Po raz pierwszy od lat widzowie festiwalu w Gdyni nie mieli poczucia, że uczestniczą w zbiorowym samobójstwie naszego kina
Stał się cud - to najkrótszy komentarz do tegorocznego festiwalu filmowego w Gdyni. Po raz pierwszy od wielu lat widzowie nie mieli poczucia, że uczestniczą w zbiorowym samobójstwie naszego kina. Trzy świetne tytuły: "Pogoda na jutro" całkiem odmienionego Jerzego Stuhra, "Pornografia" Jana Jakuba Kolskiego i "Symetria" Konrada Niewolskiego to produkcje, jakich nie powstydziłby się żaden festiwal filmowy na świecie. Jeśli dołożymy do nich jeszcze kilka przyzwoitych tytułów kina artystycznego i popularnego, mamy wreszcie imprezę, której nie trzeba się wstydzić. To szok, gdy ma się w pamięci ostatnie festiwale, kiedy poza jednym czy dwoma filmami wybijającymi się ponad przeciętność reszta reprezentowała kino klasy B i C. Tym razem knoty były tylko dwa. Ale bez kompromitacji nie obejdzie się żaden festiwal filmowy.
Gombrowicz kontra Witkacy
I tym razem widać było w Gdyni tęsknotę filmowców do dobrej literatury. Tyle że nie zawsze była ona dobra, co najlepiej widać po "Starej baśni" według Józefa Ignacego Kraszewskiego, która nie liczyła się w walce o laury. Za udane można uznać ekranizacje prozy Witolda Gombrowicza ("Pornografia") i Witkacego ("Nienasycenie"). Okazało się, że Gombrowicza można pomysłowo przenieść na ekran, co udało się Kolskiemu. Film warto obejrzeć choćby dla genialnej roli Krzysztofa Majchrzaka. Na popularność "Pornografii", prócz nazwiska pisarza, zapracowało dobre przyjęcie na festiwalu w Wenecji. Amerykańscy dziennikarze i przyszły dystrybutor wystawili Kolskiemu entuzjastyczne recenzje, zaś Majchrzaka porównywali do Roberta De Niro. Filozoficzna, ale i nie stroniąca od dosadnej erotyki powieść Gombrowicza, wydawała się niemożliwa do przełożenia na język kina. Kolski znalazł jednak sposób - powstał film będący kpiną z naszych narodowych obsesji i kompleksów, pokazujący zarazem dramat człowieka nie umiejącego wybrać między naturą a kulturą.
Wiktor Grodecki, ulubiony uczeń Wojciecha Hasa, zaskakująco dobrze poradził sobie z Witkacowskim "Nienasyceniem". Proza mistrza czystej formy - niewdzięczna dla filmowców, bo pozbawiona fabuły - skusiła dotąd jedynie Mariusza Trelińskiego, który wiele lat temu stworzył dekadenckie "Pożegnanie jesieni". "Nienasycenie" skupia w sobie wszystkie obsesje i wątki typowe dla pisarza - od fascynacji dzikim erotyzmem, po głód metafizycznych dreszczy i proroczą wizję zagrożenia świata komunizmem. Film Grodeckiego pewnie spodobałby się pisarzowi, ale dzisiejszej publiczności już niekoniecznie. Bardzo dobry w trzech różnych rolach Cezary Pazura przypomniał widzom, jak wytrawnym potrafi być aktorem, gdy nie gra w "13. posterunku". Filmowi pomaga świetna scenografia i rewelacyjna muzyka Leszka Możdżera.
Zwycięstwo Stuhra
Czy Piotr Szulkin potrafi jeszcze robić filmy - pytali dziennikarze przed obejrzeniem "Ubu króla" (według głośnej sztuki Alfreda Jarry'ego). Pytanie było o tyle uzasadnione, że Szulkin milczał kilkanaście lat. Jego film wyróżniają świetne role Jana Peszka i Katarzyny Figury. Obraz, choć mocno przeszarżowany, jest dowcipny i dosadny. Szulkin wali pięścią między oczy polskiej teraźniejszości i polityce przez małe "p". Za dużo tu jednak kabaretu, a za mało kina.
W samą porę pojawił się za to zabawny film Jerzego Stuhra "Pogoda na jutro". Tę opowieść o wyrodnym ojcu i mężu, który chowa się przed kłopotami za murami klasztoru na całe 17 lat, widownia skwitowała długimi brawami. Zarzut, iż Stuhr porzucił tzw. artystyczne kino, jest nietrafiony. To film dla każdego, a przy tym inteligentny, kpiący z konformizmu rodaków. I nieprzesadnie dydaktyczny.
