Żaden z najlepszych spektakli ostatnich miesięcy nie jest inscenizacją polskiego tekstu
Polscy dramatopisarze podbiją Europę - wieszczyli rok temu krytycy. Okazuje się, że nie podbili nawet polskich scen. Nasza nowa dramaturgia cieszy się pewnym zainteresowaniem tylko dlatego, że teatralna publiczność ma już dość kolejnych wersji "Moralności pani Dulskiej" czy "Zem-sty". Niestety, sztukom Krzysztofa Bizio ("Toksyny"), Wojciecha Tomczyka ("Wampir") czy Michała Walczaka ("Piaskownica") daleko do dzieł Witkacego, Różewicza czy Mrożka. Nic więc dziwnego, że wśród najlepszych przedstawień ostatnich miesięcy żadne nie jest inscenizacją nowego polskiego tekstu. Nie dziwi też, że knotem roku jest na wskroś współczes-na sztuka "2 maja" Andrzeja Saramonowicza. Miało być nowe "Wesele". W rzeczywistości nie jest to nawet parodia "Wesela". Mimo wszystko nowa polska dramaturgia jest znacznie bliżej życia niż współczesne kino, reprezentowane przez tak wydumane filmy, jak "Edi", "Warszawa" czy "Zmruż oczy".
Więcej tlenu
Choć sezon kończy się dopiero w czerwcu, już widać, że spektaklem roku będzie "Nie-wina" Niemki Dei Loher. Przedstawienie Teatru Starego w reżyserii Pawła Miśkiewicza to z pozoru nieludzka zgrywa w klimacie filmów Tarantina. Pod tym przebraniem czuć jednak wielki egzystencjalny dramat. To prawdziwy teatr, grający konwencjami, daleki od naturalizmu, choć scenografia jest wspomagana przez wideo. Dwaj Murzyni są biali, zaś korowód odszczepieńców i dziwaków tylko z pozoru przypomina cyrkową paradę.
Udane są "Czułostki" Katalończyka Sergiego Belbela (Teatr Wybrzeże, reżyseria Grażyna Kania), rozegrane w odpychającym jarzeniowym świetle. To rzecz o rozpadzie więzi międzyludzkich w wielkim mieście. Tytuł należy rozumieć przewrotnie, bo próby nawiązania bliższego kontaktu doprowadzają do agresji. Widzowie muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, gdzie się podziały ich uczucia, gdy wokół mają tylko kolejne sprawy do załatwienia.
"Tlen", bezpretensjonalna, kameralna sztuka Rosjanina Iwana Wyrypajewa, jest hymnem na cześć młodości i wolności, odegranym i wyśpiewanym w modnych "clubbingowych" rytmach. Spektakl, przygotowany przez Małgorzatę Bogajewską, otworzył nową scenę warszawskiego Teatru Powszechnego, tzw. Garaż Poffszechny. Właśnie tam swoje miejsce ma znaleźć nowa dramaturgia. Podobne sceny z powodzeniem działają już m.in. w Radomiu i Gdańsku.
"Tlen" jest adresowany do dwudziesto- i trzydziestolatków, podobnie jak wszystko, co proponuje stołeczny TR - taką nazwę przyjął Teatr Rozmaitości Grzegorza Jarzyny. Dynamiczne tempo, hasłowość, estetyka reklam i odniesienia do nowinek kultury masowej nie trafiają do starszych widzów. Konserwatywny widz niechętnie wybiera się do teatru po to, by przeżyć katharsis na Dworcu Centralnym czy w darkroomie night clubu La Madame, gdzie ostatnio TR dawał premiery. Woli atmosferę święta, podział na scenę i widownię oraz mniej awangardowe teksty.
Dzień Świra Płatonowa
Dramaty Szekspira, Moliera czy Czechowa, umiejętnie przemodelowane i bez kostiumów trącących naftaliną, stały się specjalnością wielu polskich scen. W rzeszowskiej inscenizacji "Mieszczanina szlachcicem" (w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego) pan Jourdain korzysta z naszpikowanego elektroniką sejfu, a jego żona ćwiczy aerobik. Okazuje się, że wcale się to nie kłóci ze staromodnym przekładem. Molier wciąż trafnie charakteryzuje nowobogackich, którzy za wszelką cenę chcą się stać śmietanką towarzyską.
"Płatonow" Antoniego Czechowa w Teatrze Polskim w Poznaniu jest daleki od malowniczego landszaftu z życia rosyjskiej prowincji. Przedstawienie w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego oczywiście wciąż opowiada smutną historię wiejskiego nauczyciela, nie mogącego poradzić sobie ze swym życiem, ale jest to opowiadanie na przemian kwaśne i gorzkie. Bliżej temu przedstawieniu do "Dnia świra" Marka Koterskiego niż do jednego z odcinków "Plebanii". W "Płatonowie" w wersji Kruszczyńskiego trudno komukolwiek współczuć czy kogoś polubić, a uczucia są tylko transakcjami.
