Kto chce kręcić posokę wsiąkającą w beton zamiast łez perlących się w pięknych oczach cesarzowej?
Skandal odwołano. Udział Ali Agcy w światowym show-biznesie Hollywood wycenił na 8 mln dolarów i nie zdążył zapłacić. Tyle miał kosztować replay słynnej sceny z maja 1981 r. na placu Świętego Piotra. A drugie tyle Hollywood wyłożyłby ciepłą rączką za nazwisko scenarzysty tej kultowej sekwencji. I podniosły się głosy. Że to przekracza, że hańba, że żerowisko - i tak przez wszystkie przypadki.
Się dziwię. Pamiętam przecież, jak kaznodzieje ludowi już w czasach Poli Negri zarzekali się, że na dyskusję z Hollywood o moralności szkoda śliny. Co uzasadniali nawet w gwarze góralskiej: "Pluj kurwie w oczy, kurwa myśli, że deszcz idzie". Powiedziane było grubo, ale trafnie. Na co składamy stosowne kwity. No, bo choćby taki Ronald Biggs. Latem 1963 r. skrzyknął tuzin kumpli, zasadzili się na moście w Mentmore, w Anglii. I po cichutku, pomalutku zgarnęli z przejeżdżającego pociągu dwa i pół miliona funtów. Co przeszło do annałów jako "napad stulecia". Biggs wpadł, ale zwiał na równik i zapłodnił Brazylijkę, która się nawinęła. Teraz jako ojciec Brazylijczyka (na razie w brzuszku) nie podlegał ekstradycji. I do tych dwóch milionów, które ukradł (do dziś ich nie odzyskano), dokładał jeszcze honoraria aktorskie. Bo się Biggsem nie brzydził zespół Sex Pistols, który kręcił z nim filmy i śpiewał piosenki. I inni reżyserzy, którzy prosili go o rólkę dla wzmożenia atrakcyjności obrazu.
A taka Soraya? Fryzjerska publiczność całego świata lała łzy nad dolą byłej cesarzowej Iranu, którą Reza Pahlavi oddalił jako bezpłodną. Soraya eksponowała się w melodramatach ("She", 1965) na własny temat. I nie zająknęła się, że tymczasem wysoko postawiony małżonek tysiące opozycjonistów przypiekał na blaszanym stole podłączonym do prądu. Ci, którzy czekali w kolejce na egzekucję, popadali w szaleństwo, słysząc zza ściany zwierzęce ryki poprzedników. Ale kto będzie chciał kręcić posokę wsiąkającą w beton zamiast łez, które perlą się w pięknych oczach cesarzowej?
To autentyki, ale hollywoodzka wyżymaczka jednocześnie przepuszczała przez siebie dziejowych bandytów w smacznych aktorskich zastępstwach. Taki Zinowiew chociażby, wielki orędownik "czerwonego terroru" w dobie rewolucji, poległy w wielkiej czystce lat 30. Warren Beatty w swojej epopei "Reds" (1981) może by go nawet przedstawił jako ludobójcę, ale nawinął mu się do tej roli nasz pisarz Jerzy Kosiński. A Kosiński zinterpretował Zinowiewa jako "kontrowersyjnego bolszewika". I tak zostało.
Że co? Że to dawno, że daleko i że nas nie zbrukało? Ady tam! Ma i nasza widownia pazurki nakrapiane krwią ludzką. Przypomnieć? Mieci Ćwiklińskiej mijała w 1958 r. 79. wiosna i Miecia pogodnie dogasała jako tzw. żywy pomnik. Żywemu pomnikowi zaproponowało się rólkę w hiszpańskim kiczu "Drzewa umierają, stojąc". Słodka babcia ma nieludzkiego wnuczka, który ją drenuje uczuciowo i finansowo. I takie tam. Tyle że na Gomułkowskiej pustyni - a 500-stronicową "Trędowatą" przepisywano wówczas ręcznie i na bazarze szła za 700 zł - ten kicz chwycił nad wszelkie spodziewanie. Więc się Miecię obwoziło od remizy w Kieleckiem po kluby w Chicago. I rozpuszczało się dyskretny chyr: Miecia skona w trakcie i ty, widzu, za cenę teatralnego biletu obejrzysz to na żywo. I Miecia konała 1500 razy - tyle przedstawień stało w papierach. A ile poza księgowością, wiedzą tylko organizatorzy. I - co za pech - Miecia nie umarła na deskach. Zeszła w 93. wiośnie na pęcherzyk żółciowy. Pod skalpelem. Widownia w nieutulonym żalu odprowadziła żywy pomnik na Powązki. Tam Holoubek spojrzał na tłum holoubkiem i wysyczał, że właśnie taki pogrzeb Ćwiklińskiej "jest jedną z tych rzadkich chwil, w których spostrzega się, że życie może być sensowne, celowe i piękne".
