Prymitywne poglądy ekonomiczne znów niszczą polską gospodarkę
Wielkie rzeczy pomieszanie" obserwuję w sprawie stosunku do politycznego i ekonomicznego programu PiS. Z jednej strony, spotykamy się z totalną krytyką i jednego, i drugiego programu. Tzw. bezkompromisowi krytycy piszą w stylu "Gazety Wyborczej" o państwie partyjnym, tajnych służbach w rękach jednej opcji (co jakoś nie niepokoiło obrońców czystości moralno-politycznej, gdy służby te pozostawały - i nadal pozostają - w rękach aparatu postesbeckiego) i wizji państwa centralistyczno-kontrolerskiego. Z drugiej strony, rozanieleni PiS-owcy uważają, że nareszcie wszystko będzie wspaniale na tym najlepszym ze światów. Rozwali się "stolik do brydża", kończąc z patologicznymi układami III Rzeczypospolitej, powoła komisję prawdy i sprawiedliwości, która zbada m.in. prywatyzacje, ukarze przekrętowiczów, odzyska stracone na prywatyzacji dziesiątki, a może i setki miliardów złotych, w wyniku czego wszyscy będziemy się pławić w dobrobycie. W obliczu możliwości odzyskania skarbu skradzionego społeczeństwu "drobiazgi" w postaci puchnących wydatków publicznych, możliwego wzrostu podatków (bo deficytu wiele zwiększyć się nie da!) wydają się nieważną uciążliwością, którą wytykać mogą tylko ludzie małostkowi.
Niewiele widzę wypowiedzi - co właśnie zmobilizowało mnie do napisania poniższego artykułu - w których dostrzegano by ważkie znaczenie celów oczyszczania państwa z patologii przy jednoczesnej ostrej krytyce ekonomicznego wymiaru oczekiwanych efektów. Te ostatnie bowiem wskazują już nawet nie na brak wiedzy, co widzą liczni komentatorzy części ekonomicznej programu rządu Kazimierza Marcinkiewicza, ale wręcz na brak wyobraźni.
Ekonomia i wyobraźnia
Żeby zrozumieć ten brak wyobraźni, nie wystarczy - jak to nie bez racji wytknął niedawno Janusz Majcherek - wskazać na kult nieudacznictwa promowany przez braci Kaczyńskich. Nie mam żadnych oszczędności, mam mieszkanie w bloku, ergo jestem uczciwy - taki lejtmotyw słyszeliśmy nieraz w kampanii wyborczej. Warto przypomnieć prezydentowi, że w ciągu ostatnich lat kilkunastu parę milionów Polaków, starszych i młodszych, wyprowadziło się z socjalistycznych blokowisk do własnych domów i nowoczesnych mieszkań. Tyle że byli to Polacy najwyraźniej pracowitsi i zdolniejsi od prezydenta i jego brata bliźniaka...
Taki kult nieudacznictwa, połączony z kompletnym niezrozumieniem praw ekonomii, ma swoją długą historię. Jest ona następstwem społecznego rodowodu polskiej inteligencji. Otóż taki inteligent już przed wojną miał za sobą parę pokoleń trzymania się państwowej klamki. Gdzieś tam w XIX wieku przeputany został w wyniku ekonomicznej indolencji szlachecki mająteczek, a potem została już tylko praca najemna - najlepiej w administracji publicznej. Na przykład w Kongresówce zubożała szlachta preferowała często pracę na kolei. Także w dwudziestoleciu międzywojennym marzeniem było stanowisko urzędnicze.