Dojrzali początkujący
Tegoroczny festiwal z dobrej strony pokazał początkujących twórców. To oni stawiali najważniejsze pytania i prowokowali do burzliwych dyskusji. Konrad Niewolski, absolwent Wyższej Szkoły Biznesu i Zarządzania w Warszawie (debiutował wstrząsającą, choć warsztatowo nieporadną opowieścią o handlarzach narkotyków), tym razem przyjechał z filmem tak dojrzałym, że zadziwił zawodowców. Akcja "Symetrii" dzieje się w więzieniu, gdzie trafia oskarżony niesłusznie o napad i rabunek nieporadny i kompletnie zdruzgotany młody inteligent. I staje oko w oko z recydywistami. By przetrwać, musi się do nich upodobnić, zwłaszcza że młyny sprawiedliwości, jak to u nas, mielą bardzo powoli. Reżyser sam przesiedział pół roku w więzieniu za nielegalne posiadanie broni, więc wie, o czym opowiada. W finale bohater jest już kimś zupełnie innym. Zaś sprowokowany widz zastanawia się, czy granica między dobrem a złem jest naprawdę aż tak płynna.
Film Andrzeja Jakimowskiego "Zmruż oczy", zauważony już na kilku międzynarodowych festiwalach, stawia na przyjaźń, rodzinę oraz naturalną skłonność do czynienia dobra. Największym atutem tego debiutanckiego dzieła jest niepowtarzalny klimat, przywodzący na myśl czeskie kino. Te same zalety posiada "Żurek" Ryszarda Brylskiego - obraz z telewizyjnego cyklu "Święta polskie" (z kolejną świetną kreacją Katarzyny Figury). Brylski pokazuje mieszkańców polskiej prowincji tak przekonująco, że dramat matki i niedorozwiniętej córki urasta do rozmiarów antycznej tragedii. Polska prowincja to zresztą najpełniej opisany rozdział współczesnego polskiego kina. Wielkomiejskie historie, takie jak "Warszawa" Dariusza Gajewskiego, nie mają tej siły przekonywania.
Lekturom stop!
Dlaczego z polskim kinem jest tak dobrze, skoro było tak źle? - zastanawiano się w kuluarach festiwalu. Zdaniem jednych, to efekt zminimalizowania dotacji i zmuszenia twórców do myślowej i ekonomicznej dyscypliny. Inni węszyli spisek: filmowcy spięli się i postanowili pokazać Rywinowi, że bez niego polskie kino nie upadnie. Optymistyczne nastroje mąciła jedynie obawa, że pojawią się pomysły ekranizacji kolejnej z 223 powieści Kraszewskiego, "Ludzi stamtąd" Marii Dąbrowskiej bądź "Ludzi bezdomnych" Stefana Żeromskiego. Pogłoska o zakusach jednego z baronów na ten ostatni tytuł tak bardzo zbulwersowała niektórych dziennikarzy, że planują oni wizytę u ministra kultury, by namówić go do ustawowego zakazu ekranizacji literackich ramot napisanych wcześniej niż 50 lat temu.
Gombrowicz kontra Witkacy
I tym razem widać było w Gdyni tęsknotę filmowców do dobrej literatury. Tyle że nie zawsze była ona dobra, co najlepiej widać po "Starej baśni" według Józefa Ignacego Kraszewskiego, która nie liczyła się w walce o laury. Za udane można uznać ekranizacje prozy Witolda Gombrowicza ("Pornografia") i Witkacego ("Nienasycenie"). Okazało się, że Gombrowicza można pomysłowo przenieść na ekran, co udało się Kolskiemu. Film warto obejrzeć choćby dla genialnej roli Krzysztofa Majchrzaka. Na popularność "Pornografii", prócz nazwiska pisarza, zapracowało dobre przyjęcie na festiwalu w Wenecji. Amerykańscy dziennikarze i przyszły dystrybutor wystawili Kolskiemu entuzjastyczne recenzje, zaś Majchrzaka porównywali do Roberta De Niro. Filozoficzna, ale i nie stroniąca od dosadnej erotyki powieść Gombrowicza, wydawała się niemożliwa do przełożenia na język kina. Kolski znalazł jednak sposób - powstał film będący kpiną z naszych narodowych obsesji i kompleksów, pokazujący zarazem dramat człowieka nie umiejącego wybrać między naturą a kulturą.
