Przejście z epoki analogowej do cyfrowej przyniosło erozję dyktatury medialnych potentatów
Nie trzeba przekraczać Delaware, strzelać z Aurory czy burzyć Bastylii, by dać dziś sygnał do rewolucji. Rewolucja, która w ciągu ostatniej dekady całkowicie zmieniła nasz sposób postrzegania świata, obcowania z kulturą i zdobywania informacji - całą naszą przestrzeń życiową - rozpoczęła się po cichu, w niewidzialnej cyberprzestrzeni. Jej architektami byli pomysłowi, wybiegający myślą w przyszłość informatycy i projektanci nowych cyfrowych technologii. Byli to też młodzi zapaleńcy ze studenckich kampusów i zamknięci w czterech ścianach swych domów internetowi maniacy z wyobraźnią, którzy wymyślali różne takie Amazony, eBaye, Google, Yahoo!, MySpace`y, IMDb-y, Pitchforki, Rotten Tomatoesy czy programy do ściągania z sieci plików audio i wideo, uruchamiania prywatnych blogów czy tworzenia przy pomocy laptopów własnych nagrań muzycznych.
Uczestnikami rewolucji stają się ci, którzy zbroją się w szybkie łącza internetowe, odtwarzacze DVD, wielkoekranowe telewizory, multimedialne telefony komórkowe czy odtwarzacze plików MP3. Zniewalający urok tych zabawek polega na tym, że w krótkim czasie stają się one dla ich posiadacza tak oczywistymi przedłużeniami percepcji, jakby istniały od zawsze. A przecież tylko 42 lata, czyli mniej niż jedna sekunda w dziejach cywilizacji, upłynęły od czasu, gdy satelitarna transmisja z pogrzebu prezydenta Johna F. Kennedy`ego po raz pierwszy połączyła telewidzów z rozsianych po świecie wiosek w jedną - jak to triumfalnie ogłosił Marshall McLuhan - globalną wioskę. Ten i podobne fakty medialne przełomowej dekady lat 60., z których ostatnim była bezpośrednia relacja z lądowania człowieka na Księżycu, nadały całkiem nowe, właśnie globalne znaczenie pojęciu "kultura masowa".
Magiel współczesny
W nowym stuleciu, dzięki nowym technologiom i narzędziom kultura masowa ustąpiła miejsca - jak to się dziś fachowo nazywa - masowej technokulturze. Globalna wioska przekształciła się ostatecznie w globalną metropolię. Bierny konsument zamienił się w konsumenta aktywnego, świadomie kształtującego swoje otoczenie według własnych potrzeb i zainteresowań. Hipermarket informacyjno-kulturalny został rozbity na tysiące małych butików, w których każdy dokonuje zakupów indywidualnie, a z ludźmi o podobnych zainteresowaniach kontaktuje się za pośrednictwem serwisów typu social networking site - jakby internetowych klubów towarzyskich, w rodzaju Friendstera czy MySpace. Ten drugi, niedawno odsprzedany za 580 mln dolarów koncernowi News Corporation Ruperta Murdocha, od chwili uruchomienia w 2003 r. zgromadził 40Ęmln członków. W ciągu 5 lat od pojawienia się popularnego programu Blogger tylko w USA powstała 23-milionowa społeczność bloggerska. To magiel i poczta pantoflowa o szybkości rozprzestrzeniania się wirusowej zarazy i drapieżności wyposzczonej ławicy piranii, przed którą drżą zwłaszcza wrażliwe finansowo na wahania nastrojów publiczności, a rozleniwione latami niepodzielnego panowania rekiny przemysłu filmowego i płytowego.
Nowa armia konsumentów - w ścisłym powiązaniu z niezależnymi portalami tematycznymi i hobbystycznymi typu Rotten Tomatoes (film) czy Pitchfork i Dusted Magazine (muzyka) i pospołu ze zwykłymi uczestnikami rozmaitych czatów i dyskusyjnych forów - potrafi już nie tylko skutecznie wpływać na wyniki sprzedaży biletów kinowych czy płyt, ale też zamienić w wydarzenie kulturalne i sukces finansowy jakiś zupełnie nie zauważony w oficjalnych mediach (zwanych MSM - skrót od mainstream media) produkt. Tak było w wypadku niskobudżetowych filmów w rodzaju "Bezdroży", "Oceanu strachu" czy "Broken Flowers". To właśnie aktywności tej społeczności można przypisać wprowadzenie do szerszej świadomości publiczności kina dokumentalnego i artystycznego czy produkcji egzotycznych kinematografii, wielki renesans niezależnego rocka w ciągu ostatnich lat i błyskawiczne kariery jeszcze rok temu nieznanych zespołów, by wymienić Arcade Fire, Wolf Parade, Arctic Monkeys i Clap Your Hands Say Yeah.
