Kto dolewa oliwy do ognia na warszawskiej giełdzie?
Jeśli przez kilka tygodni nikt nie trafia szóstki i w totku następuje tzw. kumulacja, ludzie wpadają w amok i cały naród rusza do kolektur. Podobne zjawisko występuje, gdy na giełdzie mamy boom. Są jednak dwie różnice: w totolotka wystarczy zainwestować kilka złotych, a więc i traci się niewiele, a ponadto do kolektury nikt nie pójdzie z naszymi pieniędzmi odkładanymi na emeryturę. Na giełdę zaś idzie, podejmując ryzyko tylko trochę mniejsze niż w popularnych grach liczbowych.
Efekt spekulacji
Co określa wartość akcji? Biegły w ekonomii obywatel odpowie, że wartość spółki, skapitalizowany zysk lub prognoza przyszłych zysków. Teoretycznie jest to prawda. Gdyby jednak wartość akcji - w przybliżeniu - była równa księgowej lub tzw. odtworzeniowej wartości spółki, kapitalizacja giełdy wynosiłaby niecałe 100 mld zł i zmieniała się w ciągu roku o kilka procent. Gdyby wartość akcji odzwierciedlała skapitalizowany zysk (wzór - dywidenda w złotych podzielona przez oprocentowanie obligacji wyrażone jako ułamek dziesiętny), kapitalizacja giełdy wynosiłaby około 30 mld zł i przy stabilnych stopach procentowych w ciągu roku nie zmieniałaby się prawie wcale. Gdyby wartość akcji miały określać prognozy zysków, byłaby ona wyższa niż dziś o kilka procent (według pesymistów) albo o kilkanaście procent (zdaniem polityków SLD).
26 sierpnia kapitalizacja giełdy wynosiła jednak 137 mld zł i od początku roku zmieniła się o 40 mld zł. Różnice między przedstawionymi wyliczeniami a rzeczywistymi wskaźnikami giełdowymi można uznać za "efekt totolotka" lub - jeśli ktoś woli - efekt spekulacji.
Tajemnice byka
Na giełdzie szaleje byk. Kursy akcji od początku roku wzrosły średnio o jedną trzecią, a notowania na przykład Stalprofilu zwiększyły się pięciokrotnie. Przez pół roku na giełdzie można było zatem zarobić krocie. I akcjonariusze tyle zarobili. Kilku w gotówce, a pozostały milion na papierze. Wyjaśnienie, dlaczego kursy akcji rosną, jest proste:
Nie negując zatem prawdziwości owych wyjaśnień fundamentalnych oraz technicznych ("przebicie oporu we wzrostowym trendzie"- usłyszałem niedawno w fachowym komentarzu), trzeba stwierdzić, iż muszą istnieć jeszcze jakieś przyczyny. I istnieją - co najmniej dwie.
Pietruszka na giełdzie
Kapitalizacja polskiej giełdy rosła razem z kursami i wynosi już 30 mld USD, co jest równowartością 15 proc. naszego PKB. Dzienne obroty sięgają 150 mln USD. Pięknie, tyle że kapitalizacja najmniejszej giełdy unijnej - greckiej (a Grecja to unijny słabeusz) - wynosi ponad 200 mld USD. A obroty? Warto zauważyć, że dzienna wartość transakcji tylko na rynku artykułów spożywczych wynosi 0,5 mld zł, czyli mniej więcej tyle, ile wartość obrotu akcjami w okresie największego boomu.
Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby na naszym rynku pietruszki i kiełbasy żywieckiej pojawił się wujek z Chicago z walizką dolarów. Jeżeli potrafimy to sobie wyobrazić, wiemy już, co dzieje się z polską giełdą. Zdaniem analityków, średnio jedna trzecia obrotów jest determinowana przez kapitał zagraniczny. Owe "średnio" oznacza, że czasem tego kapitału nie ma i wtedy indeks spada do kilku tysięcy punktów, a czasem jest go znacznie więcej niż "średnio". Wówczas indeks skacze do 20 tys. punktów, potem ciągną go - dmuchając spekulacyjną bańkę - krajowi frajerzy.
Drugim źródłem wzrostu są fundusze emerytalne. Dysponują 40 mld zł i nie do końca wiedzą, co z nimi zrobić, gdyż przepisy pozwalają im inwestować za granicą tylko (sic!) 5 proc. składek. Dolewają zatem oliwy do ognia na warszawskiej giełdzie.
