Do Karbali, którą nadzorują polscy żołnierze, przyjedzie pięć milionów szyitów. Pięć milionów potencjalnych zamachowców
Kapitan Paweł Zaganiaczyk uczestniczył w pierwszym nocnym patrolu w Karbali miesiąc temu i nigdy tego nie zapomni. - Czterdzieści, może pięćdziesiąt minut po wyjściu otrzymaliśmy przez radio informację, że ostrzelano naszą kompanię. Mieliśmy zablokować drogę i kontrolować wszystkie przejeżdżające auta. Było prawdopodobne, że zatrzymamy zamachowców - opowiada. Koszmar śniący mu się od tamtego czasu zaczyna się zawsze tak samo - od zatrzymania gruchota, którym jechało sześć osób. - Tłumacz kazał dwóm kobietom i trójce dzieci odejść z nim kilkanaście metrów od samochodu. Wyjaśnił, że to rutynowa kontrola i nic się im nie stanie. Ja stałem z kierowcą z tyłu auta. Wskazałem mu lufą karabinu na bagażnik, żeby go otworzył - opowiada Zaganiaczyk. - Mężczyzna się jednak odwrócił i zaczął iść do przednich drzwi samochodu. Kiedy się schylił, żeby coś wziąć spod siedzenia, palec spadł mi z bezpiecznika. Wystarczył już tylko jeden ruch - pociągnąć za spust. Czułem, jak leją się ze mnie strumienie potu. A on patrzył na mnie z przerażeniem. Nie wiedziałem, czy coś kombinuje, czy tylko boi się tego, co zaraz mogę zrobić.
Kapitan nie potrafi powiedzieć, dlaczego w tamtej chwili zawahał się i nie strzelił. Byłoby to działanie zgodne z regulaminem. - Mimo że to wszystko trwało ułamki sekund, tysiące myśli przeleciały mi przez głowę - wspomina.
- Kiedy to teraz analizuję, wydaje mi się, że zachowałbym się zupełnie inaczej, gdyby ten mężczyzna jechał sam. Kątem oka widziałem jego rodzinę, dzieciaki nie starsze niż moja pięcioletnia Marcelina. Ta rodzina stała spokojnie, jakby była pewna, że nie może się stać nic złego. To przeważyło. Przecież nikt nie wykorzystałby własnej rodziny jako przykrywki do przemycania broni...
Mężczyzna wyjął spod fotela śrubokręt, wrócił do bagażnika, włożył go w zamek i otworzył klapę. Okazało się, że w środku są arbuzy. Dlaczego kapitan w krytycznym momencie nie krzyknął do Irakijczyka po arabsku: "Zatrzymaj się"? Powinien znać ten zwrot z książeczki, jaką otrzymali wszyscy żołnierze z Polski. - W takich chwilach nie zna się żadnego języka - mówi Zaganiaczyk.
Święte miasto
Prowincja Karbala, gdzie znajduje się jedno z najświętszych miejsc szyitów, jest pierwszą, w której nasi żołnierze samodzielnie próbują wprowadzać porządek. - Od kilku dni jesteśmy w stanie podwyższonej gotowości - mówi gen. Marek Ojrzanowski, dowódca brygady w prowincjach Karbala i Al-Hilla. - To miejsce szczególnie atrakcyjne dla terrorystów, bo każdy zamach zyskałby zwielokrotniony oddźwięk w całym Iraku i mógłby być wykorzystany przez naszych wrogów jako dowód, że międzynarodowa koalicja nie radzi sobie z utrzymywaniem bezpieczeństwa w kraju.
Generał twierdzi, że najpoważniejszym zagrożeniem są byli członkowie reżimowej partii Baas. - Dostajemy informacje, że tacy ludzie ściągają z północy w ten rejon. Ich celem jest doprowadzenie do destabilizacji. Jednocześnie mieliśmy sygnały, że w Karbali działają osoby związane z Iranem, które oferują nawet do kilku tysięcy dolarów za przeprowadzenie ataku lub akcji sabotażowej. Wiemy, że część potencjalnych terrorystów przybywa tu, udając pielgrzymów - mówi gen. Ojrzanowski.
