Andrzej Marek ewidentnie nadużył wolności słowa, a swoich kolegów dziennikarzy oszukał
My twórcy i pracownicy polskiej kinematografii, apelujemy o odpowiedni dystans do prezentowania informacji, o wstrzemięźliwość w wydawanych ocenach, a przede wszystkim o poszanowanie praw Lwa Rywina". W lutym 2003 r. list otwarty w obronie Rywina podpisało 145 osób ze środowiska filmowego, m.in. Robert Gliński, Janusz Kijowski, Jan Jakub Kolski, Janusz Morgenstern, Barbara Pec-Ślesicka, Allan Starski. Podobnie zachowali się niedawno dziennikarze. Broniąc Andrzeja Marka, redaktora naczelnego "Wieści Polickich", kilkanaście znanych postaci z różnych mediów dało się zamknąć w klatce przed Sejmem. Żurnaliści postąpili tak jak piętnowani wcześniej przez nich lekarze, prokuratorzy, sędziowie czy adwokaci: korporacyjna solidarność wygrała z prawdą. A prawda jest taka, że Marek na obronę nie zasługuje. Tym bardziej nie zasługuje na miano bohatera walczącego o wolność słowa. Co nie zmienia faktu, że absurdem jest karanie kogokolwiek więzieniem za wypowiedziane słowa - przeciwko temu trzeba protestować. Tak jak trzeba protestować przeciw procesom wytaczanym przez prokuratury dziennikarzom za ich teksty, przeciw naciskom na uchylenie tajemnicy dziennikarskiej, przeciw prewencyjnym zakazom publikacji.
- Trzeba było zaprotestować przeciw nie spotykanemu w cywilizowanym świecie przepisowi przewidującemu karę więzienia za korzystanie z wolności słowa - mówi Andrzej Krajewski, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Broniąc Marka, pierwszego polskiego dziennikarza, którego sąd w III RP skazał prawomocnym wyrokiem na więzienie za korzystanie z wolności słowa, nie sprawdzono, że złamał on wszelkie standardy dziennikarstwa. Firma Marka wskutek działań urzędnika Piotra Misiły straciła zamówienie na usługi poligraficzne. W odpowiedzi ten pomówił Misiłę, napisał o nim nieprawdę, nie sprawdził przekazywanych na łamach swojej gazety plotek, mimo wyroku sądu odmówił sprostowania nieprawdy i przeprosin. Protestujący dziennikarze, w tym Monika Olejnik, Jolanta Pieńkowska czy Mariusz Ziomecki, słusznie bronili zasady niekarania więzieniem za słowa, bez racji zaś bronili Marka. Bo Marek nie bronił wolności słowa, lecz jej ewidentnie nadużył, a swoich kolegów po fachu oszukał. Podczas protestu przed Sejmem pojawił się napis: "Andrzej Marek pisał prawdę". Sądy dwóch instancji jednoznacznie orzekły, że kłamał, i taka jest niestety prawda w tej sprawie.
Fałszywy bohater
Dziennikarze, którzy opisywali sprawę Marka, zaniedbali sprawdzenia elementarnych informacji. Uwierzono mu na słowo. Nie sprawdzono dokumentów, nie śledzono procesu. W Policach, gdzie doszło do afery, przed reporterem "Wprost" był tylko jeden dziennikarz. W dodatku jego pobyt nie zaowocował nawet linijką tekstu. Mariusz Ziomecki, redaktor naczelny "Super Expressu", który był pomysłodawcą akcji, jest przekonany o słuszności protestu. - Występowaliśmy przeciw przepisowi, który pozwala karać więzieniem za słowo. Protestujemy przeciw skazaniu Andrzeja Marka na karę więzienia, ponieważ przepisu, który zastosował sąd, można użyć w wypadku każdego dziennikarza, również tych rzetelnych - mówi Ziomecki.
- Kiedy usiadłem w klatce przed Sejmem, nie broniłem Marka, bo nie znam ani jego, ani jego sprawy - mówi Maciej Rybiński, publicysta "Rzeczpospolitej". - Wydawało mi się i nadal wydaje, że wsadzanie kogokolwiek do więzienia za słowo jest karą zbyt okrutną w sytuacji, kiedy ludzie dokonujący rozbojów są karani grzywną. Antoni Słonimski, który przed wojną był skazany za krytykowanie repertuaru Teatrów Miejskich, zwracał uwagę, że walnięcie kogoś syfonem w głowę jest karane grzywną. Słonimski konstatował: "Wolę być obrażany niż walony syfonem po głowie".