Trzymanie się państwowej klamki zwalniało od ekonomicznego myślenia, od przedsiębiorczości. W związku z tym zrozumienie spraw gospodarczych było niemal tak rozpaczliwie niskie jak obecnie. Ignacy Matuszewski, minister skarbu w latach 1929-1931, pisał: "Prymitywizm poglądów gospodarczych wydaje się najgroźniejszą przeszkodą rozwoju gospodarczego kraju. Istotą naszej biedy poza tysiącem przyczyn obiektywnych (...) jest nasze subiektywne opóźnienie w rozumieniu zjawisk gospodarczych". Część tej ignorancji wynikała właśnie z nieudacznikowsko-biurokratycznej historii warstwy inteligenckiej (dodajmy, że zasilenie tej warstwy inteligencją pochodzenia chłopskiego po II wojnie światowej też niewiele wniosło do rozumienia zjawisk gospodarczych!).
Poszukiwacze miliardów
Dzisiejsze wyobrażenia o ekonomicznych efektach odzyskania rozkradzionego państwowego majątku (pozostawionego nam przecież przez tak zapobiegliwych i kompetentnych władców jak Gomułka i Gierek) są schedą myślenia ekonomicznych analfabetów, którzy z trudem wyobrażali sobie dziesiątki tysięcy złotych, nie mówiąc o dziesiątkach milionów czy dziesiątkach miliardów.
Spróbujmy przećwiczyć rzecz całą na paru przykładach. Czytałem kilkakrotnie, że państwo Kulczykowie wybudowali w Poznaniu ośrodek handlowy i kulturalny na terenach kupionych od miasta za cenę zaniżoną o kilkanaście milionów złotych (tak przynajmniej wycenili to jacyś biegli). Sprawa jest - jak informowała prasa - w prokuraturze. Pominę to, że jakoś nie przeczytałem, czy ktoś inny oferował w ciągu kilkunastu lat III Rzeczypospolitej wyższą cenę za owe tereny. Jeżeli nie, to bez rynkowej konkurencji wszelkie wyceny są zawsze wątpliwe. Ale nie tym chciałem się zająć w niniejszym przykładzie. Załóżmy wersję najmniej życzliwą kupującym - że istotnie kupili grunt poniżej ceny rynkowej dzięki swoim wpływom w mieście. Jakiś urzędnik za to "beknie" w wyniku działania komisji prawdy i sprawiedliwości, a może nawet uda się znaleźć jakiś kruczek prawny, aby transakcję unieważnić i odzyskać stracone pieniądze. Kilkanaście milionów złotych, przypominam.
Na pewno nie trzeba bardziej jaskrawego przykładu przekrętu rozpoczętego jeszcze za zdychającego "pryla" niż afera FOZZ. Miejmy nadzieję, że przynajmniej niektórzy przekrętowicze zostaną ukarani więzieniem, a część zdefraudowanych pieniędzy (podejrzewam, że bardzo niewielką) uda się odzyskać. Bądźmy jednak hurraoptymistami i załóżmy, że odzyska się całą zdefraudowaną kwotę, prawie 400 mln zł.
Załóżmy - jeszcze bardziej niż hurraoptymistycznie - pięćdziesiąt takich "prywatyzacyjnych FOZZ-ów", zakończonych olśniewającym sukcesem i odzyskaniem sum równych stratom poniesionym w aferze FOZZ. Wszystko to trwałoby dłużej niż jedna kadencja parlamentu. Zniechęciłoby też biznes do inwestowania w Polsce. Biznes niczego tak nie unika jak niepewności, zwłaszcza niepewności reguł gry.
Ale - powiedzmy - stało się i w wyniku działalności komisji prawdy i sprawiedliwości oraz sprawnych sądów (przykład nierealny, ale służący autorowi jako egzemplifikacja) udało się odzyskać sumę równą pięćdziesięciokrotnej wysokości strat poniesionych w aferze FOZZ. Trzymając się wymarzonej fikcji, 50 x 400 mln zł to 20 mld zł odzyskanych w ciągu kilku lat. Niewątpliwie suma oszałamiająca braci Kaczyńskich i tych, którzy nigdy nie mieli do czynienia nawet ze średniej wielkości inwestycją.
Gdzie skarb? Jaki skarb?
