśleć poważnie o moralności w polityce.
Miśkkie państwo
Hipoteza druga to miękkie państwo i miękkie funkcjonowanie gospodarki. W ostatnich latach obserwujemy zdecydowaną recentralizację państwa przy osłabieniu konstytucyjnej zasady pomocniczości. Recentralizacja oznacza nie tylko więcej urzędników, często niekompetentnych (wszak partyjni koledzy otrzymują etaty poza wszelkimi konkursami i mimo ustaw o korpusie służby cywilnej), nie tylko szersze prerogatywy, ale przede wszystkim więcej pieniędzy i narzędzi działania w postaci gęstej i nieczytelnej struktury prawa. Wszystko jest prawnie kryte, ale zarazem reguły są na tyle niejasne, że można je dowolnie interpretować, pozostawiając znaczną swobodę działania administracji. Prawo bywa przy tym nieustannie zmieniane pod wpływem grup nacisku, które podstawowy mechanizm zabezpieczania swoich interesów widzą w redagowaniu coraz to nowych przepisów prawnych.
Nie obowiązuje dyscyplina finansowa. Nie ma więc po co oszczędzać. Dokapitalizować można dowolną firmę, swobodnie przesuwać środki. Brakuje rygorystycznej kontroli wydatków publicznych. Dotacje budżetowe bywają nie rozliczane. W tej sytuacji o tym, kto i co otrzyma, decydują układy, siła nacisku poszczególnych grup czy chęć kupienia jakichś środowisk. Zawsze można ustawić przetarg. Ten stan rzeczy wzmacnia element nieodpowiedzialności decyzyjnej, bo można na kogoś zwalić winę albo zasłonić się jakimś tajemnym rozporządzeniem. Ta sytuacja nie stawia wysokich wymagań kadrze urzędniczej i sprzyja nieformalnym układom.
Hipoteza trzecia wiąże się z oligarchizacją polskiej polityki. Lektura gazet i tygodników nie tylko utwierdza w przekonaniu o istnieniu silnych (acz niejasnych) powiązań eseldowskiego aparatu z biznesem, ale także pokazuje, że ważne decyzje gospodarcze podejmowane są pod presją albo wręcz pod dyktando wielkich oligarchii gospodarczych. Niekiedy wymienia się nazwiska, wylicza istotne spółki. Wiele ustaw jest wyraęnie tworzonych pod duże firmy (na przykład ustawa o biopaliwach) czy aparaty partyjne (ustawa o obrocie ziemią). Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że znany w Rosji i na Ukrainie fenomen oligarchów występuje - choć może na nieco mniejszą skalę - również w Polsce. Tak samo rzecz się ma ze służbami specjalnymi. Rola byłych oficerów wywiadu w układzie rządowym jest zadziwiająco duża.
Wielka maskarada
Erozja władzy, miękkość państwa i oligarchizacja polityki sprzyjają powstawaniu kamaryli skutecznie zabiegających o korzystne dla siebie decyzje. Reprezentacja polityczna występuje w tej sytuacji jako narzędzie interesów tych grup, a polityka - jak trafnie pisał Jerzy Hausner - sprowadza się do załatwiania tych interesów. Ciekawość dziennikarzy i opinii publicznej kieruje się ku tym grupom. Próbuje się je nazwać, opisać ich cele. Wymaga to szczególnej wiedzy, dostępnej tylko wtajemniczonym. Im mocniej jesteśmy przekonani, że "grupy trzymające władzę" istnieją, tym bardziej cały teatr demokracji
- z przemówieniami, sejmowymi interpelacjami czy wyborami - zdaje się nam komiczny i nieprawdziwy. Przypomina to zabawę, maskaradę, miłe dla oka dekoracje, za którymi "coś" się kryje - realna władza z dobrze widocznymi tylko konturami. Ale te kontury to złudzenie, jak w chińskim teatrzyku cieni.
Nie dając jasnej wiedzy w samej sprawie Rywina, zajmująca się nią sejmowa komisja ujawniła dramatyczny obraz państwa, w którym Rywinowie mają pole do działania. Pokazała, że III Rzeczpospolita jest w istocie Rywinlandem.