Zero dowodów
W 2001 r. w polickim magistracie zaczął pracować Piotr Misiło - został rzecznikiem prasowym, a potem naczelnikiem wydziału promocji. Wkrótce na łamach "Wieści Polickich" Marek napisał: "Tylko jakiś szantaż, niezrozumiałe partyjne szachy mogły wynieść Misiłę na funkcję naczelnika". Uzasadnienie wyroku sądu dotyczące tego pomówienia było druzgocące. "Andrzej Marek sugeruje, że oskarżyciel osiągnął stanowisko rzecznika nieuczciwie, tylko przez wymuszenie lub wyłudzenie, choć nie ma bliższych informacji, jaką to wymuszenie lub wyłudzenie mogło mieć formę. Zdaniem sądu, Misiło miał odpowiednie kwalifikacje, by objąć powierzone mu stanowiska, zaś w związku z ich objęciem nie doszło do szantażu czy też innego nielegalnego działania. Cytowane zdanie mogło zatem narazić Misiłę na utratę zaufania potrzebnego do sprawowanych funkcji, a wobec tego było pomówieniem" - stwierdził sąd.
W artykule "Promocja kombinatorstwa" Marek napisał, że Misiło prowadzi politykę "zniechęcania klientów do współpracy z innymi nośnikami reklamy" i "czynienia sobie niedozwolonego użytku z pełnionej funkcji publicznej". Chodziło o wydawany przez gminę "Informator Policki", który odebrał "Wieściom Polickim" część reklam. Ale świadkowie powołani przez Marka zeznawali na korzyść Misiły. Zarzutów dziennikarza nie potwierdzono żadnym innym dowodem.
Marek nie był bezinteresowny, pisząc o urzędzie gminnym w Policach. Jego firma straciła zlecenia na produkcję rozmaitych druków na potrzeby gminy, na przykład kalendarzy i folderów. Zdecydował o tym m.in. Misiło. Marek sugerował, że zlecenia na te usługi przejęła firma Misiły. Sąd jednoznacznie stwierdził, że wraz z objęciem przez Misiłę funkcji w gminie działalność jego firmy zamarła. Przedstawił on na to formularze VAT-7, w których jego firma wykazywała zerowy obrót.
Wyrok ratunkowy
- Jestem za prawem prasy do krytyki, tak jak jestem przeciwnikiem wsadzania dziennikarzy do więzienia. Nie miałem też zamiaru doprowadzić do uwięzienia redaktora naczelnego "Wieści Polickich". Chciałem tylko, by sprostował nieprawdę, przyznał, że kłamał, i przeprosił - mówi Misiło. Początkowo nie zamierzał on składać pozwu. Słał do redakcji "Wieści Polickich" kolejne sprostowania, które Marek - łamiąc prawo prasowe - ignorował. Nie dość, że nie publikował sprostowań, to jeszcze z nimi polemizował, nie dając czytelnikom szansy na poznanie stanowiska adwersarza. To sprawiło, że bezradny Misiło złożył w prokuraturze wniosek o ściganie Marka. Przed sądem Marek nie był w stanie dowieść żadnego z zarzutów postawionych na łamach "Wieści Polickich". Mógł uniknąć kary, przepraszając Misiłę, ale tego nie zrobił.
Jeden ze świadków powołanych przez Marka - szef polickiej Unii Wolności i radny gminny Witold Król - twierdzi, że sąd chciał dać szansę Markowi, dlatego orzekł karę więzienia w zawieszeniu. - Sędzia uznał, że ukaranie Marka grzywną przy jego wielkich kłopotach finansowych postawi go w bardzo trudnej sytuacji - mówi Król.
Opozycjonista mniemany
Osoby, które znają Marka od lat, są zaskoczone jego wizerunkiem w mediach. W kilku wywiadach prasowych powoływał się on na swoją działalność opozycyjną, tymczasem ludzie, z którymi rzekomo konspirował w podziemiu, nic na ten temat nie wiedzą. - Andrzej Marek opozycjonistą? Pierwsze słyszę! - dziwi się Longin Komołowski, lider "Solidarności" na Pomorzu Zachodnim. - Marka poznałem dopiero w legalnych strukturach związku, zatem nie mógł być moim towarzyszem walki przed 1989 r. - mówi Stanisław Kocjan, pierwszy przewodniczący "Solidarności" w Zakładach Chemicznych Police, w których pracował Marek. - Ten człowiek kłamie. Nie był działaczem opozycyjnym ani nie pracował z ludźmi, na których się powołuje - dodaje Kocjan.
Od 1994 r. Marek był w ZCH Police wiceprzewodniczącym zakładowej "Solidarności". Po pięciu latach odszedł w niesławie. - Powiedziałem mu: albo złożysz rezygnację, albo cię odwołam - wspomina Krzysztof Zieliński, szef tamtejszej "Solidarności". Rok po odejściu Marka ze związku zwolniono go z pracy w ZCH Police. Oficjalnym powodem było nadużywanie wielomiesięcznych zwolnień lekarskich. O dziennikarskiej karierze swojego byłego zastępcy Zieliński mówi: - Wydawany przez niego biuletyn finansowało środowisko SLD. Poza reklamami było tam zwykle kilka tekstów, w których Marek opluwał osobistych wrogów. Sam do nich należałem, więc i mnie obrażał, publikując plotki i paszkwile.