Suma ta nie oszałamia jednak ekonomisty, bo 20 mld zł to niewiele więcej niż 2 proc. naszego PKB. Przyjrzyjmy się teraz podobnym lub większym kwotom wymienianym przez ekonomistów. Dokładnie dwa razy tyle, bo 40 mld zł, dołożyliśmy w okresie postkomunistycznej transformacji do komunistycznego (bo ciągle jeszcze nie "post"!) górnictwa węglowego. Nie będę wspominać o wywalczonych kilofami i płytami chodnikowymi dotacjach do emerytur górniczych, które ocenia na 50-90 mld zł w okresie następnych 5-10 lat.
Weźmy następny przykład. Polska jest światowym liderem pod względem wartości rent inwalidzkich w relacji do PKB: jest to blisko 5 proc. PKB. Następna w kolejności Norwegia, kraj o gorszym klimacie, wydaje relatywnie mniej więcej połowę, a Czechy, kraj wielce podobny nam historią i geografią, około jednej trzeciej (1,7 proc. PKB). Ponieważ tak dalece nie różnimy się od Czech, powinniśmy wydawać tyle mniej więcej co Czesi. Oznacza to, że 3,3 proc. PKB to renty wyłudzone. To prawie 30 mld zł rocznie!
Zasada sprawiedliwości proceduralnej wymaga jednakowego traktowania spraw dużych i małych. W świetle tego, co napisałem, pieniądze wyszantażowane czy inaczej wyłudzone od podatników stanowią nieporównanie większą kwotę niż - głównie hipotetyczny - skarb możliwy do odzyskania dzięki śledczym talentom komisji prawdy i sprawiedliwości. Ewidentnie w kategoriach czysto gospodarczych wymienione przeze mnie patologie są o wiele kosztowniejsze i ważą znacznie bardziej na sprawności naszej gospodarki.
Politycy PiS i ci, którym podobnie w duszy gra, nie zdają sobie sprawy, że skarb, który im się roi, ma zupełnie inny wymiar. Jak w powojennej komedii, w której mieszkańcy na pół zniszczonego warszawskiego domu szukali rzekomego skarbu, znalazłszy na ścianie napis: "Tu jest skarb". Aż wreszcie okazało się, że napis namazał zakochany młodzian, którego wybranka sypiała właśnie w tym pokoju.
Więcej Kanta, mniej kantów!
To, co napisałem powyżej, nie oznacza, że prawdziwych przekrętów nie należy udowodnić, a ich sprawców ukarać. Domaga się tego właśnie poczucie sprawiedliwości milionów obywateli. Chcieliby oni wiedzieć, że dyktowanie przez szefa Kancelarii Prezydenta RP ministrowi skarbu listy osób, które należało mianować do rady nadzorczej państwowego giganta, zostanie odpowiednio ocenione przez Trybunał Stanu, że "grupa trzymająca Rywina" poniesie (mimo wysiłków prokuratury) karę, że inne podobne afery znajdą swoje sądowe rozstrzygnięcia.
Dlaczego mam taką nadzieję? Posłużę się przykładem użytym przez Immanuela Kanta. Kazał on wyobrazić sobie żyjącą na wyspie społeczność, której członkowie zdecydowali się opuścić ją i rozjechać się w różnych kierunkach. Przed wyruszeniem jednakże mieli zdecydować, czy skazany na karę śmierci morderca powinien zostać poddany egzekucji, czy też puszczony wolno. Nie istniały żadne pragmatyczne względy, gdyż morderca pozostawiony na wyspie nie mógł zagrozić wyjeżdżającym. I Kant stwierdził, że morderca powinien zostać poddany egzekucji, by każdy opuścił wyspę z poczuciem, że sprawiedliwości stało się zadość.
