Każdego dnia każda z nas boi się czegoś - męża, szefa i egzaminu z francuskiego
Moja przyjaciółka zachorowała. Moja przyjaciółka napisała dziennik choroby. A mnie, jej przyjaciółce, wydawało się, że wiem o niej - a tym bardziej o jej walce z rakiem - wiele, a może i jeszcze więcej. A jednak kolejne strony dziennika Krystyny Kofty "Lewa, wspomnienie prawej" umacniały mnie w przekonaniu, że to książka o każdej z nas. Nie idzie tu tylko o samą chorobę, lęk przed nią, ale i o tzw. całokształt. Od końca do początku. Brzmi patetycznie i górnolotnie? Nie szkodzi, w tym również dostrzegam wartość tego dziennika. Spojrzeć prawdzie w oczy - to motyw przewodni Kofty. Nie ma innej drogi. Trzeba się w charakterze motyla rozpiąć pod własnym szkłem powiększającym. Oglądać szczegółowo i z pietyzmem, nie omijać wzlotów i upadków. Zobaczyć siebie dobrą i złą; negatyw - pozytyw. I żadnej taryfy ulgowej. W innym wypadku psychiczny masochizm stanie się bezużyteczny. Bowiem, jak pisał Szekspir, "życie składa się z przypływów i odpływów. Fala przypływu stosownie schwytana wiedzie do szczęścia. Kto ową ominie, ten po bezdrożach życia żeglował będzie". Niby oczywiste, a jednak wymaga cholernej odwagi. Zwłaszcza że jest o co walczyć. Po wygranej bitwie z zaszłościami i bliżej nie określoną ułudą przychodzi oczyszczenie. Widzi się ostrzej i czuje mocniej. Żyje się. A wówczas nawet to paraliżujące słowo "rak" nabiera człowieczego wymiaru.
Każdego dnia każda z nas boi się czegoś - męża, szefa i egzaminu z francuskiego. Nie tyle pierwszej, ile następnej zmarszczki, myśli, które kołaczą się w głowie tuż po przebudzeniu. Strach. Co jakiś czas każda z nas dotyka z lękiem własnych piersi, żeby przestać się bać. Kofta pisze: "Od dwóch miesięcy macam prawą pierś. Wyczuwam w niej coś obcego. Zgrubienie. Nie było tego wcześniej. Najpierw myślałam, że to od ćwiczeń na wioślarzu mięsień się wyrobił. Dlaczego z jednej strony? Ciężka noc, bezsenna, senna, ciężka, słyszę kolejne wybijane godziny, jak memento. Łapię się za tę cholerną pierś. Tak, z pewnością dostanę w kość. Do tej pory zawsze dostawałam przez innych. Teraz pora na mnie, żebym dowiedziała się bezpośrednio, co to jest cierpienie". Ale i strach, od którego nie da się uciec, w każdym razie nie na długo. Pojawia się przeszkoda do pokonania - codzienność... Stawia nas pod ścianą i zmusza do odpowiedzi na pytanie: po co właściwie to wszystko? "Co za dzień, jeszcze jeden cudowny dzień, wspaniałe niebo, spokojne przedpołudnie - mówię tak, jak mawiała Winnie ze 'Szczęśliwych dni' Becketta, choć siedziała już po pachy w piachu. Była szczęśliwa, mogąc jeszcze wykonywać swoje rytualne czynności, myć zęby, malować usta, czesać się, rozpinać parasolkę, porządkować torebkę. Jestem do niej cholernie