Zdumiewająco współczesne okazało się "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, przygotowane w Szczecinie przez Annę Augustynowicz. Żeby hermetyczny tekst stał się znowu czytelny, a "polskość" nie trąciła banałem, reżyserka wpuściła na scenę fanatycznych szalikowców, tatusia ksenofoba i... prymasa z tacą pachnących kremówek. Gorzej niż Augustynowicz poradził sobie Filip Bajon ze zmodernizowaniem "Tanga" Mrożka, stawiając na doraźną, łopatologiczną publicystykę.
Przykłady udanego odnowienia klasyki nie zmieniają faktu, że taka aktualizacja musi się szybko zestarzeć. Za kilka lat nośne dziś przedstawienia nie obronią się: moda na aerobik przejdzie do historii, jak zapomniane już dziś podwiązki do męskich skarpetek.
Narty Ojca Świętego
Nadzieje, że "Nie-winą" Narodowy Teatr Stary odkupi długi ciąg artystycznych grzechów, grzebie "Play Strindberg" - ramota Dürrenmatta o małżeńskim piekle, zagrana niczym peruwiańska telenowela. Rozłożenie na łopatki sztuki Szwajcara dziwi tym bardziej, że reżyserem jest uznany mistrz Tadeusz Bradecki, były dyrektor Starego Teatru. Jeszcze gorsza okazała się nowa sztuka Andrzeja Saramonowicza "2 maja" - pseudopanorama dzisiejszej Polski, myślowo bez ładu i składu, za to wystawiona z pompą i paradą w stołecznym Teatrze Narodowym. Pewnie nieprędko uwolnimy się od papierowych symboli matki-Polki, opozycjonisty, dziewczyny w niechcianej ciąży czy posła przechery, bo Andrzej Wajda zamierza zrobić z tego "arcydzieła" swój kolejny film. Nim krytycy każą się nam zachwycić, na tej samej scenie czeka nas następna "wielka prapremiera": "Narty Ojca Świętego" Jerzego Pilcha, wysnute z najnowszej, przereklamowanej powieści laureata Nagrody Nike - "Miasto utrapienia".
Na szczęście można się jeszcze pośmiać zdrowym śmiechem - wystarczy wybrać się do stołecznego Teatru Powszechnego na angielską farsę z życia aktorów "Czego nie widać". Warto obejrzeć tę sztukę jak najszybciej, póki jeszcze gra Krystyna Janda, która w ramach "wojny gwiazd" z Joanną Szczepkowską zapowiedziała odejście z zespołu.
W londyńskim St. Martin's Theatre świętowano niedawno 30-lecie nieprzerwanego grania słynnej "Pułapki na myszy" Agaty Christie. Żadne z przedstawień pokazanych u nas w tym sezonie nie ma cienia szansy na zbliżenie się do tego rekordu. Nikt ich tak długo nie zechce oglądać. Nieustanny kryminał ? la Agata Christie zapewniają nam za to aktorzy sceny politycznej.
Więcej tlenu
Choć sezon kończy się dopiero w czerwcu, już widać, że spektaklem roku będzie "Nie-wina" Niemki Dei Loher. Przedstawienie Teatru Starego w reżyserii Pawła Miśkiewicza to z pozoru nieludzka zgrywa w klimacie filmów Tarantina. Pod tym przebraniem czuć jednak wielki egzystencjalny dramat. To prawdziwy teatr, grający konwencjami, daleki od naturalizmu, choć scenografia jest wspomagana przez wideo. Dwaj Murzyni są biali, zaś korowód odszczepieńców i dziwaków tylko z pozoru przypomina cyrkową paradę.
Udane są "Czułostki" Katalończyka Sergiego Belbela (Teatr Wybrzeże, reżyseria Grażyna Kania), rozegrane w odpychającym jarzeniowym świetle. To rzecz o rozpadzie więzi międzyludzkich w wielkim mieście. Tytuł należy rozumieć przewrotnie, bo próby nawiązania bliższego kontaktu doprowadzają do agresji. Widzowie muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, gdzie się podziały ich uczucia, gdy wokół mają tylko kolejne sprawy do załatwienia.
"Tlen", bezpretensjonalna, kameralna sztuka Rosjanina Iwana Wyrypajewa, jest hymnem na cześć młodości i wolności, odegranym i wyśpiewanym w modnych "clubbingowych" rytmach. Spektakl, przygotowany przez Małgorzatę Bogajewską, otworzył nową scenę warszawskiego Teatru Powszechnego, tzw. Garaż Poffszechny. Właśnie tam swoje miejsce ma znaleźć nowa dramaturgia. Podobne sceny z powodzeniem działają już m.in. w Radomiu i Gdańsku.