Podczas ramadanu do Karbali może zjechać do pięciu milionów wiernych. - To pięć milionów potencjalnych zamachowców. Wystarczy, że będzie wśród nich jeden fundamentalista gotowy na wszystko. O iskrę będzie nadzwyczaj łatwo, a ugaszenie pożaru - niemal niemożliwe - mówi jeden z polskich oficerów zajmujący się kontaktami z ludnością cywilną.
Camp Szczecin
Obóz Polaków znajduje się na obrzeżach miasta, w turystycznym hotelu Karbala, nazywanym przez naszych Camp Szczecin. Kiedy 9 czerwca po raz pierwszy przyjechało tam dwóch oficerów z Polski, przypominał ruderę. Nie było prądu ani wody, a w pokojach roiło się robactwo, z wielkimi czerwonymi mrówkami i skorpionami na czele. Pierwszymi od dziesięciu lat gośćmi byli tam amerykańscy marines. Rozstawili moskitiery, a pod nimi na podłodze w głównym holu rozłożyli śpiwory. Myli się w wodzie z butelek, a zamiast gorących posiłków jedli chemicznie podgrzewane porcje żywności wojskowej. - Marines nie zastanawiali się nad podłączeniem prądu czy wody, bo wiedzieli, że szybko się stąd wyniosą. My natomiast wiedzieliśmy, że musimy stworzyć warunki do życia na minimum pół roku - mówi mjr Robert Konopka, dowódca batalionu w Karbali, jeden z dwóch oficerów, którzy przybyli tu pierwsi.
Dziś w większości pokojów jest bieżąca woda. Prąd dostarcza osiem generatorów, a co najważniejsze - bo temperatury przekraczają 50şC - w pokojach, gdzie mieszkają żołnierze, zainstalowano klimatyzację.
- Można narzekać, że ubrania trzeba prać ręcznie, bo mamy tylko jedną pralkę, że nie ma lodówek czy telewizorów, ale one lada dzień zostaną zainstalowane. Wkrótce będziemy tu mieli naprawdę przyzwoite warunki - zapowiada starszy chorąży Wojciech Majeran z sekcji prasowej w Karbali.
Stąd do trumny
Na nocnym patrolu, na który zabrali mnie żołnierze, co kilka minut było słychać strzały. Okazało się, że na posesji położonej kilkaset metrów od Camp Szczecin odbywa się wesele, a goście strzelają na wiwat. Żołnierze musieli jednak wejść do domu i upewnić się, co się dzieje. Dowódca patrolu kpt. Paweł Bednarz wyjaśniał, że Irakijczykom nie można odebrać broni, bo byłoby to wbrew tradycji. - Poza tym zezwala im na to prawo, pod warunkiem że trzymają ją w domach i mają na nią pozwolenie - mówi Bednarz, od ubiegłego tygodnia odpowiedzialny za ochronę Camp Szczecin.
- Kiedy patrolujemy ulice Karbali, Irakijczycy najczęściej nas pozdrawiają. Mówi się, że ponad 90 proc. miejscowej ludności nas popiera. Ale ilu potencjalnych zamachowców znajduje się wśród pozostałych 10 proc.? Trzeba być gotowym, że każdy może wyciągnąć broń i strzelić - mówi starszy kapral Dariusz Tylka. - W najważniejszym momencie lepiej się nie zawahać. Bo stąd do trumny bardzo blisko - mówi.