Zdążyć przed wielkim bum
W zachodnich poradnikach dla początkującego inwestora giełdowego pierwsza reguła brzmi: "Kup dobre akcje, włóż do sejfu i zapomnij o nich na dziesięć lat". Gdyby ktoś tę regułę chciał reklamować w Polsce, naraziłby się na śmieszność. Ten, kto kupił najlepsze akcje wiosną 1993 r., dzisiaj - w chwili rozkwitu giełdy - nominalnie wychodzi na zero, a ponieważ przez dziesięć lat siła nabywcza złotego spadła o połowę, realnie stracił aż połowę kapitału. Polska recepta na grę giełdową brzmi: wchodzić na giełdę w chwili rozpoczęcia nadmuchiwania bąbla i wyskakiwać, gdy będzie pękał. Jeżeli się zdąży przed pęknięciem, będzie to wyskakiwanie z giełdy, jeżeli nie - raczej z okna. Jeżeli wyskoczyć z giełdy nie zdąży indywidualny inwestor, będzie to jego strata. Gorzej, jeśli nie zdąży któryś z funduszy emerytalnych. Wtedy stracą przyszli emeryci.
Po co nam gieŁda?
Wiem, że narażam się bardzo naszemu patriotycznemu poczuciu mocarstwowości ekonomicznej. Muszę jednak zadać pytanie: a po co nam giełda? Czy naprawdę ktoś wierzy, że realizuje swe szczytne cele: dostarcza kapitału spółkom, stymuluje ich ewaluację i zapewnia tzw. transparentość funkcjonowania spółek publicznych? Nie! Przypomnijmy, że to giełdowy KGHM kupił górę w Kongo i TV Puls, z jednakowym zresztą skutkiem. A jeżeli nikt nie wierzy w slogany, to po co nam giełda? Czy nie prościej byłoby, gdyby 20 największych spółek notowało swoje akcje na giełdach światowych, a obrót papierami pozostałych firm odbywał się - bez zadęcia i przy mniejszych kosztach transakcyjnych - w Centralnej Tabeli Ofert (CeTO)?
Tak zresztą się stanie, chcemy czy nie, za rok lub kilka lat w następstwie integracji europejskich rynków kapitałowych, zwłaszcza że zagładę GPW przyspieszy wprowadzenie podatku giełdowego. Tyle że nim do tego dojdzie, bąbel na GPW pęknie, kilka osób wyskoczy z okna, a kilka funduszy emerytalnych znajdzie się na krawędzi bankructwa.
Efekt spekulacji
Co określa wartość akcji? Biegły w ekonomii obywatel odpowie, że wartość spółki, skapitalizowany zysk lub prognoza przyszłych zysków. Teoretycznie jest to prawda. Gdyby jednak wartość akcji - w przybliżeniu - była równa księgowej lub tzw. odtworzeniowej wartości spółki, kapitalizacja giełdy wynosiłaby niecałe 100 mld zł i zmieniała się w ciągu roku o kilka procent. Gdyby wartość akcji odzwierciedlała skapitalizowany zysk (wzór - dywidenda w złotych podzielona przez oprocentowanie obligacji wyrażone jako ułamek dziesiętny), kapitalizacja giełdy wynosiłaby około 30 mld zł i przy stabilnych stopach procentowych w ciągu roku nie zmieniałaby się prawie wcale. Gdyby wartość akcji miały określać prognozy zysków, byłaby ona wyższa niż dziś o kilka procent (według pesymistów) albo o kilkanaście procent (zdaniem polityków SLD).
26 sierpnia kapitalizacja giełdy wynosiła jednak 137 mld zł i od początku roku zmieniła się o 40 mld zł. Różnice między przedstawionymi wyliczeniami a rzeczywistymi wskaźnikami giełdowymi można uznać za "efekt totolotka" lub - jeśli ktoś woli - efekt spekulacji.
Tajemnice byka
Na giełdzie szaleje byk. Kursy akcji od początku roku wzrosły średnio o jedną trzecią, a notowania na przykład Stalprofilu zwiększyły się pięciokrotnie. Przez pół roku na giełdzie można było zatem zarobić krocie. I akcjonariusze tyle zarobili. Kilku w gotówce, a pozostały milion na papierze. Wyjaśnienie, dlaczego kursy akcji rosną, jest proste:
- Maleją stopy procentowe i spada opłacalność obligacji oraz lokat. Prawda, tyle że stopy maleją od trzech lat, a akcje drożeją od dwóch miesięcy.
- Gospodarka przyspiesza. Prawda, tyle że w 1995 r. tempo wzrostu PKB wynosiło 7 proc., a WIG spadł do 5900 punktów.
- Rosną kursy na światowych giełdach. Prawda, tyle że od połowy roku indeksy na największych giełdach wzrosły od 4 proc. (FTSE i Dow Jones) do 10 proc. (Nikkei i Nasdaq), a w Polsce kilka razy bardziej.