Otóż moja - i wielu innych - nadzieja opiera się na takim poczuciu sprawiedliwości w czystej postaci. Jako ekonomista liberalny, specjalista m.in. w dziedzinie teorii praw własności, nie mam jednak wątpliwości, że efekty ekonomiczne netto poszukiwań przekrętów w prywatyzacji będą najprawdopodobniej ujemne. Możliwości odzyskania utraconych korzyści w wypadku udowodnionych (nie łudźmy się: nielicznych!) przestępczych zaniżeń ceny sprzedawanego majątku będą niewielkie. Straty spowodowane wzrostem niepewności w gospodarce będą duże. Mam jednak nadzieję, że jeśli sprawy te poprowadzi się z większym sensem, niż to wynika z zapowiedzi rządzących, korzyści z przywróconego obywatelom poczucia, iż żyją w państwie uczciwszym niż poprzednio, skompensują częściowo wymienione niekorzyści. Niestety, biorąc pod uwagę dotychczasowy rejestr skuteczności działania obecnie rządzących, trudno być i w tym ograniczonym zakresie optymistą.
Niewiele widzę wypowiedzi - co właśnie zmobilizowało mnie do napisania poniższego artykułu - w których dostrzegano by ważkie znaczenie celów oczyszczania państwa z patologii przy jednoczesnej ostrej krytyce ekonomicznego wymiaru oczekiwanych efektów. Te ostatnie bowiem wskazują już nawet nie na brak wiedzy, co widzą liczni komentatorzy części ekonomicznej programu rządu Kazimierza Marcinkiewicza, ale wręcz na brak wyobraźni.
Ekonomia i wyobraźnia
Żeby zrozumieć ten brak wyobraźni, nie wystarczy - jak to nie bez racji wytknął niedawno Janusz Majcherek - wskazać na kult nieudacznictwa promowany przez braci Kaczyńskich. Nie mam żadnych oszczędności, mam mieszkanie w bloku, ergo jestem uczciwy - taki lejtmotyw słyszeliśmy nieraz w kampanii wyborczej. Warto przypomnieć prezydentowi, że w ciągu ostatnich lat kilkunastu parę milionów Polaków, starszych i młodszych, wyprowadziło się z socjalistycznych blokowisk do własnych domów i nowoczesnych mieszkań. Tyle że byli to Polacy najwyraźniej pracowitsi i zdolniejsi od prezydenta i jego brata bliźniaka...
Taki kult nieudacznictwa, połączony z kompletnym niezrozumieniem praw ekonomii, ma swoją długą historię. Jest ona następstwem społecznego rodowodu polskiej inteligencji. Otóż taki inteligent już przed wojną miał za sobą parę pokoleń trzymania się państwowej klamki. Gdzieś tam w XIX wieku przeputany został w wyniku ekonomicznej indolencji szlachecki mająteczek, a potem została już tylko praca najemna - najlepiej w administracji publicznej. Na przykład w Kongresówce zubożała szlachta preferowała często pracę na kolei. Także w dwudziestoleciu międzywojennym marzeniem było stanowisko urzędnicze.
Trzymanie się państwowej klamki zwalniało od ekonomicznego myślenia, od przedsiębiorczości. W związku z tym zrozumienie spraw gospodarczych było niemal tak rozpaczliwie niskie jak obecnie. Ignacy Matuszewski, minister skarbu w latach 1929-1931, pisał: "Prymitywizm poglądów gospodarczych wydaje się najgroźniejszą przeszkodą rozwoju gospodarczego kraju. Istotą naszej biedy poza tysiącem przyczyn obiektywnych (...) jest nasze subiektywne opóźnienie w rozumieniu zjawisk gospodarczych". Część tej ignorancji wynikała właśnie z nieudacznikowsko-biurokratycznej historii warstwy inteligenckiej (dodajmy, że zasilenie tej warstwy inteligencją pochodzenia chłopskiego po II wojnie światowej też niewiele wniosło do rozumienia zjawisk gospodarczych!).
Poszukiwacze miliardów
Dzisiejsze wyobrażenia o ekonomicznych efektach odzyskania rozkradzionego państwowego majątku (pozostawionego nam przecież przez tak zapobiegliwych i kompetentnych władców jak Gomułka i Gierek) są schedą myślenia ekonomicznych analfabetów, którzy z trudem wyobrażali sobie dziesiątki tysięcy złotych, nie mówiąc o dziesiątkach milionów czy dziesiątkach miliardów.