To, że przełożony kaprala, porucznik Rafał Pusz, zawahał się wydać rozkaz użycia broni, ocaliło życie kilku, jeśli nie kilkudziesięciu żołnierzom. Tylka tak wspomina ten incydent:
- Sto metrów od naszego budynku jest restauracja. Jest poza moim polem obserwacji, ale zauważyłem tam sylwetkę mężczyzny. Gdy po kilku sekundach ten człowiek zaczął podnosić jakąś rurę, na oko wielkości granatnika, zameldowałem o tym przez radio - opowiada Tylka. Komunikat odebrał porucznik Pusz. Obaj wiedzieli, że pocisk wystrzelony z dachu restauracji trafi w jednostkę w ciągu ułamka sekundy. - Od chwili, gdy dostałem meldunek, do wydania rozkazu: "Nie strzelać", nerwy naprężyły mi się jak postronki - mówi Pusz. Dlaczego nie rozkazał Tylce strzelać? - Biegnąc w stronę jego posterunku, zauważyłem amerykańskiego żołnierza wchodzącego do restauracji. To mnie powstrzymało. Ale jakie myśli przeszły mi przez głowę, nie umiem powiedzieć - tłumaczy Pusz.
Później okazało się, że Amerykanie zorganizowali w restauracji przyjęcie dla kadry, ale nie poinformowali o tym Polaków. - Człowiek na dachu był żołnierzem z ich ochrony. To mógł być jednak na przykład Arab przebrany w amerykański mundur - mówi Pusz. Jego zdaniem, jeśli Tylka otworzyłby ogień, Amerykanie odpowiedzieliby tym samym. Mogło zginąć co najmniej kilka osób. Porucznik mówi, że przez dobrą godzinę po tym incydencie nie mógł dojść do siebie.
Bez wątpienia było to niepotrzebne ryzyko. Dlaczego Amerykanie nie poinformowali polskiej jednostki o rozstawieniu ludzi na dachu sąsiedniego budynku? - Nie musieli tego robić - wyjaśnia dowódca batalionu mjr Robert Konopka. Były wprawdzie procedury, które regulują działanie w takich sytuacjach, ale powstawały ad hoc. Jak się okazało, w procedurze były dziury. - To pierwsza taka misja. Została przygotowana w nieprawdopodobnie krótkim czasie - mówi mjr Konopka.
Deska antyterrorystyczna
Pośpiechem w tworzeniu międzynarodowej dywizji tłumaczone są też inne problemy polskich żołnierzy. Prawie przez dwa tygodnie służbę wartowniczą i szybkiego reagowania pełniło 18 ludzi - głównie łącznościowcy. Po przyjeździe powiedziano im, że żołnierz ma się znać na wszystkim, a jednym z jego obowiązków tutaj jest samoobrona. Teraz żołnierze przypominają, że byli przeciążeni pracą i niedostatecznie wyposażeni, co mogło zagrażać życiu wszystkich w jednostce. - Do czego to podobne, by żołnierz na warcie, obserwując ciemny park nocą, nie miał noktowizora? Początkowo ludzie wychodzący na nocne patrole nie mieli ich wcale. Dostarczono je dopiero ostatnio, ale i teraz w jednostce mamy ich zaledwie siedem - irytuje się jeden z oficerów. Można mieć wątpliwości, czy obóz jest dostatecznie zabezpieczony przed atakiem. Jeśli terrorysta chciałby wjechać tam ciężarówką wypełnioną materiałami wybuchowymi, wątpliwe, by powstrzymały go zasieki z drutu kolczastego i rozłożona za bramą wjazdową deska z powbijanymi gwoździami i uzbrojony w karabin maszynowy strzelec na dachu. Jak powiedział mi jeden z oficerów, dowództwo batalionu poprosiło centralę w Babilonie o dodatkowy sprzęt: - Gdybyśmy go mieli, ludzie czuliby się znacznie bezpieczniej.
Inny oficer, również proszący o anonimowość, dodaje, że przy organizacji ochrony w Karbali uświadomiono sobie problemy całego polskiego kontyngentu w Iraku - jest zbyt wielu oficerów w porównaniu z żołnierzami. Oficer twierdzi, że głównodowodzący międzynarodową strefą gen. Andrzej Tyszkiewicz dawał kilkakrotnie do zrozumienia, iż z tego powodu planuje przesunięcia w dywizji. - Ale żeby nie wiem jak przesuwał, żołnierzy i tak będzie za mało - mówi.