Gdy opowiedzieliśmy Markowi o faktach i opiniach, które na jego temat zdobyliśmy, nie protestował. Stwierdził tylko: "Widocznie jestem taki polski Larry Flynt". Wydawca amerykańskiego pisma "Hustler" twierdził, że jeśli prawo do wolności słowa ma taki łajdak jak on, uczciwi obywatele mogą spać spokojnie.
- Trzeba było zaprotestować przeciw nie spotykanemu w cywilizowanym świecie przepisowi przewidującemu karę więzienia za korzystanie z wolności słowa - mówi Andrzej Krajewski, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Broniąc Marka, pierwszego polskiego dziennikarza, którego sąd w III RP skazał prawomocnym wyrokiem na więzienie za korzystanie z wolności słowa, nie sprawdzono, że złamał on wszelkie standardy dziennikarstwa. Firma Marka wskutek działań urzędnika Piotra Misiły straciła zamówienie na usługi poligraficzne. W odpowiedzi ten pomówił Misiłę, napisał o nim nieprawdę, nie sprawdził przekazywanych na łamach swojej gazety plotek, mimo wyroku sądu odmówił sprostowania nieprawdy i przeprosin. Protestujący dziennikarze, w tym Monika Olejnik, Jolanta Pieńkowska czy Mariusz Ziomecki, słusznie bronili zasady niekarania więzieniem za słowa, bez racji zaś bronili Marka. Bo Marek nie bronił wolności słowa, lecz jej ewidentnie nadużył, a swoich kolegów po fachu oszukał. Podczas protestu przed Sejmem pojawił się napis: "Andrzej Marek pisał prawdę". Sądy dwóch instancji jednoznacznie orzekły, że kłamał, i taka jest niestety prawda w tej sprawie.
Fałszywy bohater
Dziennikarze, którzy opisywali sprawę Marka, zaniedbali sprawdzenia elementarnych informacji. Uwierzono mu na słowo. Nie sprawdzono dokumentów, nie śledzono procesu. W Policach, gdzie doszło do afery, przed reporterem "Wprost" był tylko jeden dziennikarz. W dodatku jego pobyt nie zaowocował nawet linijką tekstu. Mariusz Ziomecki, redaktor naczelny "Super Expressu", który był pomysłodawcą akcji, jest przekonany o słuszności protestu. - Występowaliśmy przeciw przepisowi, który pozwala karać więzieniem za słowo. Protestujemy przeciw skazaniu Andrzeja Marka na karę więzienia, ponieważ przepisu, który zastosował sąd, można użyć w wypadku każdego dziennikarza, również tych rzetelnych - mówi Ziomecki.
- Kiedy usiadłem w klatce przed Sejmem, nie broniłem Marka, bo nie znam ani jego, ani jego sprawy - mówi Maciej Rybiński, publicysta "Rzeczpospolitej". - Wydawało mi się i nadal wydaje, że wsadzanie kogokolwiek do więzienia za słowo jest karą zbyt okrutną w sytuacji, kiedy ludzie dokonujący rozbojów są karani grzywną. Antoni Słonimski, który przed wojną był skazany za krytykowanie repertuaru Teatrów Miejskich, zwracał uwagę, że walnięcie kogoś syfonem w głowę jest karane grzywną. Słonimski konstatował: "Wolę być obrażany niż walony syfonem po głowie".
Zero dowodów
W 2001 r. w polickim magistracie zaczął pracować Piotr Misiło - został rzecznikiem prasowym, a potem naczelnikiem wydziału promocji. Wkrótce na łamach "Wieści Polickich" Marek napisał: "Tylko jakiś szantaż, niezrozumiałe partyjne szachy mogły wynieść Misiłę na funkcję naczelnika". Uzasadnienie wyroku sądu dotyczące tego pomówienia było druzgocące. "Andrzej Marek sugeruje, że oskarżyciel osiągnął stanowisko rzecznika nieuczciwie, tylko przez wymuszenie lub wyłudzenie, choć nie ma bliższych informacji, jaką to wymuszenie lub wyłudzenie mogło mieć formę. Zdaniem sądu, Misiło miał odpowiednie kwalifikacje, by objąć powierzone mu stanowiska, zaś w związku z ich objęciem nie doszło do szantażu czy też innego nielegalnego działania. Cytowane zdanie mogło zatem narazić Misiłę na utratę zaufania potrzebnego do sprawowanych funkcji, a wobec tego było pomówieniem" - stwierdził sąd.
