Sejm zdemolował budżet i tak ledwo trzymający się kupy
Rząd Kazimierza Marcinkiewicza najpierw przygotował bardzo zły projekt budżetu. Potem spokojnie przyglądał się, jak posłowie dalej go psują, uchwalając ustawy, na przykład o becikowym i dochodach rolników. Następnie zaczął straszyć nieuchwaleniem budżetu i rozwiązaniem Sejmu. Ten jakby przestraszył się pohukiwań rządu, bo w końcu przegłosował ustawę budżetową. Bez większych emocji - po raz pierwszy w tej kadencji nie było prawie żadnych rozmów kuluarowych. Posłowie bardziej emocjonowali się możliwością zakupu biletów na mecze mundialowe niż tworzeniem doraźnych koalicji do przegłosowania bądź odrzucenia zgłaszanych zmian. Pustkami świeciły sejmowe restauracje: Hawełka czy kameralny Bar za Kratą, gdzie zazwyczaj podczas napięć sejmowych zbierają się tajni emisariusze klubów. Budżet przyjęto tuż przed północą. To jest zły budżet. Wychodzi na to, że PiS zachowuje się jak rabin, który doradzał wprowadzenie kozy do ciasnego mieszkania. Po zakończeniu politycznego horroru związanego z finansami publicznymi, tak jak po wyrzuceniu kozy z chałupy, wszyscy cieszą się, że w ogóle jakikolwiek budżet jest, zapominając o tym, że powinien być on znacznie lepszy.
Mniej, czyli więcej
Trudno się dziwić, że przygotowanie sensownego projektu przychodziło PiS z trudem, skoro politycy tej partii mają wielkie problemy z tzw. pomiarem kardynalnym, czyli porównaniem wielkości liczb. Przez całą kampanię budżetową twierdzili, że przygotowany przez nich projekt oznacza zmniejszenie deficytu, gdyż jego wysokość została ustalona na 30,5 mld zł. Szkopuł tylko w tym, że budżet ubiegłego roku zamknął się saldem minus 28,6 mld zł. A ponieważ gospodarka wyraźnie przyspieszyła i w tym roku można się spodziewać nawet pięcioprocentowego wzrostu PKB, pojawiła się niespodziewana okazja dalszej redukcji deficytu. Niestety, szansa ta nie została wykorzystana. Rząd postanowił powiększyć wydatki aż o 8 proc., czyli o sześć i pół punktu procentowego ponad inflację.
Rolnik w beciku
Jedną z zasadniczych przyczyn takiego wzrostu po stronie wydatków jest rezygnacja z racjonalizacji wydatków socjalnych. WĘkąt poszły bardzo skromne plany Jerzego Hausnera, by zracjonalizować funkcjonowanie KRUS (m.in. z tego powodu dotacje do obowiązkowych świadczeń społecznych rosną prawie o 15 proc.). Co więcej, już po skierowaniu projektu do Sejmu rządząca partia dość spokojnie patrzyła na pomysły LPR (becikowe dla każdego urodzonego dziecka) czy PSL (zwiększenie świadczeń socjalnych dla rolników i wznowienie dopłat do paliwa rolniczego). Genialny plan taktyczny polegał zapewne na tym, że brak zdecydowanego protestu przeciwko tym projektom uważano za zapłatę za życzliwość tych partii. Zapłatę niezbyt wygórowaną, bo liczono na to, że przeciwko tym pomysłom energicznie wystąpi Platforma Obywatelska. Tu jednak PiS spotkał srogi zawód, bo PO niespodziewanie zjednoczyła się z populistami i umożliwiła przegłosowanie stosownych ustaw. W efekcie powstały tak kuriozalne rozwiązania jak wypłacanie premii za urodzenie dziecka milionerom czy uznanie 95 proc. gospodarstw rolnych za uprawnione do korzystania z socjalnych świadczeń rodzinnych. Jednocześnie Ministerstwo Finansów musi znaleźć dodatkowo 1,3 mld zł na sfinansowanie tych zobowiązań.