JAN MARIA ROKITA poseł Platformy Obywatelskieja Zaskoczył mnie odsłaniany stopniowo przez komisję śledczą proces zaniku państwa. Okazało się, że tworzone przez lata mechanizmy decyzyjne, którymi powinien się posługiwać rząd, są lekceważone. Premier nawet o wielu z nich nie słyszał. Na przykład obowiązkiem rządu było rozstrzygnięcie rozbieżności powstałych między ministrami. Podczas rozpatrywania projektu przez Radę Ministrów żadne rozstrzygnięcia jednak nie zapadły. Gdzie więc zostały dokonane? Wszystko wskazuje na to, że w umyśle Aleksandry Jakubowskiej, wówczas wiceminister kultury. Te wszystkie procedury nie zostały przecież wprowadzone po to, by utrudnić życie politykom, lecz by zabezpieczyć państwo przed korupcją i złym lobbingiem. Przerażające jest to, że zamiast stosować te procedury, organizowano nieformalne spotkania polityków z zainteresowanymi ustawą ludęmi biznesu. Z zeznań świadków dowiedzieliśmy się, że premier i jego współpracownicy znacznie bardziej od obowiązujących procedur cenili prywatne kontakty z biznesmenami, którzy mieli swój interes, by w ustawie znalazły się takie, a nie inne zapisy. Toczyła się nie uregulowana żadnymi normami, oparta na stosunkach towarzyskich, gra między ludęmi, którzy mają władzę, a tymi, którzy mają pieniądze. Klucz do oceny całej sprawy leży w tym, czy uznaje się za wiarygodne słowa Lwa Rywina nagrane przez Adama Michnika, czy też ktoś z jakichś tajemniczych powodów uważa, że to były słowa wariata i prowokatora. Z informacji zebranych przez komisję śledczą wynika niezbicie, że Rywin składał Michnikowi propozycję, że był wysłannikiem. W czasie prac komisji pojawiło się też wiele wątków pobocznych. W wywiadach udzielonych na przełomie roku 2002/2003 premier wypierał się bliskich kontaktów z Michnikiem podczas konfliktu wokół ustawy. W trakcie przesłuchań ustalono, że te kontakty także wtedy były bliskie. Cały czas istniały więc dwie rzeczywistości: z jednej strony konflikt, a z drugiej układ. ZBIGNIEW ZIOBRO poseł Prawa i Sprawiedliwości Dzięki działalności komisji pojawiła się nowa jakość w dyskursie na temat stanu państwa. Przesłuchania pod przysięgą, dostęp do tajnych informacji spowodowały, że opinia publiczna dowiedziała się o zmowie milczenia elit SLD, które mimo że o propozycji korupcyjnej były poinformowane przez wiarygodnych świadków, robiły wszystko, by nie wyszła ona na jaw. Wcześniej rząd Leszka Millera, w pracach nad nowelizacją ustawy o mediach, nagminnie naruszał procedury prawne, stwarzając tym samym dogodną sytuację do wymuszania łapówek. Afera Rywina to nie tylko propozycja korupcyjna, to także zamach na konstytucję i wolność mediów. Wszystko wskazuje na to, że premier Leszek Miller, minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk oraz szef ABW Andrzej Barcikowski powinni stanąć przed sądem i odpowiadać za nadużycie władzy oraz przyzwolenie na korupcję. Aby Rywin mógł przyjść z korupcyjną propozycją, konieczna była atmosfera bezkarności, gwarancje bezpieczeństwa. Kto ich udzielił? Rozwikłanie sprawy od początku było utrudniane. Rywin i "grupa trzymająca władzę" niejednokrotnie mieli sojusznika w SLD, którego przedstawiciele blokowali wiele czynności umożliwiających wyjaśnienie sprawy i poznanie prawdy. Można się domyślać dlaczego. Także prokuratura nie wywiązała się ze swojego zadania. W sprawie, którą prowadzili doświadczeni prokuratorzy, doszło do wielu poważnych uchybień. Ich liczba i waga uprawnia stwierdzenie, że nie popełniono ich przypadkiem. ANITA BŁOCHOWIAK posłanka Sojuszu Lewicy Demokratycznej Korupcja była wpisana w naszą mentalność tak mocno, że jej nie zauważaliśmy. Zło było tak powszechne, że straciliśmy wrażliwość. Propozycja, którą złożył Lew Rywin, otworzyła nam oczy na wiele patologii, na wszechobecność korupcji w codziennym życiu. Choć praca komisji uświadomiła nam te problemy, negatywnie oceniam jej działania. Powinno się też znowelizować ustawę o komisji śledczej: byłoby lepiej, gdyby przewodniczącym był apolityczny sędzia, a zamiast parytetów obowiązywały precyzyjne reguły postępowania posłów. W USA członkowie komisji są szkoleni, dlatego nie popełniają błędów, a jeśli je robią, są karani. Obecnie członkowie komisji ferują wyroki, a sami nie podlegają żadnej ocenie. BOGDAN LEWANDOWSKI poseł Sojuszu Lewicy Demokratycznej Prace komisji pokazały słabość władzy wykonawczej, brak kontroli wewnętrznej, uleganie presji zewnętrznych podmiotów. Pokazały też obniżenie jakości procesu legislacyjnego. Okazuje się, że prace w Sejmie może cechować styl działania cyganerii, a niektórzy posłowie mogą podpisywać listy i nie brać udziału w pracach nad ustawą. Zobaczyliśmy też, jak bardzo media uwikłane są w działalność par excellence polityczną. Ubolewam, ale w komisji śledczej bardziej chodziło o grę interesów niż o wyjaśnienie afery. Konferencja prasowa posłów Rokity i Ziobry pokazała, że traktują oni komisję jako instrument do walki z SLD. Szkoda, że - odwołując się do Stanisława J. Leca - nikt nie kontroluje kontrolerów. |
Więcej możesz przeczytać w 36/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.