"Tlen" jest adresowany do dwudziesto- i trzydziestolatków, podobnie jak wszystko, co proponuje stołeczny TR - taką nazwę przyjął Teatr Rozmaitości Grzegorza Jarzyny. Dynamiczne tempo, hasłowość, estetyka reklam i odniesienia do nowinek kultury masowej nie trafiają do starszych widzów. Konserwatywny widz niechętnie wybiera się do teatru po to, by przeżyć katharsis na Dworcu Centralnym czy w darkroomie night clubu La Madame, gdzie ostatnio TR dawał premiery. Woli atmosferę święta, podział na scenę i widownię oraz mniej awangardowe teksty.
Dzień Świra Płatonowa
Dramaty Szekspira, Moliera czy Czechowa, umiejętnie przemodelowane i bez kostiumów trącących naftaliną, stały się specjalnością wielu polskich scen. W rzeszowskiej inscenizacji "Mieszczanina szlachcicem" (w reżyserii Bartłomieja Wyszomirskiego) pan Jourdain korzysta z naszpikowanego elektroniką sejfu, a jego żona ćwiczy aerobik. Okazuje się, że wcale się to nie kłóci ze staromodnym przekładem. Molier wciąż trafnie charakteryzuje nowobogackich, którzy za wszelką cenę chcą się stać śmietanką towarzyską.
"Płatonow" Antoniego Czechowa w Teatrze Polskim w Poznaniu jest daleki od malowniczego landszaftu z życia rosyjskiej prowincji. Przedstawienie w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego oczywiście wciąż opowiada smutną historię wiejskiego nauczyciela, nie mogącego poradzić sobie ze swym życiem, ale jest to opowiadanie na przemian kwaśne i gorzkie. Bliżej temu przedstawieniu do "Dnia świra" Marka Koterskiego niż do jednego z odcinków "Plebanii". W "Płatonowie" w wersji Kruszczyńskiego trudno komukolwiek współczuć czy kogoś polubić, a uczucia są tylko transakcjami.
Zdumiewająco współczesne okazało się "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, przygotowane w Szczecinie przez Annę Augustynowicz. Żeby hermetyczny tekst stał się znowu czytelny, a "polskość" nie trąciła banałem, reżyserka wpuściła na scenę fanatycznych szalikowców, tatusia ksenofoba i... prymasa z tacą pachnących kremówek. Gorzej niż Augustynowicz poradził sobie Filip Bajon ze zmodernizowaniem "Tanga" Mrożka, stawiając na doraźną, łopatologiczną publicystykę.
Przykłady udanego odnowienia klasyki nie zmieniają faktu, że taka aktualizacja musi się szybko zestarzeć. Za kilka lat nośne dziś przedstawienia nie obronią się: moda na aerobik przejdzie do historii, jak zapomniane już dziś podwiązki do męskich skarpetek.
Narty Ojca Świętego
Nadzieje, że "Nie-winą" Narodowy Teatr Stary odkupi długi ciąg artystycznych grzechów, grzebie "Play Strindberg" - ramota Dürrenmatta o małżeńskim piekle, zagrana niczym peruwiańska telenowela. Rozłożenie na łopatki sztuki Szwajcara dziwi tym bardziej, że reżyserem jest uznany mistrz Tadeusz Bradecki, były dyrektor Starego Teatru. Jeszcze gorsza okazała się nowa sztuka Andrzeja Saramonowicza "2 maja" - pseudopanorama dzisiejszej Polski, myślowo bez ładu i składu, za to wystawiona z pompą i paradą w stołecznym Teatrze Narodowym. Pewnie nieprędko uwolnimy się od papierowych symboli matki-Polki, opozycjonisty, dziewczyny w niechcianej ciąży czy posła przechery, bo Andrzej Wajda zamierza zrobić z tego "arcydzieła" swój kolejny film. Nim krytycy każą się nam zachwycić, na tej samej scenie czeka nas następna "wielka prapremiera": "Narty Ojca Świętego" Jerzego Pilcha, wysnute z najnowszej, przereklamowanej powieści laureata Nagrody Nike - "Miasto utrapienia".
Na szczęście można się jeszcze pośmiać zdrowym śmiechem - wystarczy wybrać się do stołecznego Teatru Powszechnego na angielską farsę z życia aktorów "Czego nie widać". Warto obejrzeć tę sztukę jak najszybciej, póki jeszcze gra Krystyna Janda, która w ramach "wojny gwiazd" z Joanną Szczepkowską zapowiedziała odejście z zespołu.
W londyńskim St. Martin's Theatre świętowano niedawno 30-lecie nieprzerwanego grania słynnej "Pułapki na myszy" Agaty Christie. Żadne z przedstawień pokazanych u nas w tym sezonie nie ma cienia szansy na zbliżenie się do tego rekordu. Nikt ich tak długo nie zechce oglądać. Nieustanny kryminał ? la Agata Christie zapewniają nam za to aktorzy sceny politycznej.
Hity sezonu |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 16/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.