Nie negując zatem prawdziwości owych wyjaśnień fundamentalnych oraz technicznych ("przebicie oporu we wzrostowym trendzie"- usłyszałem niedawno w fachowym komentarzu), trzeba stwierdzić, iż muszą istnieć jeszcze jakieś przyczyny. I istnieją - co najmniej dwie.
Pietruszka na giełdzie
Kapitalizacja polskiej giełdy rosła razem z kursami i wynosi już 30 mld USD, co jest równowartością 15 proc. naszego PKB. Dzienne obroty sięgają 150 mln USD. Pięknie, tyle że kapitalizacja najmniejszej giełdy unijnej - greckiej (a Grecja to unijny słabeusz) - wynosi ponad 200 mld USD. A obroty? Warto zauważyć, że dzienna wartość transakcji tylko na rynku artykułów spożywczych wynosi 0,5 mld zł, czyli mniej więcej tyle, ile wartość obrotu akcjami w okresie największego boomu.
Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby na naszym rynku pietruszki i kiełbasy żywieckiej pojawił się wujek z Chicago z walizką dolarów. Jeżeli potrafimy to sobie wyobrazić, wiemy już, co dzieje się z polską giełdą. Zdaniem analityków, średnio jedna trzecia obrotów jest determinowana przez kapitał zagraniczny. Owe "średnio" oznacza, że czasem tego kapitału nie ma i wtedy indeks spada do kilku tysięcy punktów, a czasem jest go znacznie więcej niż "średnio". Wówczas indeks skacze do 20 tys. punktów, potem ciągną go - dmuchając spekulacyjną bańkę - krajowi frajerzy.
Drugim źródłem wzrostu są fundusze emerytalne. Dysponują 40 mld zł i nie do końca wiedzą, co z nimi zrobić, gdyż przepisy pozwalają im inwestować za granicą tylko (sic!) 5 proc. składek. Dolewają zatem oliwy do ognia na warszawskiej giełdzie.
Zdążyć przed wielkim bum
W zachodnich poradnikach dla początkującego inwestora giełdowego pierwsza reguła brzmi: "Kup dobre akcje, włóż do sejfu i zapomnij o nich na dziesięć lat". Gdyby ktoś tę regułę chciał reklamować w Polsce, naraziłby się na śmieszność. Ten, kto kupił najlepsze akcje wiosną 1993 r., dzisiaj - w chwili rozkwitu giełdy - nominalnie wychodzi na zero, a ponieważ przez dziesięć lat siła nabywcza złotego spadła o połowę, realnie stracił aż połowę kapitału. Polska recepta na grę giełdową brzmi: wchodzić na giełdę w chwili rozpoczęcia nadmuchiwania bąbla i wyskakiwać, gdy będzie pękał. Jeżeli się zdąży przed pęknięciem, będzie to wyskakiwanie z giełdy, jeżeli nie - raczej z okna. Jeżeli wyskoczyć z giełdy nie zdąży indywidualny inwestor, będzie to jego strata. Gorzej, jeśli nie zdąży któryś z funduszy emerytalnych. Wtedy stracą przyszli emeryci.
Po co nam gieŁda?
Wiem, że narażam się bardzo naszemu patriotycznemu poczuciu mocarstwowości ekonomicznej. Muszę jednak zadać pytanie: a po co nam giełda? Czy naprawdę ktoś wierzy, że realizuje swe szczytne cele: dostarcza kapitału spółkom, stymuluje ich ewaluację i zapewnia tzw. transparentość funkcjonowania spółek publicznych? Nie! Przypomnijmy, że to giełdowy KGHM kupił górę w Kongo i TV Puls, z jednakowym zresztą skutkiem. A jeżeli nikt nie wierzy w slogany, to po co nam giełda? Czy nie prościej byłoby, gdyby 20 największych spółek notowało swoje akcje na giełdach światowych, a obrót papierami pozostałych firm odbywał się - bez zadęcia i przy mniejszych kosztach transakcyjnych - w Centralnej Tabeli Ofert (CeTO)?
Tak zresztą się stanie, chcemy czy nie, za rok lub kilka lat w następstwie integracji europejskich rynków kapitałowych, zwłaszcza że zagładę GPW przyspieszy wprowadzenie podatku giełdowego. Tyle że nim do tego dojdzie, bąbel na GPW pęknie, kilka osób wyskoczy z okna, a kilka funduszy emerytalnych znajdzie się na krawędzi bankructwa.
Więcej możesz przeczytać w 36/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.