Dopiero w tym momencie przyszło otrzeźwienie. Bardzo potrzebne, bo potencjalni koalicjanci z partii "dietetycznych" mieli jeszcze w zanadrzu pomysły na wydanie dodatkowych 30 mld zł (Samoobrona - 800 zł miesięcznego zasiłku dla każdego bezrobotnego; koszt 25,5 mld zł, a LPR -Ę500 zł dodatku senioralnego; koszt ponad 1 mld zł). Do spacyfikowania tego szaleństwa użyto jednak dość wątpliwego środka - zagrożono rozwiązaniem parlamentu pod bardzo wątpliwym pretekstem przekroczenia terminu prac budżetowych.
Tanio, czyli drogo
Program wyborczy PiS opierał się na chytrym triku propagandowym. Nie będziemy oszczędzać na wydatkach socjalnych, ale nie spowodują one ani wzrostu obciążeń podatkowych, ani wzrostu deficytu, bo w zamian zaoszczędzimy na kosztach administracji. W okresie przedwyborczym zapowiadano 5,8 mld zł oszczędności rocznie. Potem premier Kazimierz Marcinkiewicz mówił o 5 mld zł. W końcu sprawa skończyła się na sześcioprocentowym wzroście wydatków na "administrację publiczną i naczelne organa władzy państwowej". Na tym jednak koszty państwa się nie kończą. Wydatki administracyjne ukryte są w każdym z działów gospodarki narodowej i ich zsumowanie daje 40 mld zł, co stanowi 20Ęproc. budżetu. Trudno takie koszty uznać za uzasadnione i trudno argumentować, że brak tu możliwości zaoszczędzenia.
Tak jednak rząd zaczął twierdzić w sytuacji kiedy do kontrofensywy przystąpiła platforma i - niewątpliwie chcąc zatrzeć niesmak, jaki wywołało jej poparcie dla becikowego - zaczęła szukać oszczędności. W tzw. drugim czytaniu zgłosiła kilkadziesiąt poprawek ograniczających wydatki i zmniejszających deficyt. I chociaż podawana przez PO informacja, że proponowała redukcję deficytu o 2 mld zł, jest mocno przesadzona, bo w 42 odrzuconych poprawkach zdołaliśmy się doliczyć 427,7 mln zł oszczędności (największa to zmniejszenie dotacji dla Wojskowej Agencji Mieszkaniowej o 70 mln zł, najmniejsza to redukcja wydatków majątkowych Ministerstwa Rolnictwa o 100 tys. zł), to i tak dla budżetu byłaby to pewna korzyść. Takie oszczędności trudno uznać za niewykonalne bądź prowadzące do paraliżu organów państwa. Rząd mógł je oczywiście przyjąć, dając w ten sposób sygnał, że istotnie zależy mu na obniżeniu wydatków. Postąpił jednak (zapewne dlatego, iż był to pomysł PO) dokładnie odwrotnie. Do "dania odporu" wyznaczona została wicepremier Zyta Gilowska, która - chyba zapominając, co mówiła podczas zeszłorocznej debaty budżetowej - uznała cięcia za groźne dla państwa i oświadczyła, że "nie jest dobrze, aby posłowie dyktowali rządowi, w jakim tempie ma być obniżany deficyt". Szczęśliwie chwilę potem się zreflektowała i przed ostatecznym głosowaniem mówiła już, że poprawki są słuszne, ale burzą konstrukcję budżetu i mogą być uwzględnione dopiero za rok.
Bardzo spokojny cyrk
W takiej to atmosferze szantażu wcześniejszymi wyborami i z 220 poprawkami zgłoszonymi przez posłów Sejm przystąpił do ostatecznego uchwalania ustawy. Obserwatorzy oczekiwali występów na miarę światowego festiwalu cyrkowego, ale się zawiedli. Zastraszone partie "dietetyczne" powycofywały swoje irracjonalne propozycje i posłusznie głosowały za przedłożeniem rządowym i przeciwko wnioskom PO. W efekcie budżet przeszedł praktycznie w wersji rządowej. Wprawdzie przewiduje sfinansowanie dodatkowych wydatków (becikowe, paliwa itd.) wirtualnymi dochodami (mniejsza składka unijna i niższe koszty obsługi długu zagranicznego), ale nikomu to w niczym nie przeszkadza.