podobna, lubię rytuały, ale też lubię ich brak. Nie poszukuję sensu, tylko celu. Od urodzenia wiem, że sensu nie ma na zewnątrz. Jest w człowieku, dopóki żyje". Więc po co to wszystko? Być może po to, by sprowokować w sobie pytanie: kim jestem? Czy wówczas łatwiej kobiecie poradzić sobie z przemijaniem? "Kwiecień najokrutniejszym miesiącem, tak uważał Eliot. Ja też tak sądzę z mniej poetyckich powodów, choć śmierć, jako absurdalny koniec istnienia, równie dobrze wpisuje się w poezję i w prozę, życie ludzkie staje się w ten sposób sztuką dla sztuki... Pierwszego kwietnia rocznica śmierci mojej matki, osiemnastego Jonasza, trzydziestego mojego ojca, także Marusia odleciała w kwietniu. Eliot myślał, jak sądzę, o kwitnieniu, w którym zawarte jest przekwitanie. To jednak nic strasznego być przekwitającą rośliną, drzewem, pąkiem róży czy ostem, wszystko ma szansę odrodzić się w następnym roku. A my? Przekwitający ludzie, gasnący na oczach tych, którzy nas kochają". No cóż, jest i druga strona medalu, przemijanie uczy nas, że zamiast bać się samotności, któregoś dnia trzeba się z nią po prostu zakumplować. "Niepokój. Samotność, owszem, ale w pokoju, a nie w całym domu. I nie w duszy. Jestem od dziecka przyzwyczajona do wewnętrznej samotności, do ukrywania dramatycznych myśli, ale też do dyscypliny, która nie pozwala zamęczać innych sobą. Teraz jest nieco inaczej, te drzwi, dotąd zawarte na głucho, uchyliły się, widać w wąskiej szczelinie światło. Ujawnienie własnego cierpienia może być światłem. Jeśli nie przekracza pewnych, z góry przeze mnie określonych, granic". No właśnie, w życiu Kofty, tak jak w biografii każdej z nas, nic nie smakuje tak jak niezależność. To ona, gdy trzeba, świetnie radzi sobie i z przemijaniem, i z samotnością. Zwiastuje wolność. "Tyle lat po Virginii Woolf ja - pisarka - musiałam walczyć o własny pokój. Nie było oczywiste dla nikogo, że należy mi się tak samo, jak Mirkowi gabinet i Wawrzynowi jego osobny pokój. Nawet dziecku się należał, a ja pisałam wciąż w dużym pokoju, na który ludzie mówią salon, nie miał jeszcze drzwi, wszyscy chodzili po korytarzu, ja pisałam kątem. Walczyłam ostro, używałam wszystkich chwytów, od najniższych, czyli łez, do najwyższych, czyli apeli o zrozumienie. Świadomość uciemiężania docierała do mnie powoli, sunęła ciężko jak czołg. (...) Jestem dumna, że do tego doprowadziłam - lepiej później niż nigdy. Gdybym nie była taka uparta, do dziś gryzłabym palce, zazdroszcząc chłopakom własnego pokoju". A gdy się ma już swój kąt, w którym do woli i bez strachu można przyglądać się niewidocznym jeszcze dla innych zmarszczkom, płakać i śmiać, to można też dać sobie radę z życiem, "mimo że jeszcze parę lat temu nie wiedzieliśmy, jakie grożą nam niebezpieczeństwa".