Globalny zasięg, szybkość i rosnąca siła opiniotwórcza krążących w sieci informacji sprawiają, że - jak to ujęła prezes Sony Pictures Amy Pascal - każde studio stara się zebrać jak najwięcej kasy w dniu otwarcia, by uciec przed internetowym jazgotem piątkowej nocy. Ten bowiem może - jak 9 stycznia 2006 r. - w mgnieniu oka wynieść na szczyt notowań box office niepozorny, zrealizowany za 5 mln dolarów (i schlastany przez MSM-y) "Hostel" i dać mu zarobić w pierwszy weekend 20 mln dolarów. Ale potrafi też walnie się przyczynić do klapy wysokobudżetowych, prestiżowych produkcji. Z drugiej strony, ten nowy dynamicznie rozwijający się rynek informacyjny zaczyna być traktowany z ogromną powagą przez agencje reklamowe, które w USA w 2005 r. zainwestowały w niego 15 mld dolarów, o 30 proc. więcej niż rok wcześniej.
Przyszłość jest teraz
W sfragmentaryzowanej rzeczywistości masowej technokultury otwiera się ogromna szansa właśnie na przebicie się do powszechnej świadomości wielu zjawisk i projektów, które kiedykolwiek przedtem zostałyby sklasyfikowane jako marginalne lub niszowe, albo w ogóle by się nie doczekały realizacji. Dla jeszcze niedawnego dyktatu wszechmocnych korporacyjnych producentów, krojących według sprawdzonych szablonów, pożądaną przeciwwagą staje się mozaikowy rynek niezależnych autorów, twórców, wykonawców i firm. Uświadamia on, że atrakcyjny, oparty na ciekawym pomyśle film można nakręcić za mniejsze pieniądze niż honorarium Toma Cruise`a, a znakomitą płytę, która może śmiało stanąć do konkurencji o miano albumu roku - tak jak to było w 2005 r. w wypadku Arcade Fire, Sufjana Stevensa, The White Stripes czy Antony`ego & The Johnsons - można nagrać i rozprowadzić przez niezależną wytwórnię na tyle taniej, by zaczęła ona przynosić zyski już po sprzedaniu 25 tys., a nie pół miliona egzemplarzy.
Ale nie martwmy się o rekiny show--biznesu, bo mimo ich smętnego zgrzytania zębami, że spada sprzedaż biletów do kin i płyt kompaktowych, na owej rewolucji mogą tylko skorzystać. I tak się w istocie dzieje. To, co bowiem tracą na biletach i płytach, odzyskują z nawiązką dzięki sprzedaży DVD oraz muzyki w internetowych sklepach. W 2004 r. amerykański box office kształtował się na poziomie 9 mld dolarów, podczas gdy rynek DVD przyniósł dochód w wysokości 15 mld USD i już w branży nazywany jest "korporacyjnym bankomatem". Sprzedaż płyt wprawdzie od lat maleje średnio o 7Ęproc. rocznie, a singiel praktycznie przestał istnieć, ale za to globalny obrót cyfrowymi plikami muzycznymi w ciągu jednego tylko roku 2005 potroił się, osiągając zawrotną wysokość 1,1 mld dolarów. To sprawia, że zazdrośnie dotąd strzeżone archiwa czterech potentatów fonograficznych otwierają się na oścież. W najbliższych miesiącach do internetowej szafy grającej trafi 100 tys. utworów z katalogu samego tylko Universalu.
Współczesnemu dwudziestolatkowi trudno sobie wyobrazić, że w 1980 r. jego rówieśnik miał do dyspozycji zaledwie gramofon i czarną winylową płytę, magnetofon kasetowy, telewizor (zwykle czarno-biały, bo kolorowy był wciąż luksusem) z dwoma lub trzema programami, kino, książkę (w Polsce - spod lady), a najbardziej kosmopolitycznym medium, dającym dostęp do zagranicznych radiostacji, było radio. Praprzodek iPoda, poczciwy walkman na kasety firmy Sony, który w ciągu najbliższych lat miał całkowicie zmienić sposób słuchania muzyki, był wciąż jeszcze ledwie kilkumiesięcznym oseskiem. Gdy na ten rok 1980 nałożymy rok 2005, da to nam przybliżony obraz zmian, jakie w tym okresie w naszym otoczeniu spowodowało przejście z epoki analogowej do cyfrowej. Lecz największą zdobyczą tej informatycznej rewolucji jest nie tyle samo rozmnażanie się kanałów przepływu informacji czy gadżetów, lecz postępująca wraz z nim erozja dyktatury medialnych potentatów i upadek świata różnej maści samozwańczych "autorytetów". Może to wciąż nie jest do końca uświadomione, ale na naszych oczach dokonuje się proces odzyskiwania przez zwykłego konsumenta suwerennego prawa do samodzielnego myślenia i dokonywania wyborów z bogatej jak nigdy dotąd oferty idei oraz kulturalnych zjawisk i faktów.