Było kilka "wypadków przy pracy", takich jak powiększenie (zamiast zmniejszenia) dochodów KRRiT o 10 mln zł, ale można przypuszczać, że taki dodatkowy ciężar państwo też potrafi udźwignąć. Podobnie jak zamachy na dochody bardzo ważnych kancelarii: prezydenta, której odebrano 10 mln zł (ze 150 mln zł) z przeznaczeniem na staże podyplomowe dla lekarzy, pielęgniarek i położnych; Senatu - 12 mln zł (ze 120 mln zł), które przeznaczono na rozwój Żuław, i premiera - 12 mln zł (z 84 mln zł), które mają być wykorzystane na rekultywację Jeziora Sławskiego. Te wnioski Samoobrony były niewątpliwie zemstą Leppera za nazwanie go kryminalistą. Są dokuczliwe dla władzy, ale raczej nie doprowadzą do masowego niedożywienia naszych drogich urzędników. Zwłaszcza że PiS z łatwością obali je w Senacie.
Trochę groźniejsze konsekwencje ma zmniejszenie kosztów obsługi długu zagranicznego o 80 mln zł (z 4,9 mld zł do 4,82 mld zł), gdyż może wymuszać dalsze umacnianie się złotego. Do uzyskania założonych oszczędności potrzeba jednak aprecjacji złotego o 1,5 proc., a to jeszcze nie byłaby tragedia dla gospodarki.
Płacz premiera
I prawie wszyscy są zadowoleni. Z wyjątkiem PiS, które z chwilą uchwalenia budżetu utraciło po części możliwości straszenia swoich braci mniejszych rozwiązaniem Sejmu. Dlatego premier zapłakał, że budżet został popsuty i że będzie musiał być naprawiany w Senacie, a prezes Kaczyński dodał, że "budżet został częściowo zdemolowany". Tego "dietetycy" już się jednak nie obawiają, choć groźba rozwiązania parlamentu jeszcze nie znikła, bo wszak budżet po poprawkach Senatu musi wrócić do Sejmu, który znów będzie nad nim głosować. A czasu na to jest piekielnie mało. Na razie zadowoleni są także przedstawiciele rynków finansowych, bo budżet jest i całkiem realna wizja chaosu finansowego została oddalona. Co prawda, jest to zadowolenie podobne do tego, jakie odczuwa się po skorzystaniu z drugiej rady rabina i wyrzuceniu z ciasnego mieszkania kozy. Mieszkanie od razu robi się większe. Ale straszny smród pozostaje na długo!
Mniej, czyli więcej
Trudno się dziwić, że przygotowanie sensownego projektu przychodziło PiS z trudem, skoro politycy tej partii mają wielkie problemy z tzw. pomiarem kardynalnym, czyli porównaniem wielkości liczb. Przez całą kampanię budżetową twierdzili, że przygotowany przez nich projekt oznacza zmniejszenie deficytu, gdyż jego wysokość została ustalona na 30,5 mld zł. Szkopuł tylko w tym, że budżet ubiegłego roku zamknął się saldem minus 28,6 mld zł. A ponieważ gospodarka wyraźnie przyspieszyła i w tym roku można się spodziewać nawet pięcioprocentowego wzrostu PKB, pojawiła się niespodziewana okazja dalszej redukcji deficytu. Niestety, szansa ta nie została wykorzystana. Rząd postanowił powiększyć wydatki aż o 8 proc., czyli o sześć i pół punktu procentowego ponad inflację.