Są i inne problemy kadrowe. W Karbali tylko pięciu z ponad stu oficerów zajmuje się współpracą z cywilami. - Potrzebny jest zespół wsparcia administracji prowincji. Dwunastu specjalistów, m.in. w dziedzinie lecznictwa, sądownictwa i energetyki, jest już w drodze, ale byłoby lepiej, gdyby byli tu wcześniej - mówi generał Ojrzanowski. Dodaje jednak, że misja w Iraku dopiero się tworzy i takie sytuacje nie powinny dziwić: - Nie nosimy błękitnych hełmów. Nie jesteśmy neutralni jak siły ONZ. Kiedy tu przyjechaliśmy, Amerykanie powtarzali nam, byśmy przede wszystkim pamiętali, że w tym konflikcie jesteśmy jedną ze stron, a wojna wciąż trwa.
Kapitan nie potrafi powiedzieć, dlaczego w tamtej chwili zawahał się i nie strzelił. Byłoby to działanie zgodne z regulaminem. - Mimo że to wszystko trwało ułamki sekund, tysiące myśli przeleciały mi przez głowę - wspomina.
- Kiedy to teraz analizuję, wydaje mi się, że zachowałbym się zupełnie inaczej, gdyby ten mężczyzna jechał sam. Kątem oka widziałem jego rodzinę, dzieciaki nie starsze niż moja pięcioletnia Marcelina. Ta rodzina stała spokojnie, jakby była pewna, że nie może się stać nic złego. To przeważyło. Przecież nikt nie wykorzystałby własnej rodziny jako przykrywki do przemycania broni...
Mężczyzna wyjął spod fotela śrubokręt, wrócił do bagażnika, włożył go w zamek i otworzył klapę. Okazało się, że w środku są arbuzy. Dlaczego kapitan w krytycznym momencie nie krzyknął do Irakijczyka po arabsku: "Zatrzymaj się"? Powinien znać ten zwrot z książeczki, jaką otrzymali wszyscy żołnierze z Polski. - W takich chwilach nie zna się żadnego języka - mówi Zaganiaczyk.
Święte miasto
Prowincja Karbala, gdzie znajduje się jedno z najświętszych miejsc szyitów, jest pierwszą, w której nasi żołnierze samodzielnie próbują wprowadzać porządek. - Od kilku dni jesteśmy w stanie podwyższonej gotowości - mówi gen. Marek Ojrzanowski, dowódca brygady w prowincjach Karbala i Al-Hilla. - To miejsce szczególnie atrakcyjne dla terrorystów, bo każdy zamach zyskałby zwielokrotniony oddźwięk w całym Iraku i mógłby być wykorzystany przez naszych wrogów jako dowód, że międzynarodowa koalicja nie radzi sobie z utrzymywaniem bezpieczeństwa w kraju.
Generał twierdzi, że najpoważniejszym zagrożeniem są byli członkowie reżimowej partii Baas. - Dostajemy informacje, że tacy ludzie ściągają z północy w ten rejon. Ich celem jest doprowadzenie do destabilizacji. Jednocześnie mieliśmy sygnały, że w Karbali działają osoby związane z Iranem, które oferują nawet do kilku tysięcy dolarów za przeprowadzenie ataku lub akcji sabotażowej. Wiemy, że część potencjalnych terrorystów przybywa tu, udając pielgrzymów - mówi gen. Ojrzanowski.
Podczas ramadanu do Karbali może zjechać do pięciu milionów wiernych. - To pięć milionów potencjalnych zamachowców. Wystarczy, że będzie wśród nich jeden fundamentalista gotowy na wszystko. O iskrę będzie nadzwyczaj łatwo, a ugaszenie pożaru - niemal niemożliwe - mówi jeden z polskich oficerów zajmujący się kontaktami z ludnością cywilną.