Spróbujmy przećwiczyć rzecz całą na paru przykładach. Czytałem kilkakrotnie, że państwo Kulczykowie wybudowali w Poznaniu ośrodek handlowy i kulturalny na terenach kupionych od miasta za cenę zaniżoną o kilkanaście milionów złotych (tak przynajmniej wycenili to jacyś biegli). Sprawa jest - jak informowała prasa - w prokuraturze. Pominę to, że jakoś nie przeczytałem, czy ktoś inny oferował w ciągu kilkunastu lat III Rzeczypospolitej wyższą cenę za owe tereny. Jeżeli nie, to bez rynkowej konkurencji wszelkie wyceny są zawsze wątpliwe. Ale nie tym chciałem się zająć w niniejszym przykładzie. Załóżmy wersję najmniej życzliwą kupującym - że istotnie kupili grunt poniżej ceny rynkowej dzięki swoim wpływom w mieście. Jakiś urzędnik za to "beknie" w wyniku działania komisji prawdy i sprawiedliwości, a może nawet uda się znaleźć jakiś kruczek prawny, aby transakcję unieważnić i odzyskać stracone pieniądze. Kilkanaście milionów złotych, przypominam.
Na pewno nie trzeba bardziej jaskrawego przykładu przekrętu rozpoczętego jeszcze za zdychającego "pryla" niż afera FOZZ. Miejmy nadzieję, że przynajmniej niektórzy przekrętowicze zostaną ukarani więzieniem, a część zdefraudowanych pieniędzy (podejrzewam, że bardzo niewielką) uda się odzyskać. Bądźmy jednak hurraoptymistami i załóżmy, że odzyska się całą zdefraudowaną kwotę, prawie 400 mln zł.
Załóżmy - jeszcze bardziej niż hurraoptymistycznie - pięćdziesiąt takich "prywatyzacyjnych FOZZ-ów", zakończonych olśniewającym sukcesem i odzyskaniem sum równych stratom poniesionym w aferze FOZZ. Wszystko to trwałoby dłużej niż jedna kadencja parlamentu. Zniechęciłoby też biznes do inwestowania w Polsce. Biznes niczego tak nie unika jak niepewności, zwłaszcza niepewności reguł gry.
Ale - powiedzmy - stało się i w wyniku działalności komisji prawdy i sprawiedliwości oraz sprawnych sądów (przykład nierealny, ale służący autorowi jako egzemplifikacja) udało się odzyskać sumę równą pięćdziesięciokrotnej wysokości strat poniesionych w aferze FOZZ. Trzymając się wymarzonej fikcji, 50 x 400 mln zł to 20 mld zł odzyskanych w ciągu kilku lat. Niewątpliwie suma oszałamiająca braci Kaczyńskich i tych, którzy nigdy nie mieli do czynienia nawet ze średniej wielkości inwestycją.
Gdzie skarb? Jaki skarb?
Suma ta nie oszałamia jednak ekonomisty, bo 20 mld zł to niewiele więcej niż 2 proc. naszego PKB. Przyjrzyjmy się teraz podobnym lub większym kwotom wymienianym przez ekonomistów. Dokładnie dwa razy tyle, bo 40 mld zł, dołożyliśmy w okresie postkomunistycznej transformacji do komunistycznego (bo ciągle jeszcze nie "post"!) górnictwa węglowego. Nie będę wspominać o wywalczonych kilofami i płytami chodnikowymi dotacjach do emerytur górniczych, które ocenia na 50-90 mld zł w okresie następnych 5-10 lat.