Rolnik w beciku
Jedną z zasadniczych przyczyn takiego wzrostu po stronie wydatków jest rezygnacja z racjonalizacji wydatków socjalnych. WĘkąt poszły bardzo skromne plany Jerzego Hausnera, by zracjonalizować funkcjonowanie KRUS (m.in. z tego powodu dotacje do obowiązkowych świadczeń społecznych rosną prawie o 15 proc.). Co więcej, już po skierowaniu projektu do Sejmu rządząca partia dość spokojnie patrzyła na pomysły LPR (becikowe dla każdego urodzonego dziecka) czy PSL (zwiększenie świadczeń socjalnych dla rolników i wznowienie dopłat do paliwa rolniczego). Genialny plan taktyczny polegał zapewne na tym, że brak zdecydowanego protestu przeciwko tym projektom uważano za zapłatę za życzliwość tych partii. Zapłatę niezbyt wygórowaną, bo liczono na to, że przeciwko tym pomysłom energicznie wystąpi Platforma Obywatelska. Tu jednak PiS spotkał srogi zawód, bo PO niespodziewanie zjednoczyła się z populistami i umożliwiła przegłosowanie stosownych ustaw. W efekcie powstały tak kuriozalne rozwiązania jak wypłacanie premii za urodzenie dziecka milionerom czy uznanie 95 proc. gospodarstw rolnych za uprawnione do korzystania z socjalnych świadczeń rodzinnych. Jednocześnie Ministerstwo Finansów musi znaleźć dodatkowo 1,3 mld zł na sfinansowanie tych zobowiązań.
Dopiero w tym momencie przyszło otrzeźwienie. Bardzo potrzebne, bo potencjalni koalicjanci z partii "dietetycznych" mieli jeszcze w zanadrzu pomysły na wydanie dodatkowych 30 mld zł (Samoobrona - 800 zł miesięcznego zasiłku dla każdego bezrobotnego; koszt 25,5 mld zł, a LPR -Ę500 zł dodatku senioralnego; koszt ponad 1 mld zł). Do spacyfikowania tego szaleństwa użyto jednak dość wątpliwego środka - zagrożono rozwiązaniem parlamentu pod bardzo wątpliwym pretekstem przekroczenia terminu prac budżetowych.
Tanio, czyli drogo
Program wyborczy PiS opierał się na chytrym triku propagandowym. Nie będziemy oszczędzać na wydatkach socjalnych, ale nie spowodują one ani wzrostu obciążeń podatkowych, ani wzrostu deficytu, bo w zamian zaoszczędzimy na kosztach administracji. W okresie przedwyborczym zapowiadano 5,8 mld zł oszczędności rocznie. Potem premier Kazimierz Marcinkiewicz mówił o 5 mld zł. W końcu sprawa skończyła się na sześcioprocentowym wzroście wydatków na "administrację publiczną i naczelne organa władzy państwowej". Na tym jednak koszty państwa się nie kończą. Wydatki administracyjne ukryte są w każdym z działów gospodarki narodowej i ich zsumowanie daje 40 mld zł, co stanowi 20Ęproc. budżetu. Trudno takie koszty uznać za uzasadnione i trudno argumentować, że brak tu możliwości zaoszczędzenia.
Tak jednak rząd zaczął twierdzić w sytuacji kiedy do kontrofensywy przystąpiła platforma i - niewątpliwie chcąc zatrzeć niesmak, jaki wywołało jej poparcie dla becikowego - zaczęła szukać oszczędności. W tzw. drugim czytaniu zgłosiła kilkadziesiąt poprawek ograniczających wydatki i zmniejszających deficyt. I chociaż podawana przez PO informacja, że proponowała redukcję deficytu o 2 mld zł, jest mocno przesadzona, bo w 42 odrzuconych poprawkach zdołaliśmy się doliczyć 427,7 mln zł oszczędności (największa to zmniejszenie dotacji dla Wojskowej Agencji Mieszkaniowej o 70 mln zł, najmniejsza to redukcja wydatków majątkowych Ministerstwa Rolnictwa o 100 tys. zł), to i tak dla budżetu byłaby to pewna korzyść. Takie oszczędności trudno uznać za niewykonalne bądź prowadzące do paraliżu organów państwa. Rząd mógł je oczywiście przyjąć, dając w ten sposób sygnał, że istotnie zależy mu na obniżeniu wydatków. Postąpił jednak (zapewne dlatego, iż był to pomysł PO) dokładnie odwrotnie. Do "dania odporu" wyznaczona została wicepremier Zyta Gilowska, która - chyba zapominając, co mówiła podczas zeszłorocznej debaty budżetowej - uznała cięcia za groźne dla państwa i oświadczyła, że "nie jest dobrze, aby posłowie dyktowali rządowi, w jakim tempie ma być obniżany deficyt". Szczęśliwie chwilę potem się zreflektowała i przed ostatecznym głosowaniem mówiła już, że poprawki są słuszne, ale burzą konstrukcję budżetu i mogą być uwzględnione dopiero za rok.