Każdego dnia każda z nas boi się czegoś - męża, szefa i egzaminu z francuskiego. Nie tyle pierwszej, ile następnej zmarszczki, myśli, które kołaczą się w głowie tuż po przebudzeniu. Strach. Co jakiś czas każda z nas dotyka z lękiem własnych piersi, żeby przestać się bać. Kofta pisze: "Od dwóch miesięcy macam prawą pierś. Wyczuwam w niej coś obcego. Zgrubienie. Nie było tego wcześniej. Najpierw myślałam, że to od ćwiczeń na wioślarzu mięsień się wyrobił. Dlaczego z jednej strony? Ciężka noc, bezsenna, senna, ciężka, słyszę kolejne wybijane godziny, jak memento. Łapię się za tę cholerną pierś. Tak, z pewnością dostanę w kość. Do tej pory zawsze dostawałam przez innych. Teraz pora na mnie, żebym dowiedziała się bezpośrednio, co to jest cierpienie". Ale i strach, od którego nie da się uciec, w każdym razie nie na długo. Pojawia się przeszkoda do pokonania - codzienność... Stawia nas pod ścianą i zmusza do odpowiedzi na pytanie: po co właściwie to wszystko? "Co za dzień, jeszcze jeden cudowny dzień, wspaniałe niebo, spokojne przedpołudnie - mówię tak, jak mawiała Winnie ze 'Szczęśliwych dni' Becketta, choć siedziała już po pachy w piachu. Była szczęśliwa, mogąc jeszcze wykonywać swoje rytualne czynności, myć zęby, malować usta, czesać się, rozpinać parasolkę, porządkować torebkę. Jestem do niej cholernie podobna, lubię rytuały, ale też lubię ich brak. Nie poszukuję sensu, tylko celu. Od urodzenia wiem, że sensu nie ma na zewnątrz. Jest w człowieku, dopóki żyje". Więc po co to wszystko? Być może po to, by sprowokować w sobie pytanie: kim jestem? Czy wówczas łatwiej kobiecie poradzić sobie z przemijaniem? "Kwiecień najokrutniejszym miesiącem, tak uważał Eliot. Ja też tak sądzę z mniej poetyckich powodów, choć śmierć, jako absurdalny koniec istnienia, równie dobrze wpisuje się w poezję i w prozę, życie ludzkie staje się w ten sposób sztuką dla sztuki... Pierwszego kwietnia rocznica śmierci mojej matki, osiemnastego Jonasza, trzydziestego mojego ojca, także Marusia odleciała w kwietniu. Eliot myślał, jak sądzę, o kwitnieniu, w którym zawarte jest przekwitanie. To jednak nic strasznego być przekwitającą rośliną, drzewem, pąkiem róży czy ostem, wszystko ma szansę odrodzić się w następnym roku. A my? Przekwitający ludzie, gasnący na oczach tych, którzy nas kochają". No cóż, jest i druga strona medalu, przemijanie uczy nas, że zamiast bać się samotności, któregoś dnia trzeba się z nią po prostu zakumplować. "Niepokój. Samotność, owszem, ale w pokoju, a nie w całym domu. I nie w duszy. Jestem od dziecka przyzwyczajona do wewnętrznej samotności, do ukrywania dramatycznych myśli, ale też do dyscypliny, która nie pozwala zamęczać innych sobą. Teraz jest nieco inaczej, te drzwi, dotąd zawarte na głucho, uchyliły się, widać w wąskiej szczelinie światło. Ujawnienie własnego cierpienia może być światłem. Jeśli nie przekracza pewnych, z góry przeze mnie określonych, granic". No właśnie, w życiu Kofty, tak jak w biografii każdej z nas, nic nie smakuje tak jak niezależność. To ona, gdy trzeba, świetnie radzi sobie i z przemijaniem, i z samotnością. Zwiastuje wolność. "Tyle lat po Virginii Woolf ja - pisarka - musiałam walczyć o własny pokój. Nie było oczywiste dla nikogo, że należy mi się tak samo, jak Mirkowi gabinet i Wawrzynowi jego osobny pokój. Nawet dziecku się należał, a ja pisałam wciąż w dużym pokoju, na który ludzie mówią salon, nie miał jeszcze drzwi, wszyscy chodzili po korytarzu, ja pisałam kątem. Walczyłam ostro, używałam wszystkich chwytów, od najniższych, czyli łez, do najwyższych, czyli apeli o zrozumienie. Świadomość uciemiężania docierała do mnie powoli, sunęła ciężko jak czołg. (...) Jestem dumna, że do tego doprowadziłam - lepiej później niż nigdy. Gdybym nie była taka uparta, do dziś gryzłabym palce, zazdroszcząc chłopakom własnego pokoju". A gdy się ma już swój kąt, w którym do woli i bez strachu można przyglądać się niewidocznym jeszcze dla innych zmarszczkom, płakać i śmiać, to można też dać sobie radę z życiem, "mimo że jeszcze parę lat temu nie wiedzieliśmy, jakie grożą nam niebezpieczeństwa".
Więcej możesz przeczytać w 39/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.