W artykule "Promocja kombinatorstwa" Marek napisał, że Misiło prowadzi politykę "zniechęcania klientów do współpracy z innymi nośnikami reklamy" i "czynienia sobie niedozwolonego użytku z pełnionej funkcji publicznej". Chodziło o wydawany przez gminę "Informator Policki", który odebrał "Wieściom Polickim" część reklam. Ale świadkowie powołani przez Marka zeznawali na korzyść Misiły. Zarzutów dziennikarza nie potwierdzono żadnym innym dowodem.
Marek nie był bezinteresowny, pisząc o urzędzie gminnym w Policach. Jego firma straciła zlecenia na produkcję rozmaitych druków na potrzeby gminy, na przykład kalendarzy i folderów. Zdecydował o tym m.in. Misiło. Marek sugerował, że zlecenia na te usługi przejęła firma Misiły. Sąd jednoznacznie stwierdził, że wraz z objęciem przez Misiłę funkcji w gminie działalność jego firmy zamarła. Przedstawił on na to formularze VAT-7, w których jego firma wykazywała zerowy obrót.
Wyrok ratunkowy
- Jestem za prawem prasy do krytyki, tak jak jestem przeciwnikiem wsadzania dziennikarzy do więzienia. Nie miałem też zamiaru doprowadzić do uwięzienia redaktora naczelnego "Wieści Polickich". Chciałem tylko, by sprostował nieprawdę, przyznał, że kłamał, i przeprosił - mówi Misiło. Początkowo nie zamierzał on składać pozwu. Słał do redakcji "Wieści Polickich" kolejne sprostowania, które Marek - łamiąc prawo prasowe - ignorował. Nie dość, że nie publikował sprostowań, to jeszcze z nimi polemizował, nie dając czytelnikom szansy na poznanie stanowiska adwersarza. To sprawiło, że bezradny Misiło złożył w prokuraturze wniosek o ściganie Marka. Przed sądem Marek nie był w stanie dowieść żadnego z zarzutów postawionych na łamach "Wieści Polickich". Mógł uniknąć kary, przepraszając Misiłę, ale tego nie zrobił.
Jeden ze świadków powołanych przez Marka - szef polickiej Unii Wolności i radny gminny Witold Król - twierdzi, że sąd chciał dać szansę Markowi, dlatego orzekł karę więzienia w zawieszeniu. - Sędzia uznał, że ukaranie Marka grzywną przy jego wielkich kłopotach finansowych postawi go w bardzo trudnej sytuacji - mówi Król.
Opozycjonista mniemany
Osoby, które znają Marka od lat, są zaskoczone jego wizerunkiem w mediach. W kilku wywiadach prasowych powoływał się on na swoją działalność opozycyjną, tymczasem ludzie, z którymi rzekomo konspirował w podziemiu, nic na ten temat nie wiedzą. - Andrzej Marek opozycjonistą? Pierwsze słyszę! - dziwi się Longin Komołowski, lider "Solidarności" na Pomorzu Zachodnim. - Marka poznałem dopiero w legalnych strukturach związku, zatem nie mógł być moim towarzyszem walki przed 1989 r. - mówi Stanisław Kocjan, pierwszy przewodniczący "Solidarności" w Zakładach Chemicznych Police, w których pracował Marek. - Ten człowiek kłamie. Nie był działaczem opozycyjnym ani nie pracował z ludźmi, na których się powołuje - dodaje Kocjan.
Od 1994 r. Marek był w ZCH Police wiceprzewodniczącym zakładowej "Solidarności". Po pięciu latach odszedł w niesławie. - Powiedziałem mu: albo złożysz rezygnację, albo cię odwołam - wspomina Krzysztof Zieliński, szef tamtejszej "Solidarności". Rok po odejściu Marka ze związku zwolniono go z pracy w ZCH Police. Oficjalnym powodem było nadużywanie wielomiesięcznych zwolnień lekarskich. O dziennikarskiej karierze swojego byłego zastępcy Zieliński mówi: - Wydawany przez niego biuletyn finansowało środowisko SLD. Poza reklamami było tam zwykle kilka tekstów, w których Marek opluwał osobistych wrogów. Sam do nich należałem, więc i mnie obrażał, publikując plotki i paszkwile.
Gdy opowiedzieliśmy Markowi o faktach i opiniach, które na jego temat zdobyliśmy, nie protestował. Stwierdził tylko: "Widocznie jestem taki polski Larry Flynt". Wydawca amerykańskiego pisma "Hustler" twierdził, że jeśli prawo do wolności słowa ma taki łajdak jak on, uczciwi obywatele mogą spać spokojnie.
Więcej możesz przeczytać w 16/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.