Camp Szczecin
Obóz Polaków znajduje się na obrzeżach miasta, w turystycznym hotelu Karbala, nazywanym przez naszych Camp Szczecin. Kiedy 9 czerwca po raz pierwszy przyjechało tam dwóch oficerów z Polski, przypominał ruderę. Nie było prądu ani wody, a w pokojach roiło się robactwo, z wielkimi czerwonymi mrówkami i skorpionami na czele. Pierwszymi od dziesięciu lat gośćmi byli tam amerykańscy marines. Rozstawili moskitiery, a pod nimi na podłodze w głównym holu rozłożyli śpiwory. Myli się w wodzie z butelek, a zamiast gorących posiłków jedli chemicznie podgrzewane porcje żywności wojskowej. - Marines nie zastanawiali się nad podłączeniem prądu czy wody, bo wiedzieli, że szybko się stąd wyniosą. My natomiast wiedzieliśmy, że musimy stworzyć warunki do życia na minimum pół roku - mówi mjr Robert Konopka, dowódca batalionu w Karbali, jeden z dwóch oficerów, którzy przybyli tu pierwsi.
Dziś w większości pokojów jest bieżąca woda. Prąd dostarcza osiem generatorów, a co najważniejsze - bo temperatury przekraczają 50şC - w pokojach, gdzie mieszkają żołnierze, zainstalowano klimatyzację.
- Można narzekać, że ubrania trzeba prać ręcznie, bo mamy tylko jedną pralkę, że nie ma lodówek czy telewizorów, ale one lada dzień zostaną zainstalowane. Wkrótce będziemy tu mieli naprawdę przyzwoite warunki - zapowiada starszy chorąży Wojciech Majeran z sekcji prasowej w Karbali.
Stąd do trumny
Na nocnym patrolu, na który zabrali mnie żołnierze, co kilka minut było słychać strzały. Okazało się, że na posesji położonej kilkaset metrów od Camp Szczecin odbywa się wesele, a goście strzelają na wiwat. Żołnierze musieli jednak wejść do domu i upewnić się, co się dzieje. Dowódca patrolu kpt. Paweł Bednarz wyjaśniał, że Irakijczykom nie można odebrać broni, bo byłoby to wbrew tradycji. - Poza tym zezwala im na to prawo, pod warunkiem że trzymają ją w domach i mają na nią pozwolenie - mówi Bednarz, od ubiegłego tygodnia odpowiedzialny za ochronę Camp Szczecin.
- Kiedy patrolujemy ulice Karbali, Irakijczycy najczęściej nas pozdrawiają. Mówi się, że ponad 90 proc. miejscowej ludności nas popiera. Ale ilu potencjalnych zamachowców znajduje się wśród pozostałych 10 proc.? Trzeba być gotowym, że każdy może wyciągnąć broń i strzelić - mówi starszy kapral Dariusz Tylka. - W najważniejszym momencie lepiej się nie zawahać. Bo stąd do trumny bardzo blisko - mówi.
To, że przełożony kaprala, porucznik Rafał Pusz, zawahał się wydać rozkaz użycia broni, ocaliło życie kilku, jeśli nie kilkudziesięciu żołnierzom. Tylka tak wspomina ten incydent:
- Sto metrów od naszego budynku jest restauracja. Jest poza moim polem obserwacji, ale zauważyłem tam sylwetkę mężczyzny. Gdy po kilku sekundach ten człowiek zaczął podnosić jakąś rurę, na oko wielkości granatnika, zameldowałem o tym przez radio - opowiada Tylka. Komunikat odebrał porucznik Pusz. Obaj wiedzieli, że pocisk wystrzelony z dachu restauracji trafi w jednostkę w ciągu ułamka sekundy. - Od chwili, gdy dostałem meldunek, do wydania rozkazu: "Nie strzelać", nerwy naprężyły mi się jak postronki - mówi Pusz. Dlaczego nie rozkazał Tylce strzelać? - Biegnąc w stronę jego posterunku, zauważyłem amerykańskiego żołnierza wchodzącego do restauracji. To mnie powstrzymało. Ale jakie myśli przeszły mi przez głowę, nie umiem powiedzieć - tłumaczy Pusz.