Bardzo spokojny cyrk
W takiej to atmosferze szantażu wcześniejszymi wyborami i z 220 poprawkami zgłoszonymi przez posłów Sejm przystąpił do ostatecznego uchwalania ustawy. Obserwatorzy oczekiwali występów na miarę światowego festiwalu cyrkowego, ale się zawiedli. Zastraszone partie "dietetyczne" powycofywały swoje irracjonalne propozycje i posłusznie głosowały za przedłożeniem rządowym i przeciwko wnioskom PO. W efekcie budżet przeszedł praktycznie w wersji rządowej. Wprawdzie przewiduje sfinansowanie dodatkowych wydatków (becikowe, paliwa itd.) wirtualnymi dochodami (mniejsza składka unijna i niższe koszty obsługi długu zagranicznego), ale nikomu to w niczym nie przeszkadza.
Było kilka "wypadków przy pracy", takich jak powiększenie (zamiast zmniejszenia) dochodów KRRiT o 10 mln zł, ale można przypuszczać, że taki dodatkowy ciężar państwo też potrafi udźwignąć. Podobnie jak zamachy na dochody bardzo ważnych kancelarii: prezydenta, której odebrano 10 mln zł (ze 150 mln zł) z przeznaczeniem na staże podyplomowe dla lekarzy, pielęgniarek i położnych; Senatu - 12 mln zł (ze 120 mln zł), które przeznaczono na rozwój Żuław, i premiera - 12 mln zł (z 84 mln zł), które mają być wykorzystane na rekultywację Jeziora Sławskiego. Te wnioski Samoobrony były niewątpliwie zemstą Leppera za nazwanie go kryminalistą. Są dokuczliwe dla władzy, ale raczej nie doprowadzą do masowego niedożywienia naszych drogich urzędników. Zwłaszcza że PiS z łatwością obali je w Senacie.
Trochę groźniejsze konsekwencje ma zmniejszenie kosztów obsługi długu zagranicznego o 80 mln zł (z 4,9 mld zł do 4,82 mld zł), gdyż może wymuszać dalsze umacnianie się złotego. Do uzyskania założonych oszczędności potrzeba jednak aprecjacji złotego o 1,5 proc., a to jeszcze nie byłaby tragedia dla gospodarki.
Płacz premiera
I prawie wszyscy są zadowoleni. Z wyjątkiem PiS, które z chwilą uchwalenia budżetu utraciło po części możliwości straszenia swoich braci mniejszych rozwiązaniem Sejmu. Dlatego premier zapłakał, że budżet został popsuty i że będzie musiał być naprawiany w Senacie, a prezes Kaczyński dodał, że "budżet został częściowo zdemolowany". Tego "dietetycy" już się jednak nie obawiają, choć groźba rozwiązania parlamentu jeszcze nie znikła, bo wszak budżet po poprawkach Senatu musi wrócić do Sejmu, który znów będzie nad nim głosować. A czasu na to jest piekielnie mało. Na razie zadowoleni są także przedstawiciele rynków finansowych, bo budżet jest i całkiem realna wizja chaosu finansowego została oddalona. Co prawda, jest to zadowolenie podobne do tego, jakie odczuwa się po skorzystaniu z drugiej rady rabina i wyrzuceniu z ciasnego mieszkania kozy. Mieszkanie od razu robi się większe. Ale straszny smród pozostaje na długo!
Więcej możesz przeczytać w 5/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.