Wiktor Grodecki, ulubiony uczeń Wojciecha Hasa, zaskakująco dobrze poradził sobie z Witkacowskim "Nienasyceniem". Proza mistrza czystej formy - niewdzięczna dla filmowców, bo pozbawiona fabuły - skusiła dotąd jedynie Mariusza Trelińskiego, który wiele lat temu stworzył dekadenckie "Pożegnanie jesieni". "Nienasycenie" skupia w sobie wszystkie obsesje i wątki typowe dla pisarza - od fascynacji dzikim erotyzmem, po głód metafizycznych dreszczy i proroczą wizję zagrożenia świata komunizmem. Film Grodeckiego pewnie spodobałby się pisarzowi, ale dzisiejszej publiczności już niekoniecznie. Bardzo dobry w trzech różnych rolach Cezary Pazura przypomniał widzom, jak wytrawnym potrafi być aktorem, gdy nie gra w "13. posterunku". Filmowi pomaga świetna scenografia i rewelacyjna muzyka Leszka Możdżera.
Zwycięstwo Stuhra
Czy Piotr Szulkin potrafi jeszcze robić filmy - pytali dziennikarze przed obejrzeniem "Ubu króla" (według głośnej sztuki Alfreda Jarry'ego). Pytanie było o tyle uzasadnione, że Szulkin milczał kilkanaście lat. Jego film wyróżniają świetne role Jana Peszka i Katarzyny Figury. Obraz, choć mocno przeszarżowany, jest dowcipny i dosadny. Szulkin wali pięścią między oczy polskiej teraźniejszości i polityce przez małe "p". Za dużo tu jednak kabaretu, a za mało kina.
W samą porę pojawił się za to zabawny film Jerzego Stuhra "Pogoda na jutro". Tę opowieść o wyrodnym ojcu i mężu, który chowa się przed kłopotami za murami klasztoru na całe 17 lat, widownia skwitowała długimi brawami. Zarzut, iż Stuhr porzucił tzw. artystyczne kino, jest nietrafiony. To film dla każdego, a przy tym inteligentny, kpiący z konformizmu rodaków. I nieprzesadnie dydaktyczny.
Dojrzali początkujący
Tegoroczny festiwal z dobrej strony pokazał początkujących twórców. To oni stawiali najważniejsze pytania i prowokowali do burzliwych dyskusji. Konrad Niewolski, absolwent Wyższej Szkoły Biznesu i Zarządzania w Warszawie (debiutował wstrząsającą, choć warsztatowo nieporadną opowieścią o handlarzach narkotyków), tym razem przyjechał z filmem tak dojrzałym, że zadziwił zawodowców. Akcja "Symetrii" dzieje się w więzieniu, gdzie trafia oskarżony niesłusznie o napad i rabunek nieporadny i kompletnie zdruzgotany młody inteligent. I staje oko w oko z recydywistami. By przetrwać, musi się do nich upodobnić, zwłaszcza że młyny sprawiedliwości, jak to u nas, mielą bardzo powoli. Reżyser sam przesiedział pół roku w więzieniu za nielegalne posiadanie broni, więc wie, o czym opowiada. W finale bohater jest już kimś zupełnie innym. Zaś sprowokowany widz zastanawia się, czy granica między dobrem a złem jest naprawdę aż tak płynna.
Film Andrzeja Jakimowskiego "Zmruż oczy", zauważony już na kilku międzynarodowych festiwalach, stawia na przyjaźń, rodzinę oraz naturalną skłonność do czynienia dobra. Największym atutem tego debiutanckiego dzieła jest niepowtarzalny klimat, przywodzący na myśl czeskie kino. Te same zalety posiada "Żurek" Ryszarda Brylskiego - obraz z telewizyjnego cyklu "Święta polskie" (z kolejną świetną kreacją Katarzyny Figury). Brylski pokazuje mieszkańców polskiej prowincji tak przekonująco, że dramat matki i niedorozwiniętej córki urasta do rozmiarów antycznej tragedii. Polska prowincja to zresztą najpełniej opisany rozdział współczesnego polskiego kina. Wielkomiejskie historie, takie jak "Warszawa" Dariusza Gajewskiego, nie mają tej siły przekonywania.
Lekturom stop!
Dlaczego z polskim kinem jest tak dobrze, skoro było tak źle? - zastanawiano się w kuluarach festiwalu. Zdaniem jednych, to efekt zminimalizowania dotacji i zmuszenia twórców do myślowej i ekonomicznej dyscypliny. Inni węszyli spisek: filmowcy spięli się i postanowili pokazać Rywinowi, że bez niego polskie kino nie upadnie. Optymistyczne nastroje mąciła jedynie obawa, że pojawią się pomysły ekranizacji kolejnej z 223 powieści Kraszewskiego, "Ludzi stamtąd" Marii Dąbrowskiej bądź "Ludzi bezdomnych" Stefana Żeromskiego. Pogłoska o zakusach jednego z baronów na ten ostatni tytuł tak bardzo zbulwersowała niektórych dziennikarzy, że planują oni wizytę u ministra kultury, by namówić go do ustawowego zakazu ekranizacji literackich ramot napisanych wcześniej niż 50 lat temu.
Więcej możesz przeczytać w 39/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.