Później okazało się, że Amerykanie zorganizowali w restauracji przyjęcie dla kadry, ale nie poinformowali o tym Polaków. - Człowiek na dachu był żołnierzem z ich ochrony. To mógł być jednak na przykład Arab przebrany w amerykański mundur - mówi Pusz. Jego zdaniem, jeśli Tylka otworzyłby ogień, Amerykanie odpowiedzieliby tym samym. Mogło zginąć co najmniej kilka osób. Porucznik mówi, że przez dobrą godzinę po tym incydencie nie mógł dojść do siebie.
Bez wątpienia było to niepotrzebne ryzyko. Dlaczego Amerykanie nie poinformowali polskiej jednostki o rozstawieniu ludzi na dachu sąsiedniego budynku? - Nie musieli tego robić - wyjaśnia dowódca batalionu mjr Robert Konopka. Były wprawdzie procedury, które regulują działanie w takich sytuacjach, ale powstawały ad hoc. Jak się okazało, w procedurze były dziury. - To pierwsza taka misja. Została przygotowana w nieprawdopodobnie krótkim czasie - mówi mjr Konopka.
Deska antyterrorystyczna
Pośpiechem w tworzeniu międzynarodowej dywizji tłumaczone są też inne problemy polskich żołnierzy. Prawie przez dwa tygodnie służbę wartowniczą i szybkiego reagowania pełniło 18 ludzi - głównie łącznościowcy. Po przyjeździe powiedziano im, że żołnierz ma się znać na wszystkim, a jednym z jego obowiązków tutaj jest samoobrona. Teraz żołnierze przypominają, że byli przeciążeni pracą i niedostatecznie wyposażeni, co mogło zagrażać życiu wszystkich w jednostce. - Do czego to podobne, by żołnierz na warcie, obserwując ciemny park nocą, nie miał noktowizora? Początkowo ludzie wychodzący na nocne patrole nie mieli ich wcale. Dostarczono je dopiero ostatnio, ale i teraz w jednostce mamy ich zaledwie siedem - irytuje się jeden z oficerów. Można mieć wątpliwości, czy obóz jest dostatecznie zabezpieczony przed atakiem. Jeśli terrorysta chciałby wjechać tam ciężarówką wypełnioną materiałami wybuchowymi, wątpliwe, by powstrzymały go zasieki z drutu kolczastego i rozłożona za bramą wjazdową deska z powbijanymi gwoździami i uzbrojony w karabin maszynowy strzelec na dachu. Jak powiedział mi jeden z oficerów, dowództwo batalionu poprosiło centralę w Babilonie o dodatkowy sprzęt: - Gdybyśmy go mieli, ludzie czuliby się znacznie bezpieczniej.
Inny oficer, również proszący o anonimowość, dodaje, że przy organizacji ochrony w Karbali uświadomiono sobie problemy całego polskiego kontyngentu w Iraku - jest zbyt wielu oficerów w porównaniu z żołnierzami. Oficer twierdzi, że głównodowodzący międzynarodową strefą gen. Andrzej Tyszkiewicz dawał kilkakrotnie do zrozumienia, iż z tego powodu planuje przesunięcia w dywizji. - Ale żeby nie wiem jak przesuwał, żołnierzy i tak będzie za mało - mówi.
Są i inne problemy kadrowe. W Karbali tylko pięciu z ponad stu oficerów zajmuje się współpracą z cywilami. - Potrzebny jest zespół wsparcia administracji prowincji. Dwunastu specjalistów, m.in. w dziedzinie lecznictwa, sądownictwa i energetyki, jest już w drodze, ale byłoby lepiej, gdyby byli tu wcześniej - mówi generał Ojrzanowski. Dodaje jednak, że misja w Iraku dopiero się tworzy i takie sytuacje nie powinny dziwić: - Nie nosimy błękitnych hełmów. Nie jesteśmy neutralni jak siły ONZ. Kiedy tu przyjechaliśmy, Amerykanie powtarzali nam, byśmy przede wszystkim pamiętali, że w tym konflikcie jesteśmy jedną ze stron, a wojna wciąż trwa.
Więcej możesz przeczytać w 36/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.