Weźmy następny przykład. Polska jest światowym liderem pod względem wartości rent inwalidzkich w relacji do PKB: jest to blisko 5 proc. PKB. Następna w kolejności Norwegia, kraj o gorszym klimacie, wydaje relatywnie mniej więcej połowę, a Czechy, kraj wielce podobny nam historią i geografią, około jednej trzeciej (1,7 proc. PKB). Ponieważ tak dalece nie różnimy się od Czech, powinniśmy wydawać tyle mniej więcej co Czesi. Oznacza to, że 3,3 proc. PKB to renty wyłudzone. To prawie 30 mld zł rocznie!
Zasada sprawiedliwości proceduralnej wymaga jednakowego traktowania spraw dużych i małych. W świetle tego, co napisałem, pieniądze wyszantażowane czy inaczej wyłudzone od podatników stanowią nieporównanie większą kwotę niż - głównie hipotetyczny - skarb możliwy do odzyskania dzięki śledczym talentom komisji prawdy i sprawiedliwości. Ewidentnie w kategoriach czysto gospodarczych wymienione przeze mnie patologie są o wiele kosztowniejsze i ważą znacznie bardziej na sprawności naszej gospodarki.
Politycy PiS i ci, którym podobnie w duszy gra, nie zdają sobie sprawy, że skarb, który im się roi, ma zupełnie inny wymiar. Jak w powojennej komedii, w której mieszkańcy na pół zniszczonego warszawskiego domu szukali rzekomego skarbu, znalazłszy na ścianie napis: "Tu jest skarb". Aż wreszcie okazało się, że napis namazał zakochany młodzian, którego wybranka sypiała właśnie w tym pokoju.
Więcej Kanta, mniej kantów!
To, co napisałem powyżej, nie oznacza, że prawdziwych przekrętów nie należy udowodnić, a ich sprawców ukarać. Domaga się tego właśnie poczucie sprawiedliwości milionów obywateli. Chcieliby oni wiedzieć, że dyktowanie przez szefa Kancelarii Prezydenta RP ministrowi skarbu listy osób, które należało mianować do rady nadzorczej państwowego giganta, zostanie odpowiednio ocenione przez Trybunał Stanu, że "grupa trzymająca Rywina" poniesie (mimo wysiłków prokuratury) karę, że inne podobne afery znajdą swoje sądowe rozstrzygnięcia.
Dlaczego mam taką nadzieję? Posłużę się przykładem użytym przez Immanuela Kanta. Kazał on wyobrazić sobie żyjącą na wyspie społeczność, której członkowie zdecydowali się opuścić ją i rozjechać się w różnych kierunkach. Przed wyruszeniem jednakże mieli zdecydować, czy skazany na karę śmierci morderca powinien zostać poddany egzekucji, czy też puszczony wolno. Nie istniały żadne pragmatyczne względy, gdyż morderca pozostawiony na wyspie nie mógł zagrozić wyjeżdżającym. I Kant stwierdził, że morderca powinien zostać poddany egzekucji, by każdy opuścił wyspę z poczuciem, że sprawiedliwości stało się zadość.
Otóż moja - i wielu innych - nadzieja opiera się na takim poczuciu sprawiedliwości w czystej postaci. Jako ekonomista liberalny, specjalista m.in. w dziedzinie teorii praw własności, nie mam jednak wątpliwości, że efekty ekonomiczne netto poszukiwań przekrętów w prywatyzacji będą najprawdopodobniej ujemne. Możliwości odzyskania utraconych korzyści w wypadku udowodnionych (nie łudźmy się: nielicznych!) przestępczych zaniżeń ceny sprzedawanego majątku będą niewielkie. Straty spowodowane wzrostem niepewności w gospodarce będą duże. Mam jednak nadzieję, że jeśli sprawy te poprowadzi się z większym sensem, niż to wynika z zapowiedzi rządzących, korzyści z przywróconego obywatelom poczucia, iż żyją w państwie uczciwszym niż poprzednio, skompensują częściowo wymienione niekorzyści. Niestety, biorąc pod uwagę dotychczasowy rejestr skuteczności działania obecnie rządzących, trudno być i w tym ograniczonym zakresie optymistą.
Więcej możesz przeczytać w 5/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.