Tak myślę - gdyby zapytać Holoubka w kwestii Agcy i Hollywood? Pewnie by się zatchnął, zacukał i zamilkł. Bo Holoubek to bardzo przyzwoity człowiek.
Się dziwię. Pamiętam przecież, jak kaznodzieje ludowi już w czasach Poli Negri zarzekali się, że na dyskusję z Hollywood o moralności szkoda śliny. Co uzasadniali nawet w gwarze góralskiej: "Pluj kurwie w oczy, kurwa myśli, że deszcz idzie". Powiedziane było grubo, ale trafnie. Na co składamy stosowne kwity. No, bo choćby taki Ronald Biggs. Latem 1963 r. skrzyknął tuzin kumpli, zasadzili się na moście w Mentmore, w Anglii. I po cichutku, pomalutku zgarnęli z przejeżdżającego pociągu dwa i pół miliona funtów. Co przeszło do annałów jako "napad stulecia". Biggs wpadł, ale zwiał na równik i zapłodnił Brazylijkę, która się nawinęła. Teraz jako ojciec Brazylijczyka (na razie w brzuszku) nie podlegał ekstradycji. I do tych dwóch milionów, które ukradł (do dziś ich nie odzyskano), dokładał jeszcze honoraria aktorskie. Bo się Biggsem nie brzydził zespół Sex Pistols, który kręcił z nim filmy i śpiewał piosenki. I inni reżyserzy, którzy prosili go o rólkę dla wzmożenia atrakcyjności obrazu.
A taka Soraya? Fryzjerska publiczność całego świata lała łzy nad dolą byłej cesarzowej Iranu, którą Reza Pahlavi oddalił jako bezpłodną. Soraya eksponowała się w melodramatach ("She", 1965) na własny temat. I nie zająknęła się, że tymczasem wysoko postawiony małżonek tysiące opozycjonistów przypiekał na blaszanym stole podłączonym do prądu. Ci, którzy czekali w kolejce na egzekucję, popadali w szaleństwo, słysząc zza ściany zwierzęce ryki poprzedników. Ale kto będzie chciał kręcić posokę wsiąkającą w beton zamiast łez, które perlą się w pięknych oczach cesarzowej?
To autentyki, ale hollywoodzka wyżymaczka jednocześnie przepuszczała przez siebie dziejowych bandytów w smacznych aktorskich zastępstwach. Taki Zinowiew chociażby, wielki orędownik "czerwonego terroru" w dobie rewolucji, poległy w wielkiej czystce lat 30. Warren Beatty w swojej epopei "Reds" (1981) może by go nawet przedstawił jako ludobójcę, ale nawinął mu się do tej roli nasz pisarz Jerzy Kosiński. A Kosiński zinterpretował Zinowiewa jako "kontrowersyjnego bolszewika". I tak zostało.
Że co? Że to dawno, że daleko i że nas nie zbrukało? Ady tam! Ma i nasza widownia pazurki nakrapiane krwią ludzką. Przypomnieć? Mieci Ćwiklińskiej mijała w 1958 r. 79. wiosna i Miecia pogodnie dogasała jako tzw. żywy pomnik. Żywemu pomnikowi zaproponowało się rólkę w hiszpańskim kiczu "Drzewa umierają, stojąc". Słodka babcia ma nieludzkiego wnuczka, który ją drenuje uczuciowo i finansowo. I takie tam. Tyle że na Gomułkowskiej pustyni - a 500-stronicową "Trędowatą" przepisywano wówczas ręcznie i na bazarze szła za 700 zł - ten kicz chwycił nad wszelkie spodziewanie. Więc się Miecię obwoziło od remizy w Kieleckiem po kluby w Chicago. I rozpuszczało się dyskretny chyr: Miecia skona w trakcie i ty, widzu, za cenę teatralnego biletu obejrzysz to na żywo. I Miecia konała 1500 razy - tyle przedstawień stało w papierach. A ile poza księgowością, wiedzą tylko organizatorzy. I - co za pech - Miecia nie umarła na deskach. Zeszła w 93. wiośnie na pęcherzyk żółciowy. Pod skalpelem. Widownia w nieutulonym żalu odprowadziła żywy pomnik na Powązki. Tam Holoubek spojrzał na tłum holoubkiem i wysyczał, że właśnie taki pogrzeb Ćwiklińskiej "jest jedną z tych rzadkich chwil, w których spostrzega się, że życie może być sensowne, celowe i piękne".
Tak myślę - gdyby zapytać Holoubka w kwestii Agcy i Hollywood? Pewnie by się zatchnął, zacukał i zamilkł. Bo Holoubek to bardzo przyzwoity człowiek.
Więcej możesz przeczytać w 5/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.