Uczestnikami rewolucji stają się ci, którzy zbroją się w szybkie łącza internetowe, odtwarzacze DVD, wielkoekranowe telewizory, multimedialne telefony komórkowe czy odtwarzacze plików MP3. Zniewalający urok tych zabawek polega na tym, że w krótkim czasie stają się one dla ich posiadacza tak oczywistymi przedłużeniami percepcji, jakby istniały od zawsze. A przecież tylko 42 lata, czyli mniej niż jedna sekunda w dziejach cywilizacji, upłynęły od czasu, gdy satelitarna transmisja z pogrzebu prezydenta Johna F. Kennedy`ego po raz pierwszy połączyła telewidzów z rozsianych po świecie wiosek w jedną - jak to triumfalnie ogłosił Marshall McLuhan - globalną wioskę. Ten i podobne fakty medialne przełomowej dekady lat 60., z których ostatnim była bezpośrednia relacja z lądowania człowieka na Księżycu, nadały całkiem nowe, właśnie globalne znaczenie pojęciu "kultura masowa".
Magiel współczesny
W nowym stuleciu, dzięki nowym technologiom i narzędziom kultura masowa ustąpiła miejsca - jak to się dziś fachowo nazywa - masowej technokulturze. Globalna wioska przekształciła się ostatecznie w globalną metropolię. Bierny konsument zamienił się w konsumenta aktywnego, świadomie kształtującego swoje otoczenie według własnych potrzeb i zainteresowań. Hipermarket informacyjno-kulturalny został rozbity na tysiące małych butików, w których każdy dokonuje zakupów indywidualnie, a z ludźmi o podobnych zainteresowaniach kontaktuje się za pośrednictwem serwisów typu social networking site - jakby internetowych klubów towarzyskich, w rodzaju Friendstera czy MySpace. Ten drugi, niedawno odsprzedany za 580 mln dolarów koncernowi News Corporation Ruperta Murdocha, od chwili uruchomienia w 2003 r. zgromadził 40Ęmln członków. W ciągu 5 lat od pojawienia się popularnego programu Blogger tylko w USA powstała 23-milionowa społeczność bloggerska. To magiel i poczta pantoflowa o szybkości rozprzestrzeniania się wirusowej zarazy i drapieżności wyposzczonej ławicy piranii, przed którą drżą zwłaszcza wrażliwe finansowo na wahania nastrojów publiczności, a rozleniwione latami niepodzielnego panowania rekiny przemysłu filmowego i płytowego.
Nowa armia konsumentów - w ścisłym powiązaniu z niezależnymi portalami tematycznymi i hobbystycznymi typu Rotten Tomatoes (film) czy Pitchfork i Dusted Magazine (muzyka) i pospołu ze zwykłymi uczestnikami rozmaitych czatów i dyskusyjnych forów - potrafi już nie tylko skutecznie wpływać na wyniki sprzedaży biletów kinowych czy płyt, ale też zamienić w wydarzenie kulturalne i sukces finansowy jakiś zupełnie nie zauważony w oficjalnych mediach (zwanych MSM - skrót od mainstream media) produkt. Tak było w wypadku niskobudżetowych filmów w rodzaju "Bezdroży", "Oceanu strachu" czy "Broken Flowers". To właśnie aktywności tej społeczności można przypisać wprowadzenie do szerszej świadomości publiczności kina dokumentalnego i artystycznego czy produkcji egzotycznych kinematografii, wielki renesans niezależnego rocka w ciągu ostatnich lat i błyskawiczne kariery jeszcze rok temu nieznanych zespołów, by wymienić Arcade Fire, Wolf Parade, Arctic Monkeys i Clap Your Hands Say Yeah.
Globalny zasięg, szybkość i rosnąca siła opiniotwórcza krążących w sieci informacji sprawiają, że - jak to ujęła prezes Sony Pictures Amy Pascal - każde studio stara się zebrać jak najwięcej kasy w dniu otwarcia, by uciec przed internetowym jazgotem piątkowej nocy. Ten bowiem może - jak 9 stycznia 2006 r. - w mgnieniu oka wynieść na szczyt notowań box office niepozorny, zrealizowany za 5 mln dolarów (i schlastany przez MSM-y) "Hostel" i dać mu zarobić w pierwszy weekend 20 mln dolarów. Ale potrafi też walnie się przyczynić do klapy wysokobudżetowych, prestiżowych produkcji. Z drugiej strony, ten nowy dynamicznie rozwijający się rynek informacyjny zaczyna być traktowany z ogromną powagą przez agencje reklamowe, które w USA w 2005 r. zainwestowały w niego 15 mld dolarów, o 30 proc. więcej niż rok wcześniej.
Przyszłość jest teraz
W sfragmentaryzowanej rzeczywistości masowej technokultury otwiera się ogromna szansa właśnie na przebicie się do powszechnej świadomości wielu zjawisk i projektów, które kiedykolwiek przedtem zostałyby sklasyfikowane jako marginalne lub niszowe, albo w ogóle by się nie doczekały realizacji. Dla jeszcze niedawnego dyktatu wszechmocnych korporacyjnych producentów, krojących według sprawdzonych szablonów, pożądaną przeciwwagą staje się mozaikowy rynek niezależnych autorów, twórców, wykonawców i firm. Uświadamia on, że atrakcyjny, oparty na ciekawym pomyśle film można nakręcić za mniejsze pieniądze niż honorarium Toma Cruise`a, a znakomitą płytę, która może śmiało stanąć do konkurencji o miano albumu roku - tak jak to było w 2005 r. w wypadku Arcade Fire, Sufjana Stevensa, The White Stripes czy Antony`ego & The Johnsons - można nagrać i rozprowadzić przez niezależną wytwórnię na tyle taniej, by zaczęła ona przynosić zyski już po sprzedaniu 25 tys., a nie pół miliona egzemplarzy.
Ale nie martwmy się o rekiny show--biznesu, bo mimo ich smętnego zgrzytania zębami, że spada sprzedaż biletów do kin i płyt kompaktowych, na owej rewolucji mogą tylko skorzystać. I tak się w istocie dzieje. To, co bowiem tracą na biletach i płytach, odzyskują z nawiązką dzięki sprzedaży DVD oraz muzyki w internetowych sklepach. W 2004 r. amerykański box office kształtował się na poziomie 9 mld dolarów, podczas gdy rynek DVD przyniósł dochód w wysokości 15 mld USD i już w branży nazywany jest "korporacyjnym bankomatem". Sprzedaż płyt wprawdzie od lat maleje średnio o 7Ęproc. rocznie, a singiel praktycznie przestał istnieć, ale za to globalny obrót cyfrowymi plikami muzycznymi w ciągu jednego tylko roku 2005 potroił się, osiągając zawrotną wysokość 1,1 mld dolarów. To sprawia, że zazdrośnie dotąd strzeżone archiwa czterech potentatów fonograficznych otwierają się na oścież. W najbliższych miesiącach do internetowej szafy grającej trafi 100 tys. utworów z katalogu samego tylko Universalu.
Współczesnemu dwudziestolatkowi trudno sobie wyobrazić, że w 1980 r. jego rówieśnik miał do dyspozycji zaledwie gramofon i czarną winylową płytę, magnetofon kasetowy, telewizor (zwykle czarno-biały, bo kolorowy był wciąż luksusem) z dwoma lub trzema programami, kino, książkę (w Polsce - spod lady), a najbardziej kosmopolitycznym medium, dającym dostęp do zagranicznych radiostacji, było radio. Praprzodek iPoda, poczciwy walkman na kasety firmy Sony, który w ciągu najbliższych lat miał całkowicie zmienić sposób słuchania muzyki, był wciąż jeszcze ledwie kilkumiesięcznym oseskiem. Gdy na ten rok 1980 nałożymy rok 2005, da to nam przybliżony obraz zmian, jakie w tym okresie w naszym otoczeniu spowodowało przejście z epoki analogowej do cyfrowej. Lecz największą zdobyczą tej informatycznej rewolucji jest nie tyle samo rozmnażanie się kanałów przepływu informacji czy gadżetów, lecz postępująca wraz z nim erozja dyktatury medialnych potentatów i upadek świata różnej maści samozwańczych "autorytetów". Może to wciąż nie jest do końca uświadomione, ale na naszych oczach dokonuje się proces odzyskiwania przez zwykłego konsumenta suwerennego prawa do samodzielnego myślenia i dokonywania wyborów z bogatej jak nigdy dotąd oferty idei oraz kulturalnych zjawisk i faktów.
Więcej możesz przeczytać w 5/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.